13 lipca 2013

An On Bast / Maciej Fortuna - Live

Oto mamy przed sobą prawie godzinę muzycznego ambientu przetworzonej elektronicznie na żywo na scenie trąbki Macieja Fortuny. Czy to aby nie za dużo? Czy uda się zaciekawić słuchacza takimi transformacjami i wykonać je z sensem, nie tworząc wrażenia, że to tylko zabawa możliwościami współczesnych elektronicznych instrumentów?

Jak dla mnie to udało się znakomicie. Pomysł na ten projekt to absolutnie spontaniczna improwizacja na scenie, prawdopodobnie jednak starannie zaplanowana tak, aby udało się użyć określonych efektów w precyzyjnie zaplanowanych momentach. Ten album to świetna współpraca dwojga kreatywnych artystów – niezwykle obiecującego jazzowego trębacza Macieja Fortuny i obsługującej efekty elektroniczne Anny Sudy (An On Bast). Zarejestrowane w czasie dwu koncertów – we Wrocławiu i w Bydgoszczy utwory – muzyczne urywki nie mają nawet tytułów – to jednorazowe zdarzenia muzyczne, które pewnie już się w takiej samej postaci nigdy nie wydarzą.

Trąbka Macieja Fortuny jest  tym projekcie muzycznym tworzywem, instrumentem wyzwalającym różnego rodzaju elektroniczne efekty. Doprawdy zdumiewające jest, jak udało się uniknąć banału i zabawy dźwiękami. Jakże często takie nagrania raczej stają się pokazem możliwości technologii, nie opowiadając żadnych historii, nie działając w żaden sposób na wyobraźnię słuchacza. Tutaj udało się jednak wyśmienicie.

Trudno uciec od porównania produkcji duetu Macieja Fortuny i An On Bast z nagraniami Nilsa Pettera Molvaera powszechnie uznawanego za pioniera elektronicznego przetwarzania dźwięku trąbki. On jednak często wpada w pułapkę muzycznego banału, tworzy dźwiękowe tła, których brzmienie zapomina się już chwilę po ich wybrzmieniu. Muzyczna wyobraźnia Macieja Fortuny i Anny Sudy to zupełnie inna liga, to dojrzała artystyczna wizja, pełna ciekawych pomysłów i zaplanowanych, choć często dla słuchacza zaskakujących zwrotów akcji.

Maciej Fortuna to niezwykle obiecujący muzyk, jego ton jest klasycznie hard - bopowy, nie boi się jednak różnego rodzaju awangardowych eksperymentów. Chciałbym kiedyś usłyszeć w jego wykonaniu garść hard-bopowych klasyków – myślę, że z dobrą sekcją powstałaby światowej klasy produkcja. Chciałbym też znaleźć się na takim koncercie, za każdym razem zapewne innym, zależnym od nastroju muzyków.

„Live” to już drugi album duetu, wydaje się, że muzykom nie brakuje pomysłów, wzajemnie się inspirują i z pewnością o ich kolejnych nagraniach i koncertach usłyszymy już niedługo.

An On Bast / Maciej Fortuna
Live
Format: CD
Wytwórnia: Maciej Fortuna Music
Numer: -

12 lipca 2013

Lulu Gainsbourg – From Gainsbourg To Lulu

Lucien Gainsbourg – tytułowy Lulu to syn Serge Gainsbourga. W związku z nazwiskiem sukces tej produkcji powinien być zapewniony. Ten komercyjny przynajmniej, bowiem jak mówią muzycy jazzowi, nazwiska nie grają. W tym przypadku jest różnie. Niektóre grają na przyzwoitym poziomie, inne zupełnie się nie sprawdzają, stanowiąc jedynie dekorację listy płac.

Z pewnością ten album podzieli fanów Serge Gainsbourga na dwa obozy, tych co są za i tych, co przeciw, czyli jak zwykle. Ja myślę, że to album, na którym każdy znajdzie coś dla siebie. Znam osoby, które zachwycają się wokalizą (serio, to cytat) Scarlett Johansson w „Bonnie And Clyde”. Dla mnie porównanie duetu Scarlett Johansson i Lulu Gainsbourg z oryginalnym wykonaniem Serge Gainsbourga i Brigitte Bardot jest jak zupa bambusowa z marchewką zamiast świeżych pędów bambusa. Być może dla młodszych słuchaczy okazja usłyszenia pięknej aktorki w roli recytatorki tekstu jest powodem do westchnień. Pewnie tak było wiele lat temu, kiedy kompozytorowi towarzyszyła Brigitte Bardot. To jednak zupełnie inna liga. Nie każda aktorka, nawet jeśli jest symbolem seksu na ekranie, pozostaje nim bez obrazu. Brigitte Bardot to potrafiła, Scarlett Johansson nie potrafi.

Utwory zaaranżowane przez Gila Goldsteina są niezłe, choć to dość sztampowa studyjna robota, taki kolejny dzień w studio, jakich Gil Goldstein ma pewnie ze 150 w roku, co daje jakieś 100 albumów na których wykonuje swoją pracę równie sumiennie. Przekonująco wypada Rufus Wainwright w roli wokalisty. Świetnie odnajduje się w tym towarzystwie Marianne Faithfull („Manon”) i jeszcze lepiej Lou Reed – („Initials BB”). Richard Bona – jak to Richard Bona, ja nie przepadam za jego głosem, wolę jak gra jazz na basie, ale jako, że właściwie tego nie robi już chyba z 10 lat, to może czas zmienić perspektywę i oczekiwania wobec tego muzyka.

Na płycie śpiewa też i gra na różnych instrumentach Johnny Deep. Ten aktor, jakby ktoś nie skojarzył. Czy gdyby nie nazwisko to ktoś zauważyłby jego muzyczny udział i coś o tym napisał? Raczej niekoniecznie, wstydu sobie nie robi, ale to raczej szkolnie poprawne granie. Jak dołożyć do tego nazwisko, robi się sensacja. Znam kilku aktorów, którzy mają dla własnej przyjemności muzyczne życie i wychodzi im to dużo lepiej, choć jeśli byłoby wyśmienicie, pewnie porzuciliby pracę na planach filmowych, jak choćby Clint Eastwood, Bruce Willis, Woody Allen, czy bardzo ostatnio popularny Hugh Laurie. Wszyscy są lepszymi muzykami, niż Johnny Deep.

Jedno jest pewne. Ten album pełen jest świetnie napisanych piosenek. Wykonania już tak wybitne nie są, choć mimo składankowego charakteru całości, przeróżnych składów i różnych pomysłów na Serge Gainsbourga zaproszonych supergwiazd (niekoniecznie muzycznych), album jest zaskakująco spójny i strawny dla ucha.

Widząc taki album zastanawiam się, czy miałby jakąkolwiek szansę obronić się tylko muzyką, bez tych wszystkich wielkich nazwisk. Niestety mam wątpliwości, być może kiedyś urządzę komuś, kto jeszcze tej muzyki nie zna ślepy test – bez okładki i nazwisk. Jeśli znajdę na taki eksperyment czas, z pewnością jego wynikami się z Wami podzielę.

Lulu Gainsbourg
From Gainsbourg To Lulu
Format: CD
Wytwórnia: Mercury / Universal

Numer: 602527876535

11 lipca 2013

Interplay Jazz Duo – Interplay Jazz Duo

Zespół Interplay Jazz Duo tworzą pianista Kamil Urbański i grający na gitarach basowych Jędrzej Łaciak. I tylko tyle. I aż tyle. Trzeba sporej dozy muzycznej inwencji, żeby stworzyć zespół z fortepianu i basu w taki sposób, aby brzmienie nie zostało zdominowane przez fortepian. Muzyka zespołu jest zdumiewająco niespodziewanie kreatywna i dojrzale zbalansowana.

Muzycy wygrali nagrodę przyznawaną przez jury pod przewodnictwem samej Marii Schneider podczas Bielskiej Zadymki Jazzowej. Nagrodą było nagranie płyty w studiach Polskiego Radia w Katowicach. Album „Interplay Jazz Duo”, który trafił kilka dni temu do mojego odtwarzacza jest właśnie efektem tej sesji nagraniowej.

W grze Kamila Urbańskiego słychać fascynację muzyką Billa Evansa, czego zresztą obaj muzycy duetu nie ukrywają. To akurat wzorzec wyśmienity i nie ma się czego wstydzić. Bill Evans był mistrzem muzycznego dialogu, najczęściej w jego kameralnych składach była perkusja, jedna dialogi z Jimem Hallem, Eddie Gomezem, Gary Peacockiem, Marc’kiem Johnsonem, Tootsem Thielemansem, czy Stanem Getzem to ważny element kultury muzycznej dwudziestego wieku. Jakby osobny gatunek muzyczny.

Muzyczne porozumienie Kamila Urbańskiego i  Jędrzeja Łaciaka jest trudne do opisania słowami. Tego trzeba posłuchać. Dialog to najważniejsze słowo określające ten album. Dialog niezwykły. Muzycy brzmią, jakby grali ze sobą od wielu lat. Tych muzycznych dialogów nie cechuje jednak jedynie precyzyjna rutyna wykonawcza. To wciągające historie, w części opowiedziane na nowo przy użyciu standardów Billa Evansa i Scotta LaFaro, a w części za pomocą kompozycji własnych członków zespołu.

Nie pozwólmy jednak przyczepić Kamilowi Urbańskiemu i Jędrzejowi Łaciakowi etykietki naśladowców Billa Evansa i Scotta LaFaro. Muzycy Interplay Jazz Duo mają swoje własne pomysły, własne kompozycje i własne zdanie, nawet na temat kompozycji swoich mistrzów.

Jędrzej Łaciak gra na nieczęsto dziś używanej akustycznej gitarze basowej, wymagającej niezwykle dojrzałej techniki gry, szczególnie w towarzystwie fortepianu – instrumentu z dużo większą dynamiką.

Zespół zdobył, zasłużenie zresztą Fryderyka 2013 w kategorii jazzowego debiutu roku. Mam nadzieję, że na jednym albumie w tym składzie się nie skończy. Obaj muzycy posiadają wielki twórczy potencjał, który może zostać wkrótce wchłonięty przez większe składy, w których zapewne zagubi się unikalne muzyczne porozumienie, jakie osiągają wzajemnie inspirując się, kiedy improwizują w duecie. Może to zbyt egoistyczne podejście, ale chciałbym, żeby ten skład nagrał jeszcze parę ciekawych albumów. Panowie – nie zapraszajcie gości specjalnych, nie nagrywajcie w najbliższym czasie płyty „with Strings…”, nie szukajcie drogi do komercyjnego sukcesu dokładając do zespołu wokalistkę. Nie szukajcie budżetu na orkiestrę. Jak dla mnie, możecie tak grać latami, a mam dziwne przeświadczenie, że będą z tego jeszcze lepsze płyty.

Interplay Jazz Duo
Interplay Jazz Duo
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Radio Katowice

Numer: PRK CD121

10 lipca 2013

Pat Martino – Alone Together with Bobby Rose

Pata Martino biorę w ciemno i to w każdym wydaniu, może być większy skład, klasyka gitarowego combo z Hammondem, grupa fusion, duety z saksofonem, albo tak jak tutaj – w duecie z gitarzystą – Bobby Rose’m. W wypadku tego artysty nie jestem do końca obiektywny, bowiem uwielbiam jego muzykę w sposób nie pozwalający na obiektywizm. Wiem nawet, że niektórzy krytykują go za zbyt schematyczne i wirtuozerskie harb-bopowe improwizacje bez większego celu. To jednak zwykle ci, którzy tak zagrać nie potrafią, a nie ci, którzy nie chcą, bo uważają, że to bez sensu. Mam tu na myśli innego znanego Pata… Ale zostawmy te muzyczno niemuzyczne sprzeczki na boku.

„Alone Together with Bobby Rose” to album nowy, który nowością nie jest. Zanim do mnie dotarł, ukazała się, niestety na razie tylko w Japonii, kolejna płyta mojego ulubionego jazzowego gitarzysty – tym razem owoc współpracy z Gilem Goldsteinem – „We Are Together Again with Gil Goldstein” – tym razem to nagrania prawdziwie nowe, bowiem zawartość muzyczna „Alone Together with Bobby Rose” do prawdziwych nowości się nie zalicza, choć to premierowe wydanie. Nagrania pochodzą bowiem z prywatnych archiwów Pata Martino i zostały zarejestrowane w czasie wspólnych prób i koncertów obu gitarzystów w 1977 i 1978 roku. Wtedy właśnie wrócili do siebie po kilku latach muzycznej rozłąki – nie grali razem od czasu nagrania „The Visit” w 1972 roku. Ich wspólne nagrania powstały w czasie, kiedy Pat Martino zaczął już odczuwać bolesne bóle głowy, które doprowadziły do wykrycia choroby i usunięcia części mózgu artysty kilka lat później. Krótko przed powstaniem materiału wydanego w zeszłym roku przez HighNote, Pat Martino postanowił poszukać nieco wyciszenia w nadziei, że bóle głowy oznaczają tylko zmęczenie intensywną i hałaśliwą trasą z grupą muzyków znaną dziś fanom artysty jako Joylous Lake – od nazwy słynnego albumu, który nagrali razem. To była w 1976 roku jednak z najważniejszych płyt fusion wydana przez wielką wytwórnię – Warner Bros. i nagrana w gwiazdorskiej obsadzie – obok Pata Martino grali w tym zespole Delmar Brown, Mark Leonard i Kenwood Dennard – to wielkie nazwiska fusion. O tej płycie przeczytacie tutaj:


Wróćmy do „Alone Together with Bobby Rose”. To bowiem kolejna wyśmienita pozycja w obszernym katalogu nagrań Pata Martino. Być może to również najbardziej osobiste z jego nagrań. Materiał nie jest doskonały technicznie, bowiem nie był rejestrowany z myślą o wydaniu na płycie. Jednak zawartość muzyczna w pełni rekompensuje niedostatki rejestracji.

„Alone Together with Bobby Rose” to document muzycznej przyjaźni, niezwykłej synergii dwu osobowości, muzyków, którzy rozumieli się bez słów. Dalej uważam, że najlepszym partnerem dla Pata Martino jest sekcja z organami Hammonda, jednak to subtelny podkład rytmiczny gitary Bobby Rose’a daje możliwość pełnego skupienia się na niezwykle skomplikowanych, a jednocześnie operujących zaskakująco prostymi środkami wyrazu improwizacjach lidera. Nie znaczy to również, że Bobby Rose skupia się jedynie na tworzeniu muzycznego tła dla Patga Martino, jednak jego rola jest zdecydowanie drugoplanowa, choć niezwykle ważna.

Muzycznym idolem Pata Martino zawsze pozostaje Wes Montgomery. Układając program „Alone Together with Bobby Rose” Pat postanowił po raz kolejny umieścić na początku albumu jego kompozycję – „Four On Six”.

Ballada Michela Legranda – „What Are You Doing The Rest Of Your Life?” to utwór w którym nie jest łatwo uciec od ckliwego banału. Z gitarzystów chyba tylko Joe Pass nie poległ na tym utworze. Wykonanie Pata Martino jest mistrzowskie – łatwo rozpoznawalną melodię otacza zdumiewająco prosta, a jednocześnie niebanalna improwizacja. Za każdym razem, kiedy słyszę coś takiego – zastanawiam się, dlaczego wcześniej nikt tego tak nie zagrał? W odnajdywaniu niebanalnych, a jednocześnie niewydziwionych rozwiązań Pat Martino jest moim mistrzem.

„One For My Baby” większość kojarzy z cukierkowym wykonaniem Franka Sinatry. Posłuchajcie Pata Martino, zrozumiecie już po pierwszych kilku taktach, dlaczego jest mistrzem niespodziewanie prostych harmonii.

Jeśli cykl Together with… ma mieć kontynuację – po Bobby Rose i Gilu Goldsteinie ja głosuję za Joey’em DeFrancesco. Nagrywa dla tej samej wytwórni co Pat – powinno więc być o jeden krok łatwiej… I poproszę od razu podwójny album, najlepiej koncertowy…

A przy okazji przypomnę Wam o jednym z najważniejszych dla mnie tekstów na tym blogu - wywiadzie, który miałem przyjemność zrobić z Patem Martino:


Pat Martino
Alone Together with Bobby Rose
Format: CD
Wytwórnia: HighNote

Numer: 632375724221

09 lipca 2013

Gabor Szabo – The Sorcerer: Recorded Live At The Jazz Workshop, Boston

Przedstawiciela Węgier jeszcze w naszym Kanonie Jazzu nie było. I pewnie długo nie będzie, naród to niezwykle muzykalny, czego dowodem sporo ciekawej muzyki ludowej, jednak światowej sławy muzyków jazzowych rodem z tego kraju nie ma zbyt wielu. Jeśli o kimś nie zapomniałem, albo nie znam jego pochodzenia, to Gabor Szabo jest najważniejszym przedstawicielem tego narodu wśród artystów improwizujących.

„The Sorcerer: Recorded Live At The Jazz Workshop, Boston” to pierwsze nagranie live w karierze tego gitarzysty, zrealizowana, jak nie jest trudno się domyśleć – jeśli posiada się oryginalną płytę z okładką – w słynnym bostońskim The Jazz Workshop, w kwietniu 1967 roku. Album często dziś wydawany jest w połączeniu z materiałem znanym jako „More Sorcery” – zestawem zawierającym mniej udane nagrania z Bostonu z tych samych koncertów, uzupełniony o kilka utworów z jazzowego festiwalu w Monterey z jesieni tego samego roku. Jeśli nie macie jeszcze „The Sorcerer”, warto poszukać takiego wydania, jeśli macie album – podatkowe nagrania są słabsze i nie warte dodatkowych pieniędzy.

Nie oznacza to jednak, że sam album nie jest wyśmienity. Jest, skoro trafił do Kanonu Jazzu. Płyta nagrana w towarzystwie mało znanych muzyków jest ciekawą mieszanką modnych w owym czasie rytmów południowoamerykańskich, tradycji jazzowej gitary i inspiracji cygańskich. Jak przystało na koncertującego w owych czasach w klubach gitarzystę, Gabor Szabo miał w swoim repertuarze również nieco lżejsze przeboje w rodzaju otwierającego album i zapewne któryś z setów na scenie „The Beat Goes On” Sonny Bono.

Zespół w składzie, w którym nagrany został album „The Sorcerer” miał dość nietypowy skład, istniał jedynie kilka miesięcy. W składzie oprócz lidera – klasyczny gitarzysta Jimmy Stewart, przyjaciel z dzieciństwa Gabora Szabo – Louis Kabok i perkusjonista Hal Gordson. Zespół nie miał właściwie stałego perkusisty. W dniach, w których zarejestrowano płytę, chwilę wolnego miał Marty Morrell.

Repertuar koncertowy musiał być różnorodny. Stąd wspomniany już przebój Sonny Bono, brzmiąca jak najlepsze klasyki Hendrixa kompozycja lidera – „Space”, w bonusach umieszczonych później w wydaniach cyfrowych „Corcovado” Antonio Carlosa Jobima, czy egzotyczny „Mizrab” i jazzowe standardy – „People” i „What Is This Thing Called Love?”.

Przez wielu „The Sorcerer” zaliczany jest do grona jednej z najważniejszych płyt, od których zaczął się acid jazz. Faktem jest, że do dziś o tej płycie pamiętają nie tylko młode zespoły samplujące co się da, często z braku umiejętności napisania czegoś oryginalnego. Posłuchajcie „Mer Girl” Madonny z „Ray Of Light”. Zabrzmi znajomo. Tak, to są fragmenty „Space” Gabora Szabo. Dla młodego pokolenia to będzie prawie jak występ plastelinowej Niny Simone w reklamie – uczyni Gabora Szabo nieśmiertelnym. Bardziej dociekliwi sięgną po oryginalny materiał – świetnie zagrany, różnorodny i nie pozbawiony nietypowych, cygańskich, choć do gitary wyjątkowo pasujących inspiracji.

Gabor Szabo
The Sorcerer: Recorded Live At The Jazz Workshop, Boston
Format: CD
Wytwórnia: Impulse / RCA
Numer: 011105121125

08 lipca 2013

Pat Metheny – Tap – John Zorn’s Book Of Angels Vol. 20

W sumie to należy podziękować tysiącom fanów Pat Metheny Group, którzy tłumnie uczęszczają na koncerty i kupują płyty. Wykupują w ten sposób swoistego rodzaju cegiełki, składając się na ambitniejsze i ciekawsze artystycznie projekty Pata Metheny. Sam autor przyznaje, że płyta powstała w biegu, w przerwach rozlicznych tras koncertowych i innych muzycznych zajęć. Podobnie było z poprzednimi wartymi większej uwagi płytami Pata Metheny – „One Quiet Night” i „What’s It All About” – albumach akustycznych.

Kiedy Pat Metheny od czasu do czasu wychodzi z „windy”, uwalnia się od Lyle Maysa i spółki, powstają płyty wybitne. Takie jak „Tap – John Zorn’s Book Of Angels Vol. 20”. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem wieści o przygotowywaniu kolejnej części monumentalnego cyklu „Book Of Angels” Johna Zorna właśnie przez Pata Metheny, byłem podekscytowany. Nie zawiodłem się. Gdybym musiał się do czegoś przyczepić, to do formy wydawnictwa, przynajmniej tego dostępnego na polskich półkach sklepowych. Wydawnictwo firmują bowiem na spółkę Nonesuch  - wpychający ostatnio płyty jednego ze swoich najbardziej kasowych, jeśli nie najważniejszego artysty do ohydnych pozbawiających krążek jakiejkolwiek ochrony papierowych kopert udających okładki i Tzadik, który jest wzorem staranności poligraficznej, ciągle stosujący standardowe pudełka (drożej, ale lepiej). Tym razem wygrała oszczędność i kilkustronicową książeczkę wraz z płytą upchnięto w niepraktycznej i narażającej wybitny krążek na uszkodzenia koperty.

To tyle tytułem zastrzeżeń. Dalej będzie już tylko dobrze. Może zresztą na innych rynkach album dostępny jest w opakowaniu Tzadika…

„Tap – John Zorn’s Book Of Angels Vol. 20” będzie jednym z tych albumów, które fani salonowych, ugrzecznionych koncertów z Sali Kongresowej będą zwracał do sklepów, jak kiedyś legendarny album „Zero Tolerance For Silence”. Niech zwracają. Kupując masowo windowe produkcje pomogli już i tak wybornie znaleźć artyście czas i budżet na nagranie wyśmienitego i zupełnie niekomercyjnego albumu jakim jest „Tap – John Zorn’s Book Of Angels Vol. 20”.

Na tej płycie Pat Metheny gra na wszystkim. Oprócz perkusji, bowiem w roli bębniarza usłyszymy Antonio Sancheza. Wszystkie inne instrumenty, w tym liczne gitary, marimba, części niepotrzebnego nikomu orchestrionu, a także flugelhorn, to już sam mistrz Pat. Bez tego orchestrionu mogło się obyć, każdy z tych instrumentów może być przecież zastąpiony przez swój klasyczny odpowiednik, w szczególności jeśli nie gra się na żywo, tylko nakłada po kolei partie różnych instrumentów na kolejne ścieżki studyjnego rejestratora.

Album jest na równi dziełem Pata Metheny – muzyka, co Johna Zorna – kompozytora. Nosi piętno obu twórczych osobowości. Już od pierwszych taktów wiadomo, że to kolejna część „Book Of Angels” – jeśli ktoś słuchał choćby kilku poprzednich. To kolejna porcja wizjonerskiej, pozbawionej twórczych zahamowań muzyki świata z centrum gdzieś w pobliżu Jerozolimy. Kiedy pojawia się gitara, wiadomo od razu, kto gra. Na innych instrumentach Pat Metheny nie jest oczywiście równie rozpoznawalny. Nie zmienia to faktu, że to jeden z najlepszych albumów Pata Metheny w jego całej dyskografii.

Pat Metheny
Tap – John Zorn’s Book Of Angels Vol. 20
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch / Tzadik

Numer: 075597958751