05 lipca 2013

Bobby McFerrin - Spirityouall

Ciągle myślę, że Bobby McFerrin nagra fantastyczną, niezapomnianą płytę. Z nadzieją biorę do ręki prawie każdą, którą nagrywa. I tak już od ponad 20 lat. Być może właśnie w tej chwili obrażą się na mnie tysiące bywalców Sali Kongresowej, ale co tam… Od albumu „Play” nagranego z Chickiem Corea, w zasadzie Bobby McFerrin nie nagrał niczego równie wartościowego, a od nagrania tej płyty minie przecież niedługo 25 lat…

Wiem, że mógłby nagrywać płyty wybitne. Człowiek obdarzony tak wybitną muzykalnością, z tak nieprawdopodobnym instrumentem w gardle i niezwykle obszerną wiedzą muzyczną i obejmującym cały świat muzyczny nieprzebranym źródłem inspiracji i wiedzy mógłby… Artysta z tak nieprawdopodobnie pozytywnym podejściem do życia, tak pogodny i jednocześnie szczery i otwarty w zasadzie powinien sypać jak z rękawa albumami wybitnymi. Czemu tego nie robi? Nie wiem. Może ciekawość świata i chęć sprawdzenia się w różnych przedziwnych muzycznych projektach sprawia, że każdy kolejny album to jakiś muzyczny eksperyment.

Tym razem jest nieco inaczej. Dlatego też „Spirityouall” to album wyśmienity. Być może najlepszy album Bobby McFerrina od czasów wspomnianego już „Play”. Mam jednak wrażenie, że został zaśpiewany na pół gwizdka. Są różne rodzaje luzu – muzyczna swoboda może być urocza albo niedbała. Najnowszy album Bobby McFerrina to niezwykle osobista, intymna wypowiedź, wspomnienie melodii z dzieciństwa, przypomnienie postaci wybitnego ojca – postaci równie ważnej dla historii amerykańskiej sceny – Roberta McFerrina. To album dobry, ale ciągle nie wybitny. A miał szanse takim być.

Na tej płycie jest wszystko, co powinno być na genialnym albumie – genialnie muzykalny Bobby McFerrin, świetnie wybrany repertuar, pomysł i prawdziwe emocje. Jest też kilka duetów wokalnych z Esperanzą Spalding – to dobry pomysł. Są muzycy sesyjni z najwyższej półki - jak choćby Gil Goldstein i Larry Grenadier. Jest równie niedościgniona w chórkach, jak Bobby McFerrin w beztekstowych improwizacjach, Lisa Fischer.

Do monumentalnego, szczególnie z punktu widzenia amerykańskiego słuchacza repertuaru lider podszedł na luzie, choć z należytym szacunkiem. W efekcie powstała przemiła płyta z piosenkami. Trochę jednak zabrakło zespołu – magii chwili, która pozwala grupie wybitnych muzyków nagrać nie tylko perfekcyjny album, ale dzieło, które zapamiętamy na zawsze. To dobra płyta, może nawet wyśmienita, ale mam wrażenie, że na mojej półce może zaginąć wśród gromady równie dobrych albumów. Choć na półce z tymi ozdobionymi nazwiskiem Bobby McFerrina zajmie drugie miejsce, zaraz za „Play”.

Gdybym miał wybrać singla z tej płyty – nie wahałbym się ani chwili – „I Shall Be Released” Boba Dylana jest moim faworytem. Nie tylko przez sentyment do pięknego tekstu, ale też przez wyśmienicie zagrany przez muzyków towarzyszących podkład. Który to już raz okazuje się, że Bob Dylan nie tylko pisze wielkie teksty, ale też komponuje świetne jazzowe standardy.

Zupełnie nie rozumiem, czemu niektóre tytuły są skrócone, mimo zachowania oryginalnej melodii i tekstu, a na płycie trudno odnaleźć nazwiska kompozytorów i autorów tekstów. Podsumowując – to najlepszy album Bobby McFerrina od lat, ale ja ciągle czekam na coś dużo lepszego…


Bobby McFerrin
Spirityouall
Format: CD
Wytwórnia: Sony

Numer: 887654568625

03 lipca 2013

Obara International – Komeda

Już widzę, co się będzie działo… Narodowa dyskusja o spuściźnie naszego wielkiego kompozytora. Czy wolno właśnie tak, twórczo rozwijać pomysły Krzysztofa Komedy i używać go jako pretekstu do własnej opowieści artystycznej? Czy raczej wolno być kreatywnym kustoszem w muzeum wielkiego Artysty? Czy może trzeba tylko dbać o należyte zachowanie eksponatów w niezmienionym stanie? Czy wolno przetwarzać? Czy wolno odsunąć na nieco dalszy plan fortepian? Czy te kompozycje są na tyle uniwersalne, że będą dobrym tworzywem do takich eksperymentów?

To już bardziej dyskusja polityczna. Zawsze można na taki album – jak najnowsze nagranie koncertowe zespołu Macieja Obary popatrzeć zupełnie z boku, zapominając o tym, że to kompozycje Krzysztofa Komedy. Tytuł z pewnością pomoże sprzedaży za granicą, bowiem ciągle marka „Komeda” jest na świecie bardziej znana niż marka „Obara”. Jeśli jednak muzycznie Maciej Obara będzie się rozwijał dalej tak dynamicznie, to być może już wkrótce będzie, przynajmniej w Europie miał markę równie dobrą.

Na tej płycie kompozycje Krzysztofa Komedy są jedynie katalizatorem improwizacji. Z drugiej jednak strony po raz kolejny w projekcie z jego muzyką pojawia się skandynawska – w tym przypadku norweska, sekcja rytmiczna. Część kompozycji powstawała wiele lat temu z myślą o zmarłym w marcu tego roku Rune Carlssonie. Ulubiony perkusista Krzysztofa Komedy był wybitnym melodykiem wśród jazzowych bębniarzy. Bardzo dbał o brzmienie, w szczególności perkusyjnych blach. W sposobie gry Garda Nilssena – perkusisty zespołu Macieja Obary odnajduję podobne priorytety. Gard Nilssen sporo komponuje, to słychać w jego grze.

To jednak Maciej Obara jest liderem i najważniejszym solistą albumu. Maciej Obara i Dominik Wania to w pełni dojrzali, kompletni i gotowi do światowej kariery muzycy. Co ważne – muzycy mający własne zdanie na temat klasyki, nie dający się zepchnąć do wspomnianej już roli kustoszy w muzeum wielkiego kompozytora. Saksofon altowy lidera jest z pewnością bardziej ekspansywny, energiczny, niż fortepian Dominika Wani. Stąd może obserwacja, że fortepian jest nieco wycofany. Jest jednak niezwykle elegancki. Melodyjny i delikatny. Stąd właśnie odczucie, że tonie gdzieś w lawinie dźwięków saksofonu i zdecydowanym pulsie sekcji rytmicznej.

Zazdroszczę tym, którzy byli na koncercie w Łodzi, którego zapis znajdziemy na płycie. To był jeden z tych wieczorów, który wydarza się tylko raz, wymaga niezwykłych osobistości artystycznych, magicznej chwili, w zamian oferując synergię – nową jakość będącą czymś więcej niż sumą solówek zagranych przez wszystkich uczestników wydarzenia.

Obara International
Komeda
Format: CD
Wytwórnia: For Tune
Numer: 59027687010741

01 lipca 2013

J. J. Johnson – The Eminent Jay Jay Johnson, Volume 1

Ten album, wraz z drugą częścią – „Volume 2” jest zwyczajnie wybitny i tyle. To jeden z absolutnie fenomenalnych be-bopowych albumów, znanych na pamięć fanom gatunku, a ja się do nich zaliczam. Aż dziw, że dotąd nie znalazł się w Kanonie Jazzu na antenie RadioJAZZ.FM. Najwyższy czas tą zaległość nadrobić.

Muzyka została zarejestrowana w 1953 roku, to był szczyt popularności be-bopu, a puzonista J. J. Johnson był jedną z jego największych gwiazd. Zresztą zespół, który mu towarzyszył to w zasadzie same gwiazdy gatunku. Na trąbce gra Clifford Brown – muzyk równie w tym okresie popularny, co Miles Davis, konkurujący z nim w różnego rodzaju amerykańskich muzycznych ankietach. Pianista John Lewis, Percy Heath i Kenny Clarke, to trzy czwarte istniejącego już wówczas The Modern Jazz Quartet. Jimmy Heath już za parę lat, w roku 1959, co prawda na krótko, ale zastąpi w kwintecie Milesa Davisa samego Johna Coltrane’a. To właśnie taki skład nagrał w 1953 roku albumy znane dziś jako „The Eminent Jay Jay Johnson”. Dziś jednak skupiamy się jedynie na pierwszej części. „Volume 2” to album zasługujący na oddzielne omówienie.

W początkach lat pięćdziesiątych płyty jazzowe zawierające dłuższe formy muzyczne należały jeszcze do rzadkości. „The Eminent Jay Jay Johnson” zawiera więc krótkie, trwające od 3 do 5 minut, oparte na dość standardowych aranżacjach i prostym schemacie – początek / temat / solo / zakończenie utwory, w większość już wtedy standardy, za wyjątkiem jednej kompozycji lidera i jednej pianisty zespołu – Johna Lewisa, napisanych pewnie specjalnie na to nagranie.

Być może ten album jest najważniejszym w dziejach nietypowego dla jazzu instrumentu. W tamtych czasach było oczywiście wielu puzonistów jazzowych, grających w ciągle jeszcze istniejących wtedy w dużej ilości jazzowych big-bandach, jednak J. J. Johnson był z pewnością jednym z niewielu wybitnych liderów własnych zespołów grających na tym instrumencie. Dysponował również wyśmienitą techniką, pozwalającą mu na niezwykle, jak na puzon suwakowy, precyzyjne akcentowanie każdego dźwięku. Posłuchajcie choćby zagranej w ograniczonym składzie, bez Clifforda Browna i Jimmy Heatha, ballady „It Could Happen To You”. Weilu słuchaczy może pomyśleć, że to puzon wentylowy…

Ten album jest również ważny dl fanów Clifforda Browna, którego dorobek nagraniowy nie jest wcale jakiś bardzo obszerny, w związku z tym dla wszystkich, którzy uwielbiają be-bopową trąbkę i wiedzą, że świat nie kończy się na Milesie Davisie, to płyta niezwykle ważna. Clifford Brown gra tu sporo istotnych  dla brzmienia albumu dźwięków.

Niektórzy uważają, że „Volume 2” z Charlesem Mingusem i Hankiem Mobleyem to lepszy album – głównie dlatego, że lepiej prezentuje wirtuozerię lidera, na „Volume 1” otoczonego przez dwa ekspansywne głosy – trąbkę Clifforda Browna i saksofony Jimmy Heatha. Inni zaliczają „Volume 1” do grona najwybitniejszych płyt jazzowych – tak jak przewodnik Penguina przyznając temu albumowi niezwykle rzadki znaczek korony. Ja zwyczajnie lubię ten album i często do niego wracam, a to jest dla mnie świadectwo jakości. A że to ważne historycznie nagrania, mają prawo zaistnieć nie tylko w moim odtwarzaczu, ale również w naszym redakcyjnym Kanonie Jazzu.

Warto również dodać, że w przypadku tego akurat materiału, współczesne edycje cyfrowe to nie tylko sporo dodatkowych, alternatywnych nagrań z tych samych sesji, ale również znacznie poprawiony w stosunku do pierwszego wydania na CD dźwięk. Warto więc szukać nowych, poddanych procesowi cyfrowej obróbki wersji 24-bitowych.

J. J. Johnson
The Eminent Jay Jay Johnson, Volume 1
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 077778150527