26 listopada 2013

Michel Petrucciani featuring Jim Hall And Wayne Shorter – Power Of Three

Zanim powstał ten album, Michel Petrucciani nagrał kilka wyśmienitych albumów, Jego nagraniowy debiut, to album „Flash” z 1980 roku. To jednak „Power Of Three” okazał się tym albumem, który sprawił, że Michel Petrucciani stał się właściwie z dnia na dzień wielką światową gwiazdą. Z pewnością Michel Petrucciani znany jest bardziej z nagrań solowych. Jednak zmontowany dość okazjonalnie z okazji koncertu w Montreux skład w zasadzie wystarcza do uznania tego albumu za godny naszego radiowego Kanonu Jazzu.

W 1986 roku na festiwalu w Montreux działo się bardzo wiele. 14 lipca 1986 roku na głównej scenie miał zadebiutować kwartet Wayne Shortera w nowym składzie, w planie był też McCoy Tyner i solowy set Ala DiMeoli. O tych występach pamiętają z pewnością ci, którzy je widzieli, a jako, że w Montreux od wielu lat nagrywa się wszystko – być może usłyszymy kiedyś z płyty te występy. To jednak mało wtedy jeszcze znany w Europie, mimo, że posiadający katalog ponad 10 autorskich albumów Michel Petruciiani, który miał być typowym suportem był gwiazdą wieczoru.

Michel Petrucciani i Jim Hall grywali już wcześniej razem. Dla lidera tego projektu duet z gitarą miał być elementem walki z etykietą przylepioną mu wówczas przez część krytyków i publiczności – naśladowcy Billa Evansa. Zaskakujący program koncertu powstał w dość logiczny sposób – „Limbo” to utwór Wayne Shortera, który grywał w końcu lat sześćdziesiątych z Milesem Davisem. „Carefull” – wiekowa i nieczęsto przypominana kompozycja Jima Halla znany z płyty Jimmy’ego Giuffre „The Easy Way”. „In A Sentimental Mood” – bezpieczny klasyk, „Morning Blues” – kompozycja lidera. „Bimini” – typowy bis napisany przez Jima Halla specjalnie z okazji tego występu.

W Montreux dzieje się zwykle bardzo wiele, również poza główną sceną. Zastanawiam się, ile osób spóźniło się na pierwszy set znanego, ale przecież zdecydowanie najmniej atrakcyjnego w otoczeniu gwiazdorskiego składu zespołu McCoy Tynera i kwartetu Wayne Shortera muzyka.

W znanych mi źródłach pisanych nie udało mi się również odnaleźć wiarygodnej wiadomości, czy występ Wayne Shortera był wcześniej anonsowany w programie festiwalu. Kiedy słucham dziś po raz kolejny tego materiału, mam wrażenie, że odbyła się co najwyżej jedna krótka próba. To nie oznacza niezrozumienia, jednak trudno nie zauważyć pewnych braków w konstrukcji całego koncertu. Każdy z utworów jest wyśmienicie zagraną miniaturką, jednak nie składają się w logicznie ułożoną całość. To w sumie wada, ale każdy z utworów jest zagrany tak fantastycznie, że szybko się o tym zapomina.

Z pewnością kilka solowych płyt Michela Petrucciani zasługuje na nominację do naszego radiowego Kanonu Jazzu, jednak ten album, jako ważny krok w karierze tego niezwykłego pianisty powinien znaleźć się w tym miejscu jako pierwszy. Bezpośredni, niezwykle delikatny i bezpośredni fortepian, jak zwykle ciepło brzmiąca gitara Jima Halla, który jak nikt inny potrafi nawet w kilkutysięcznych salach grać dla każdego słuchacza prywatny koncert i stanowiący dla nich kontrapunkt zdecydowanie cięższy sound saksofonu Wayne Shortera. To wszystko tworzy jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny koncert.

Materiał został również zarejestrowany w wersji video i wydany najpierw na kasecie VHS, a dziś jest dostępny na płycie DVD.

Michel Petrucciani featuring Jim Hall And Wayne Shorter
Power Of Three
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Manhattan / Capitol
Numer: 077774642729

25 listopada 2013

Kuba Stankiewicz – Kilar

Czekałem na ten album z niecierpliwością podsyconą wydawnictwem demo, o którym już w marcu mogli przeczytać czytelnicy mojego bloga. Album jest dokładnie tak fantastyczny, jak zapowiadające go wydawnictwo promocyjne, zawiera oczywiście więcej muzyki. Słowa, które napisałem w marcu w zasadzie mogę powtórzyć. Oryginalny tekst przeczytacie tutaj: Kuba Stankiewicz - Kilar (Demo)

Wtedy napisałem, że Kuba Stankiewicz traktuje muzykę Wojciecha Kilara z należytą kompozytorowi atencją, ale jednocześnie ma na jej temat swoje zdanie. To szczególnie ważne w przypadku tych najbardziej znanych tematów – jak choćby muzyka z filmu „Rodzina Połanieckich” – to było w wersji demo. W pełnej wersji płyty najbardziej znanym tematem jest oczywiście utwór „Przygody Pana Michała”, temat zagrany w sposób dodatkowo potwierdzający moją tezę o idealnej równowadze między intencją kompozytora, którą chyba wszyscy znają z filmu i autorskim spojrzeniem wykonawcy, niezwykle ciekawym, eksponującym w wolniejszym od filmowego tempie piękno melodii. Dźwięków jest dokładnie tyle, ile trzeba, według sprawdzonej wielokrotnie tezy, że jeśli kompozycja piękna, to więcej dźwięków zwykle oznacza lepsze wykonanie. Oczywiście całe mistrzostwo we właściwym wyborze.

Skupienie na melodii w interpretacji „Przygód Pana Michała” w wykonaniu Kuby Stankiewicza sprawia, że po raz kolejny nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już to gdzieś słyszałem. Może tego nie usłyszycie, ale za każdym razem, kiedy słucham wykonania Kuby Stankiewicza nucę „MyOne And Only Love”, piosenki grywanej i czasem też śpiewanej przez największych – od Oscara Petersona, Cheta Bakera i Louisa Armstronga, po zaskakującego Joe Zawinula, fantastycznego Tomasza Szukalskiego, czy ostatnio Paula McCartneya. Zresztą album Kuby Stankiewicza postawię sobie na półce obok całej masy płyt Oscara Petersona, bo to godne dla niego miejsce.

W tej muzyce jest, napisałem w marcu w recenzji wersji demo, niezwykła przestrzeń, lekkość, a jednocześnie pewność siebie i swojego warsztatu. Świetny instrument i dobre studio pozwalają zarejestrować każdy niuans interpretacyjny tej niezwykle intymnej, osobistej i pełnej emocji, a jednocześnie porażająco prostej muzyki. To stwierdzenie też z przyjemnością podtrzymuję, choć obawiałem się, że bezpośredniość roboczych nagrań demo mogła zaginąć w postprodukcji.  Nie zaginęła, choć mam wrażenie, że jednak trochę studyjnych mikrodetali, czy jak wolą inni – niepotrzebnych dźwięków z okolic fortepianu jakby zaginęło. Tak czy inaczej, niezależnie od wybitnej jakości muzyki, życzę wszystkim polskim muzykom równie wyśmienicie technicznie zrealizowanych nagrań. Ta płyta powinna zostać wydana w wersji analogowej, która przetrwa pokolenia i brzmi lepiej. Trwałość wersji cyfrowych jest ograniczona, a ja chciałbym ten album podarować swoim wnukom, a do tego droga jeszcze daleka. Dlatego domagam się wersji analogowej. Skoro można było wydać demo, to można też tradycyjną czarną płytę. Jako autor pomysłu, poproszę egzemplarz numer jeden. I może jeszcze kilka na prezenty dla przyjaciół, bo na pewno warto ten album podarować wszystkim tym, którzy muzyki słuchają, a nie koło niej przechodzą…

Kuba Stankiewicz to niezwykła artystyczna osobowość, jeśli mogę mieć jeszcze jakieś życzenia – to poproszę wszystkie amerykańskie songbooki w wersji słowiańskiej, parę płyt z innymi kompozycjami filmowymi, klasyki Billa Evansa i cokolwiek innego zagrane z takim wyczuciem melodii i pomysłem na to, co mógł mieć na myśli jej kompozytor. Chciałem w zasadzie napisać, co miał na myśli, ale przecież nikt tego nie wie na pewno. Wiem jednak, że chcę się tego dowiedzieć o jakiś 500 amerykańskich klasykach na początek…

Kuba Stankiewicz
Kilar
Format: CD
Wytwórnia: Vertigo
Numer: 5903111377007

24 listopada 2013

Thelonious Monk – It’s Monk’s Time

Kwartet z Charlie Rouse’m, Butchem Warren’em i Benem Riley’em to absolutnie klasyczny zespół Theloniousa Monka, skład osobowy, który stworzył pod wodzą swojego lidera jakość unikalną, niepowtarzalną. W zasadzie każda z płyt, zarówno koncertowych, jak i studyjnych tego składu nadaje się do umieszczenia w Kanonie Jazzu. Wielu słynnych pianistów na kimś się wzorowało, często otwarcie przyznając się do muzycznych fascynacji.

Thelonious Monk nie dysponował nigdy jakąś specjalnie wirtuozerską techniką gry, jednak należy to tego wcale nie tak licznego grona muzyków, których wprawne ucho fana jazzu rozpozna już po pierwszych kilku akordach. Jego muzyka wymyka się wszelkim klasyfikacjom, a może wręcz przeciwnie – tworzy osobną, doskonale zdefiniowaną kategorię – Muzyka Theloniousa Monka.

Charlie Rouse, który, co by tu dużo nie naginać rzeczywistości – poza współpracą z Theloniousem Monkiem nie odznaczył się w historii jazzu jakimiś szczególnymi osiągnięciami, pod wodzą wielkiego lidera jest w tej konkretnej chwili najlepszą z możliwych przeciwwagą dla momentami zupełnie szalonych akordów wybieranych przez lidera. To właśnie Charlie Rouse sprawia, że nawet dla początkujących fanów jazzu, większość płyt Theloniousa Monka z lat sześćdziesiątych wydaje się być zupełnie zwyczajna. Jednak jeśli skupić się na szczegółach, stają się niezwyczajne i niezapomniane. Tak też jest z albumem „It’s Monk’s Time”, zarówno z jego częścią autorską zawierającą kompozycje lidera, jak i tą nieco bardziej standardową – zawierającą z pozoru tylko banalne melodie w rodzaju „Nice Work If You Can Get It”, czy „Memories Of You”.

Album powstał w 1964 roku. W tym czasie Thelonious Monk był już zdecydowanie wielką gwiazdą, mając za sobą współpracę zew wszystkimi największymi gwiazdami, w tym choćby Milesem Davisem i Johnem Coltrane’m. Ta ostatnia jest wręcz legendarna, choć słabo udokumentowana, a osób, które pamiętają koncerty jest coraz mniej. W końcu od pamiętnych koncertów w Five Spot minęło już ponad 60 lat. Monk jednak w zasadzie nigdy nie był dobrym sidemanem, nawet grając u boku Milesa Davisa. On zawsze chodzić własnymi drogami, niektórzy uważają, że żył w zupełnie innej, alternatywnej rzeczywistości.

Tak, czy inaczej, w roku 1964 był wielką osobowością, miał gwiazdorski, ponoć całkiem lukratywny kontrakt z jedną z największych wówczas wytwórni – Columbią. Zastanawiam się więc, dlaczego przygotowana wcześniej, trwająca parę dni (co wówczas wcale nie było takie oczywiste) sesja została tak przedziwnie zarejestrowana. Kto wpadł na pomysł, żeby zafundować nam fortepian w jednym kanale (w dodatku w różnych wydaniach, to kanał lewy – co bardziej logiczne, w innych zaś prawy, co mój mózg myli całkowicie), a całej reszty zespołu w tym drugim?

Czy to błąd inżynierów, czy raczej wiara, wtedy jeszcze całkiem powszechna, że wersja monofoniczna sprzeda się lepiej? Jeśli zabierzecie się za ten materiał po raz pierwszy – nie regulujcie swojego sprzętu, długie intro rozpoczynającej album kompozycji „Lulu’s Back In Town” gra tylko w jednym kanale i tak ma być…

Thelonious Monk jest wielki, jest inny, jedyny w swoim rodzaju. Niektórzy uważają, ze był współtwórcą be-bopu, inni, że był największym liderem jazzu lat pięćdziesiątych, twórcą wielkich kompozycji, które pozwalają nagrywać niezliczone albumy młodym pokoleniom muzyków jazzowych zawierające kolejne wersje „Bemsha Swing”, „Straight No Chaser”, „’Round Midnight” i wielu innych. Monk miewał swoje dziwactwa, ale to zwykle oznaka geniusza. Każdy jego album wart jest uwagi. „It’s Monk’s Time”, mimo, że nie zawiera w podstawowej wersji żadnego z jego największych przebojów również.

Thelonious Monk
It’s Monk’s Time
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 5099751335726