27 lipca 2013

In The Country – Sunset Sunrise

In The Country – to nieco enigmatyczna nazwa zespołu, który tworzą muzycy z Oslo – pianista Morten Qvenild, basista Roger Arntzen i perkusista Pal Hausken. Album „Sunset Sunrise” jest pierwszym ich albumem, który dotarł do mnie, pomimo faktu, że zespół istnieje już ponad 10 lat. Wszyscy muzycy sięgają również po brzmienia elektroniczne i grają na różnych dość nietypowych instrumentach.

Z tych trzech niewątpliwie utalentowanych muzyków, pamiętam jedynie (a raczej pamięta to moja płytowa baza danych), pianistę Mortena Qvenilda z nagrań z zespołem Jagga Jazzist. „Sunstet Sunrise” to niewątpliwie udany album , choć niektóre fragmenty podobają mi się nieco bardziej, niż inne. Nie jest to więc płyta przełomowa, choć bez wątpienia warto nazwę zespołu zapamiętać.

Szczególnie ciekawe są momenty, kiedy muzycy sięgają po efekty elektroniczne, robiąc to z typową dla Skandynawów powściągliwością. Morten Qvenild w momentach, kiedy gra na akustycznym fortepianie bardzo chciałby być Keithem Jarrettem młodego pokolenia. Niestety jeszcze nim nie jest. Kiedy jednak sięga wraz z kolegami po brzmienia elektroniczne, odzyskuje własną artystyczną tożsamość, co jest jednym z ważniejszych spraw dla młodych muzyków. Nikt bowiem nie chce słuchać kopii. Każdy woli oryginał. Tak jak ja wolę Keitha Jarretta od Mortena Qvenilda.

Wyobraźnia pobudzana dźwiękami płynącymi z albumu „Sunset Sunrise” buduje industrialne obrazy norweskich pustkowi. Tych fajnych, pozbawionych znacznie utrudniający pobyt w norweskiej dziczy wszędobylskich owadów, którym spryt oraz małe wymiary ułatwiają przedostanie się przez sprawdzone w afrykańskich warunkach moskitiery. To bardzo malarska, plastyczna płyta. Tak jak wiele skandynawskich nagrań.

Muzyka jest pełna spokoju, przestrzeni, luzu właściwego raczej wielkim gwiazdom, które już niczego nie muszą. Oprócz wspomnianego już Keitha Jarretta odnajdziecie również echa, co w sumie dość oczywiste, biorąc pod uwagę pochodzenie członków zespołu, twórczości Bad Plus i E.S.T. Dociekliwi odnajdą brzmienia punkowe, rockowe, a także drum-basowe powtarzane momentami bez końca proste sekwencje rytmiczne. Do kompletu można jeszcze dopisać Edwarda Griega, Jana Garbarka i Sigur Ros…

„Sunset Sunrise” to album do którego chce mi się wracać, a u mnie to najlepszy dowód na to, że płyta mi się podoba. Nie dlatego, że jest odkrywcza, że zawiera jakieś szczególnie ciekawe solówki, jakiś nowatorski pomysł. Jest za to intrygująca, inspirująca i za każdym razem odkrywam tu coś nowego. Właśnie dlatego do niej wracam.

In The Country
Sunset Sunrise
Format: CD
Wytwórnia: ACT!

Numer: 9548-2

26 lipca 2013

Mazolewski Gonzalez Quintet – Shaman

Dennis Gonzalez to dla wielu postać legendarna. Jego rodzinny zespół Yeels At Eels istnieje już prawie 15 lat. Grał właściwie ze wszystkimi wielkimi postaciami amerykańskiej awangardy. Kiedy kilka miesięcy temu usłyszałem, że nagrywa razem z Wojciechem Mazolewskim, pomyślałem, że to będzie jakiś gościnny występ. Muzycy zarejestrowali wcześniej dwie krótkie płyty, które ukazały się tylko w USA w małych winylowych nakładach. To nie jest jednak kolejna krótka wizyta wielkiej amerykańskiej gwiazdy w Polsce. Nic z tych rzeczy. To jest wyborny, dla wielbicieli jazzu poszukującego zgoła sensacyjny duet. Duet dwu twórczych osobowości.

Muzycy sprawiedliwie podzielili się kompozycjami, z 6 utworów umieszczonych na płycie po dwie skomponowali Dennis Gonzalez i Wojciech Mazolewski. Pozostałe dwie, to kompozycje Krzysztofa Komedy, nieco zaskakujące w takich muzycznych okolicznościach, zwłaszcza, że jedną z nich jest jeden z najbardziej znanych tematów Komedy – „Astigmatic”. Tu jednak muzyka napisana przez Krzysztofa Komedę posłużyła jedynie jako punkt wyjścia do stworzenia autorskiej muzyki.

„Shaman” to jednak nie tylko wyśmienite improwizacje obu liderów. To również zdumiewająco dojrzała i pozbawiona niepotrzebnych eksperymentów gra pianistki – Joanny Dudy. To również kilka świetnych wspólnych momentów Dennisa Gonzaleza i saksofonisty – Marka Pospieszalskiego.

Nieco mniej podobają mi się wstawki perkusyjne, w szczególności szeleszczące muszle i przedłużające się moim zdaniem niepotrzebnie perkusyjne introdukcje utworów. Wolę grającego pełnym tonem Dennisa Gonzaleza i solówki WojciechaMazolewskiego.

Z pozoru to płyta niełatwa, jednak pozwoliłem sobie na eksperyment prezentacji tego albumu znajomym, którzy na słowo jazz od razu uciekają do innego pokoju. Dzielnie i w skupieniu wytrzymali od pierwszego do ostatniego dźwięku. Może zatem to właśnie „Shaman” jest prawdziwą improwizowaną muzyką dwudziestego pierwszego wieku? Mnie się też podoba, choć ten styl nie jest moim ulubionym. Jednak dobra muzyka obroni się zawsze i w każdych okolicznościach. Będzie uwielbiana przez fanów gatunku i doceniana przez tych, którzy słuchają zwykle czegoś zupełnie innego.

Muzycy w każdym niemal utworze łamią wszelkie konwencje, czerpiąc w pełni z tego wszystkiego, co wymyślili wykonawcy muzycy improwizowanej przez ostatnie sto lat, płynnie mieszając konwencje w sposób, w jaki z prostych składników najlepsi mistrzowie kuchni tworzą swoje najlepsze dania.

Dennis Gonzalez uwielbia bawić się melodią, zespół poszukuje nieustannie nowych brzmień, zaskakuje nieoczekiwanymi zwrotami muzycznej akcji. W jednej chwili hard-bopowe solo trąbki może zamienić się w totalnie odjechaną improwizację, do której włączają się wszyscy członkowie zespołu. To muzyka totalna, bez żadnych ograniczeń, zagrana przez muzyków, którzy potrafią twórczo przetwarzać tysiące muzycznych inspiracji, tworząc nową jakość. Po raz kolejny warto wspomnieć, że „Shaman” byłby z pewnością światowym hitem (oczywiście na miarę ogólnoświatowego popytu na free jazzowe produkcje), gdyby ukazał się za Oceanem. To jedna z pierwszych produkcji nowej wytwórni ForTune Productions. To polska oficyna wydawnicza, której początkowy katalog sugeruje właśnie zamiar wydawania niepokornych, twórczych projektów wyznaczających kierunki rozwoju nowoczesnej muzyki. Niestety z biznesowego punktu widzenia to nie będzie łatwe. Takie już losy awangardy.

Mazolewski Gonzalez Quintet
Shaman
Format: CD
Wytwórnia: ForTune Productions

Numer: 5902768701036

25 lipca 2013

Terence Blanchard – Magnetic

Terence Blanchard zajęty komponowaniem swojej pierwszej opery znalazł czas na nagranie mainstreamowego jazzowego albumu. Od lat muzyk zajmuje się raczej kompozycją i muzyką filmowo – ilustracyjną i to słychać. Jak dla mnie trochę szkoda talentu. Ale to jest kontekst, a muzyka powinna obronić się sama tak, jak słychać ją z głośników, choć ja nie mogę pozbyć się myśli, że wolałbym usłyszeć płytę Terence Blancharda – wybitnego trębacza, a nie kolorysty, kompozytora i mentora młodych talentów.

Dla mnie odkryciem tej płyty jest Fabian Almazan – stały od jakiegoś czasu pianista zespołu Terence Blancharda. Z gości specjalnych najwięcej ciekawych dźwięków przyniósł do studia gitarzysta – Lionel Loueke, który już nie pierwszy raz pojawia się na sesjach Terence Blancharda.

W części nagrań trąbka jest mocno przetworzona elektronicznie, za czym generalnie nie przepadam, szczególnie, że Terence Blanchard potrafi zagrać pięknym, rozpoznawalnym i czystym tonem. Trudno jednak odmówić uroku kompozycji Fabiana Almazana – „Pet Step Sister’s Theme Song”, kulminacyjnego dla mnie punktu całego albumu z przetworzoną trąbką i świetnym fortepianem autora tej kompozycji.

Ravi Coltrane i Ron Carter – gościnnie grają w kilku utworach, jednak ich rola ogranicza się do uświetnienia listy wykonawców na okładce, zaprojektowanej zresztą tak, aby utrudnić posiadaczom albumu odczytanie tego co istotne.

„Magnetic” jest bardzo daleki od hard-bopowego Terence Blancharda z czasów jego gry w zespole Arta Blakey. Jednak to już kwestia gustu. Czy poszukujecie Terence Blancharda trębacza, czy lidera zespołu. Jednak odrobinę nostalgii odnajdziecie – trudno nie porównywać tego co grają razem Terence Blanchard, Fabian Almazan i Kendrick Scott z muzyką Milesa Davisa, Herbie Hancocka i Tony Williamsa z końca lat siedemdziesiątych, a to dla wszystkich muzyków z obecnego zespołu Terence Blancharda i nawet dla niego samego wielki komplement. Szkoda tylko, że w kompozycjach jakby mniej bluesa no i trochę za mało spontanicznej radości muzykowania.

Właśnie dlatego, oprócz wspomnianej już kompozycji Fabiana Almazana – „Pet Step Sister’s Theme Song” najciekawszym momentem jest zagrany solo na fortepianie „Comet”. Terence Blanchard to jednak wielka gwiazda i jego słabsza płyta i tak jest bardzo dobra, pewnie dostanie jakąś nagrodę Grammy i parę innych. Ja jednak mam pewne poczucie niedosytu. Ten zespół potrafi więcej.

Terence Blanchard
Magnetic
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note

Numer: 5099990335126

23 lipca 2013

Sonny Rollins – Road Shows Vol. 1

Dyskusja nad tym, kto jest największym z żyjących saksofonistów przypomina często rozważania nad wyższością jednych świąt nad innymi. Niektórzy podchodzą do problemu niezwykle pryncypialnie i bardzo poważnie. Na koniec i tak, w tym akurat przypadku święta Wielkiej Nocy są na przegranej pozycji, bo zawsze trwają tylko 3 dni. Święta grudniowe mają szanse, w zależności od roku potrwać i tydzień. I wtedy są zdecydowanie lepsze... Dla większości, czyli dla tych, dla których oznaczają zwyczajnie kolejne dni wolne od pracy i okazję do towarzyskich i rodzinnych spotkań, krótkich wyjazdów i innych, zupełnie niezwiązanych z pierwotną ideą obu okazji zachowań.

Tak samo jest z dyskusją nad wyższością Sonny Rollinsa nad Wayne Shorterem, bowiem nie ma wątpliwości, że to obecnie właśnie najlepsi saksofoniści świata. Wayne Shorter to architekt muzyki, poszukujący spełnienia w wyszukanych kompozycjach i dbałości o każdy detal. Sonny Rollins to z kolei w dojrzałym okresie kariery przede wszystkim nieskończona energia i chęć do niezwykłych improwizacji. Obaj są nie tylko saksofonistami, ale przede wszystkim liderami, kreatorami muzycznych zdarzeń. Tyle tylko, że moim zdaniem Wayne Shorter częściej owe zdarzenia wymyśla w zaciszu miejsca, w którym pisze swoje partytury, a Sonny Rollins idzie na żywioł.

Można więc dzielić włos na czworo i zastanawiać się co lepsze, a nawet w którym z tych dwu zjawisk artystycznych jest więcej jazzu w jazzie. Można też zwyczajnie zastanowić się, który z nich w ostatnich latach daje nam więcej radości z obcowania ze swoją muzyką, zarówno na żywo, jak i z płyt. W tej kategorii ja nie mam wątpliwości. Moim faworytem jest Sonny Rollins. To zresztą potwierdzają jego koncerty na żywo, które daje już niezbyt często (ze względu na wiek, ale też zapewne wysokie stawki), jak i płyty wydawane w ostatnich latach.

„Road Shows Vol. 1” to album niezwykły, podobnie jak jego kontynuacja – Vol. 2. Ten album to nie tylko niezwykłe nagrania koncertowe pochodzące z różnych miejsc i nagrane w różnych składach – od roku 1980 do 2007. To również wyśmienity i jakże bezpośredni dowód na to, jak wielką sceniczną osobowością jest Sonny Rollins. Tylko bowiem najwięksi potrafią zebrać muzyków nieznanych i zrobić z nich wyborny zespół, sprawić, że nieco anonimowi, mało znani muzycy potrafią na scenie zagrać rzeczy, których nigdy nie zagrają na swoich solowych płytach, kiedy zabraknie przy ich boku Wielkiego Mistrza. Mnie przychodzą do głowy dwa takie nazwiska – Thelonious Monk i Miles Davis. No i jeszcze Sonny Rollins.

Tylko w jego zespole bezbarwny i banalny na swoich solowych płytach gitarzysta Bobby Broom nagle staje się wyśmienitym hard-bopowym muzykiem. Tylko u boku Sonny Rollinsa Clifton Anderson okazuje się być nie tylko pionkiem w drugim szeregu dęciaków sesyjnej orkiestry. Również tylko Sonny Rollins potrafi, jak za dawnych lat improwizować na bazie najprostszych jazzowych standardów.

Ten album ma również dla polskich fanów artysty wielkie znaczenie. Z pewnością kupili go ci wszyscy, którzy uczestniczyli w ostatnim bodaj Jazz Jamboree jak za dawnych lat, takim z tłumami niemieckich fanów koczujących pod Salą Kongresową i jeśli dobrze pamiętam, dwoma koncertami z tą samą muzyką, a inną publicznością w ciągu każdego festiwalowego dnia (popołudniowym i wieczornym). To było w 1980 roku. Wtedy na Jazz Jamboree zagrał właśnie Sonny Rollins, a na płycie „Road Shows Vol. 1” znajdziecie jedno z nagrań z tego koncertu. Dla tych co byli – niezwykła pamiątka. Mnie tam niestety nie było. Widziałem za to Sonny Rollinsa kilka razy na scenie i za każdym razem było to przeżycie niezwykłe, tak jak całkiem niedawno we Wrocławiu, o czym możecie przeczytać tutaj:


„Road Shows Vol. 1” kupią wszyscy, którzy kiedykolwiek usłyszeli Sonny Rollinsa na żywo. Innych trzeba trochę zachęcić. Mam nadzieję, że się udało…

Sonny Rollins
Road Shows Vol. 1
Format: CD
Wytwórnia: Doxy / Universal

Numer: 602517815612