10 grudnia 2013

Ike Quebec – Heavy Soul

Szczyt muzycznej aktywności Ike Quebec’ka przypadł na przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Uzależniony od narkotyków muzyk zmarł w 1963 roku. Nagrał kilka wyśmienitych płyt firmowanych własnym nazwiskiem dla Blue Note. Wśród nich właśnie „Heavy Soul” wydaje się być produktem najbardziej dopracowanym, mimo, że tak jak wiele płyt z tamtych czasów, powstał w czasie jednej, zapewne nocnej sesji nagraniowe. Tak się wtedy nagrywało – lider przynosił trochę swojej muzyki do studia, a jak zabrakło pomysłów na cały album – zawsze można było zagrać garść standardów.

Ike Quebec za życia nie miał łatwo, kategoria saksofonistów tenorowych była bardzo mocno obsadzona. Jego płyty lądowały na sklepowych półkach obok uznawanych dziś za wielkie klasyki nagrań Johna Coltrane’a, Sonny Rollinsa, Stana Getza, Bena Webstera i wielu innych. Potrafił jednak mieć swój rozpoznawalny styl i uciec skutecznie od naśladowania wspomnianych megagwiazd.

Pomysłem skutecznie wykorzystanym na płycie „Heavy Soul” stało się wykorzystanie brzmienia organów obsługiwanych przez Freddie Roacha. Tym samym Ike Quebec okazuje się być jednym z prekursorów zespołów z saksofonem, Hammondem i często gitarą, których kwintesencją są o niemal dekadę późniejsze nagrania łączące to co najlepsze w hard-bopie i RnB – jak choćby muzyka tworzona przez Sonny Stitta z Jackiem McDuffem, czy z Gene Ludwigiem i Patem Martino. O tym jednak innym razem.

Niezaprzeczalnie Ike Quebec posiadał niezwykle pewny, pełen elegancji i soulowego wibrata, rozpoznawalny, jeśli zna się jego nagrania ton. Nie zabrał się niestety do be-bopowego pociągu, pozostając w latach pięćdziesiątych muzykiem koncertującym, choć bez stałego kontraktu nagraniowego. Blue Note podchodziła do niego z nieufnością, proponując najpierw nagranie singli. Dopiero ich sukces pokazał, że warto podarować wieczór pracy zapracowanego Rudy Van Geldera właśnie zespołowi dowodzonemu przez tego niezwykłego muzyka.

Wielokrotne wznowienia jego płyt są dowodem, że nie został do końca zapomniany, a być może nawet dziś jest doceniany bardziej, niż za życia, choć akurat „Heavy Soul” to album, który zebrał wiele pozytywnych recenzji w amerykańskiej prasie, kiedy ukazał się w 1961 roku.

Ja takich dowodów nie potrzebuję – wystarczy posłuchać. Każdy ma prawo do swojego zdania, nie wyobrażam sobie jednak fana jazzu, dla którego późny wieczór z „Heavy Soul” będzie czasem straconym.

Ike Quebec
Heavy Soul
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol / EMI
Numer: 724383209026

09 grudnia 2013

Marek Napiórkowski – Up!

Nie spodziewałem się po Marku Napiórkowskim takiej płyty. „Up!” to dzieło kompletne, wyśmienicie wymyślone, napisane, zaaranżowane i zagrane. „Up!” to album jednocześnie przebojowy i zdecydowanie daleki od tandetnych prób przypodobania się szerokiej publiczności prostacką i chwytliwą melodią, tak jest właśnie wymyślony. Autorska muzyka napisana jest tak, żeby do maksimum wykorzystać możliwości brzmieniowe ciekawie zestwionego zespołu i jednocześnie stworzyć nowoczesne jazzowe standardy, które sprawdzą się też w innych składach instrumentalnych. Do wielu kompozycji łatwo będzie dopisać tekst, żeby dać im dodatkową szansę u wokalistów.

Za aranżacje odpowiedzialny jest Krzysztof Herdzin, a to obecnie, ja nie mam wątpliwości – jeden z najlepszych fachowców od tej roboty na świecie. Kłopot jedynie w tym, że niewielu ludzi na świecie miało okazję się o tym przeknać. Wierzę, że już za parę lat będzie gwiazdą na miarę Gila Evansa. Mało kto dziś potrafi tak doskonale zrobić użytek z barw i możliwości brzmieniowych wszystkich instrumentów w zespole, a jednocześnie stworzyć potężne i otwarte brzmienia bez batalionu instrumentów smyczkowych.

Zagrane w sposób niezwykły, jednocześnie z dbałością o każdy dźwięk, jak i szacunkiem dla swobody wyrazu każdego z muzyków. Zaskakujący niewielką ilością gitarowych solówek, a Marek Napiórkowski potrafi zagrać żywiołowo, co wielokrotnie udowadniał na scenie, choćby w projekcie Full Drive Henryka Miśkiewicza.

„Up!” to zaskakujący Henryk Miśkiewicz grający na klarnecie basowym. To również kolejna polska produkcja Clarence Penna i niespodziewany udział Adama Pierończyka, z pozoru jedynie zupełnie nie pasującego do tej muzyki.

Muzyka napisana specjalnie dla potrzeb tego projektu wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Jazzowi puryści nie będą zadowoleni, oczekując szczególnie od lidera – gitarzysty nieco więcej bluesa. „Up!” jest jednak niezmiernie inspirujący, to prawda, że wymagający odrobiny skupienia i uwagi. Wtedy pobudza wyobraźnię. Z pewnością każdy usłyszy w tej muzyce zupełnie inne historie. Ja też słyszę coś innego za każdym razem. Czasem to skradający się i przeskakujący przez płot przestępca, startująca rakieta, stan nieważkości, pościg za przestępcą po ciemnych parkowych alejkach, wyprawa kajakiem po rwącej rzece, to tylko garść najczęściej pojawiających się motywów. To moje historie związane z „UP!”. Każdy z Was może mieć inne.

Faktem jest, że w zupełnie zagadkowy sposób udało się stworzyć tak inspirujące efekty używając zupełnie standardowych instrumentów. Na płycie nie ma ani elektroniki, ani często budujących napięcie i szerokość sceny dźwiękowej szeregów instrumentów smyczkowych. To w równej mierze zasługa świetnych kompozycji lidera, jak i aranżacji Krzysztofa Herdzina, który po raz kolejny udowadnia, że jest wyśmienitym dźwiękowym malarzem.

Sam lider – pozostaje liderem, momentami nawet nieco w cieniu pozostałych utytułowanych kolegów, w stylu najwybitniejszych liderów współczesnego jazzu krążących wokół swojego sprawnie działającego zespołu i grających tu i tam kilka akordów, dokładnie tam, gdzie są one niezbędne, żeby podkreślić charakter kompozycji.

Tą płytę zabieram do samochodu i pewnie przez jakiś czas codziennie rano będzie mi towarzyszyć w drodze do pracy, łagodnie, bez zbędnej agresji pobudzając moją wyobraźnię do jakże potrzebnej codziennej kreatywności. Próbowałem już kilka razy i za każdym razem w głowie powstawała mi inna historia. Koniecznie musicie kupić tą płytę natychmiast, żeby wymyśleć sobie do tej muzyki swój własny film…

Marek Napiórkowski
Up!
Format: CD
Wytwórnia: V Records

Numer: 5903111377014

08 grudnia 2013

Ralph Alessi - Baida

Do wspólnych nagrań Ralpha Elessi i Jasona Morana musiało dojść. Obaj zajmują się nauczaniem młodych talentów w New England Conservatory i z pewnością tam powstał pomysł na płytę, której powstanie wymagało przypuszczalnie niełatwych ustaleń kontraktowych, bowiem Jason Moran należy do czołówki artystów Blue Note, a Ralph Alessi to wschodząca gwiazda ECM. Ostatecznie, jako że formalnym liderem jest tutaj Ralph Alessi, płytę wydał ECM. Brzmieniowo też album lepiej pasuje do tej wytwórni.

Moja pierwsza przygoda z tą płytą nie była łatwa, bowiem nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to nieudolna imitacja nagrań zespołu Tomasza Stańko. To jednak tylko potwierdzenie, że ECM ma swój styl i skupia wokół siebie artystów, dla których każdy, najdrobniejszy i z pozoru nieistotny dźwięk jest ważny. ECM to bowiem muzyka elegancka i wymagająca skupienia. Taki jest też najnowszy album Ralpha Alessi.

W swoich kompozycjach lider bawi się rytmem, wybierając niestandardowe rozwiązania, czym nie ułatwia zadania swoim kolegom z zespołu, pozostawiając im jednocześnie sporo twórczej swobody, prowadząc zespół w luźny sposób wzorem jednego ze swoich mistrzów, Steve Colemana, z którym współpracował jeszcze kiedy na stałe mieszkał w Kaliforni.

Ralph Alessi nie stara się zarzucić słuchaczy kaskadami dźwięków, raczej namawia ich do skupienia, koncentracji i podążania za zdecydowanie krętą, choć możliwą do pokonania dla każdego drogą muzycznych skojarzeń i pozbawionej ograniczeń formy. Lider proponuje jednocześnie muzykę elegancką, dopracowaną i tym samym nieco hermetyczną co niektórych jazzowych purystów może razić. Znam takich, dla których wszystkie produkcje ECM to jazz salonowy, czyli ten gorszy, raczej przeznaczony dla początkujących adeptów gatunku.

Ja zupełnie się z tym nie zgadzam, takie podziały są całkowicie pozbawione sensu. W ramach każdej formuły można stworzyć produkt ciekawy i odkrywczy, solidnie i rzetelnie wykonany, lub jedynie stanowiący kolejną bezbarwną pozycję w dyskografii. Wyróżnikiem tych płyt, które są co najmniej solidne jest zwykle to, czy chce się po nie sięgnąć kolejny raz. Do albumu „Baida” z pewnością jeszcze wrócę, więc to album zdecydowanie wart uwagi, choć oprócz wspomnianego już wrażenia, że to jakby zespół Tomasza Stańko pozbawiony odrobiny energii, mam też wrażenie niewykorzystanego potencjału muzyków zgromadzonych w studio. Jason Moran potrafi zagrać ciekawiej, Drew Gress i nieznany mi wcześniej Nasheet Waits jedynie w kilku momentach mieli okazję się wykazać.

Ralph Alessi
Baida
Format: CD
Wytwórnia: ECM

Numer: 602537253043