19 lutego 2014

Bobby McFerrin & Chick Corea – Play

Ten tekst w sumie będzie dość kontrowersyjny. Bobby McFerrin to muzyk wybitny. Jego muzykalnością można obdzielić całe pokolenie muzyków i jeszcze zostanie. To również jeden z najbardziej zmarnowanych jazzowych talentów. Moim zdaniem od czasu „Play” nie nagrał w zasadzie równie wybitnej płyty, a talentu i pomysłów starczyłoby mu z pewnością na tuzin równie genialnych płyt, albo nawet więcej. Niestety woli jeździć po świecie i dawać coraz dziwniejsze koncerty w zupełnie niespodziewanych i zabawiających publiczność, choć niekoniecznie w muzyczny sposób, personalnych zestawieniach często nawet samemu artyście nieznanych jeszcze w dzień koncertu.

Bobby McFerrin próbował być artystą popowym nagrywając album „Simple Pleasures”, co udało mu się wyśmienicie, ale czego do dziś szczerze nienawidzi konsekwentnie odmawiając śpiewania „Don’t Worry, Be Happy”. Całkiem udanie próbował śpiewać muzykę klasyczną, odkrywając w sobie sporo zdolności odziedziczonych po ojcu – wybitnym śpiewaku operowym. Godzinami przesiadywał w studio nakładając na siebie wiele partii wokalnych, nie tylko swoich, tworząc mocno przekombinowany album „VOCAbuLarieS”. Śpiewał całkiem zgrabnie – tym razem z udziałem zespołu instrumentalistów popularne amerykańskie piosenki, to akurat całkiem niedawno, czego dowodem płyta „Spirityouall” i seria koncertów. Wiele w tym wszystkim wirtuozerii, ale takich improwizacji jak z Chickiem Corea, czy Wayne Shorterem niestety nieco mniej. Dlatego właśnie „Play” jest płytą Bobby McFerrina, po którą sięgam najczęściej.

Album zawierający nagrania z trasy koncertowej z 1990 roku wydano niespełna dwa lata później. Pamiętam moment, kiedy w kilka tygodni po jego premierze słuchałem go po raz pierwszy. Pamiętam ten dzień dokładnie, sklep w którym kupiłem płytę, którego dziś już nie ma, pogodę jaka tego dnia była we Wrocławiu. Nie pamiętam jedynie dokładnej daty – ta zaginęła w mroku historii. Od tego dnia minęły już 22 lata. Szmat czasu, a jakby to było wczoraj. Tak wielkie wrażenie zrobiła na mnie ta muzyka wtedy i równie wielkie wrażenie robi nam mnie dziś. To bowiem album ponadczasowy, muzyka posługująca się prostymi środkami. Tylko fortepian i niezwykły głos. Sprawdzone i znane wszystkim melodie.

Genialne i zaśpiewane z odrobiną humoru „Autumn Leaves”. Nagrodzone nagrodą Grammy wykonanie „’Round Midnight” – jednego z najważniejszych jazzowych standardów – utworu, który kilka lat wcześniej ludziom nie słuchającym codziennie Theloniousa Monka przypomniał właśnie Bobby McFerrin śpiewając go na ścieżce dźwiękowej filmu Bertranda Taverniera o tym samym tytule. Jest też jedna z najczęściej grywanych przez Chicka Corea jego własnych kompozycji – „Spain” i parę innych tytułów.

Nie miałem niestety szczęścia usłyszeć tego genialnego duetu na żywo w 1990 roku. Po nagraniu albumu „Play” muzycy parę razy koncertowali razem. Nie były to złe koncerty, ale magii muzyki zarejestrowanej na tej płycie nie udało się odtworzyć.

Chick Corea i Bobby McFerrin to duet genialny, szczególnie na scenie. Szczególnie w improwizowanych stricte jazzowych sytuacjach. Mozart nie wyszedł już im tak dobrze, album „The Mozart Sessions” nie był szczególnie udany.

Tak więc „Play” na najważniejsza płyta w bogatej karierze i sporym katalogu nagrań Bobby McFerrina. To również całkiem dobra płyta Chicka Corea, choć ten z kolei ma na swoim koncie kilka innych płyt, które w Kanonie Jazzu z pewnością znajdą się już wkrótce.

Bobby McFerrin & Chick Corea
Play
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol

Numer: 077779547722

17 lutego 2014

Jeff Ballard Trio – Time’s Tales

Ostatni tydzień spędziłem w temperaturze wyższej o jakieś 15 stopni od tej w Warszawie. Nastrój zrobił się więc wiosenny, a nawet biorąc pod uwagę pogodowe anomalie można nazwać go letnim. Po powrocie odebrałem ze studia RadioJAZZ.FM pokaźną paczkę płyt. Biorąc pod uwagę ilość nowości oczekujących na swoją godzinę w moim domowym odtwarzaczu, pewnie cała paczka trafiłaby do kolejki, w której niektóre z płyt oczekują nawet i rok, albo dłużej – czego przykładem nasza poprzednia płyta tygodnia – „Night In Calisia” Włodka Pawlika. Tym jednak razem na paczce była adnotacja naszego Naczelnego, polecająca szczególne zainteresowanie albumem Jeffa Ballarda, Lionela Loueke i Miguela Zenona.

Tak więc położyłem ten album na samym szczycie stosiku płyt do natychmiastowego posłuchania, bowiem nasz Naczelny z reguły się nie myli i wie co mówi lub pisze ołówkiem na paczkach. Tym razem też się nie mylił, bowiem „Time’s Tales” to płyta wyśmienita. Z pozoru współpraca trójki odpowiedzialnych za jej stworzenie muzyków nie mogła się udać, udała się jednak znakomicie. Muzycy znaleźli doskonałą równowagę pomiędzy swoimi jakże różnymi muzycznymi doświadczeniami i zamiast walczyć o dominację, wzajemnie się inspirowali.

Ten album okazał się doskonałym przedłużeniem mojego ciepłego, wiosennego nastroju już od pierwszej kompozycji. Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki dziewiczego lasu, pomyślałem, że to fajne, ale jeśli tak będzie brzmiało do końca płyty, to będzie zbyt słodko i przewidywalnie. Na szczęście tak się nie stało – wystarczy posłuchać choćby pochodzącego z repertuaru zupełnie nie jazzowego zespołu Queens of the Stone Age utworu „Hangin Tree” zaraz po otwierającym krążek „Virgin Forest”.

Umiejętnie wybrany zestaw utworów stanowiący mieszankę jazzowych standardów, muzyki napisanej przez członków zespołu specjalnie na ten album, Duke’a Ellingtona, Bela Bartoka, Ericka Dolphy i paru innych równie niespodziewanych kompozycji tworzy wielobarwną mozaikę muzycznych możliwości. Podobnie oddawanie każdego z utworów we władanie innemu członkowi zespołu sprawia, że o płycie z pewnością można powiedzieć, że jest nieprzewidywalna, a jednocześnie w czarowny sposób spójna.

Zawsze kiedy widzę płytę firmowaną przez perkusistę, obawiam się niepotrzebnej wirtuozerii instrumentalnej, która w zasadzie nic oprócz podziwu młodych adeptów perkusji do grania nie wnosi. Jeff Ballard nie musi i nie chce nikomu udowadniać, że grać potrafi. Posługuje się od lat wieloma różnymi środkami wyrazu, grając raczej oszczędnie, poszukując nietypowych brzmień, używając różnego rodzaju instrumentów perkusyjnych, grając dłońmi, czy nietypowymi szczoteczkami. Skomplikowane struktury polirytmiczne pojawiają się niejako przy okazji, najczęściej zresztą przy sporym udziale gitary Lionela Loueke.

Lionel Loueke najczęściej grywa proste nuty korzystając z gitary akustycznej, coverem „Hangin Tree” pokazuje jednak, że nie tylko afrykańskie klimaty akustyczne są tym co potrafi najlepiej. Fani Queens of the Stone Age powinni zainteresować się tą wersją koniecznie. Specjalnie udałem się do sklepu z płytami, żeby zapoznać się z oryginałem z albumu „Songs For The Deaf”. To nie było dla mnie jakieś szczególnie miłe doświadczenie. Wszystkich fanów zespołu zapewniam, że wersja w wykonaniu tria Jeffa Ballarda jest tysiąc razy lepsza.

Ten album jest również powrotem na rynek jazzowy długo pozostającej w uśpieniu wytwórni Okeh, obecnie znajdującej się w większości świata pod kontrolą koncernu Sony. Okeh to dla historii jazzu label niezwykle ważny, choć czasy jego świetności przypadały na lata dwudzieste i trzydzieste ubiegłego wieku. Później bywało różnie, w latach sześćdziesiątych najważniejszymi artystami Okeh byli Little Richard i Curtis Mayfield. Od kilku lat pod szyldem Okeh ukazywały się ciekawe pozycje bluesowe – jak choćby albumy Keb’ Mo i Popa Chubby’ego. Jeśli Okeh będzie wydawał takie albumy jak „Time’s Tales”, to szybko powróci na szczyt jazzowego świata.

Jeff Ballard Trio
Time’s Tales
Format: CD
Wytwórnia: Okeh / Sony
Numer: 888837410724

16 lutego 2014

Randy Brecker / Włodek Pawlik / Adam Klocek – Night In Calisia

Ten album czekał na swoją kolej w moim zbiorze czekających na swój moment płyt ponad rok. Codziennie była jakaś inna ciekawa propozycja. To świetny przykład jak muzyczna nagroda może przyciągnąć uwagę słuchaczy, mimo faktu, że jej przyznanie w żaden sposób nie wpływa na jakość muzyki nagranej na płycie. W Polsce album ukazał się w 2012 roku, a w USA w 2013, więc mógł kandydować do przyznawanych w lutym tego roku nagród Grammy za rok ubiegły. To chyba jedna z najstarszych nowości, jakie zostały płytą tygodnia.

Jeśli dzięki nagrodzie Grammy płyta dostanie w Polsce drugą młodość i zostanie zauważona przez osoby, które od jazzu uciekają – tym lepiej. To nie jest jednak celebrycki smooth jazz dla bywalców salonów i lobby eleganckich hoteli. To wyśmienita płyta, niezależnie od tego, czy posiada nagrodę Grammy, czy nie. A ja nadrabiając nieco stracony czas postanowiłem dopisać się do katalogu chwalących płytę recenzentów.

W moim przypadku nagroda zadziałała. Zwróciła moją uwagę. Bez niej być może płyta czekałaby kolejny rok na swój moment.

Randy Breckera z Włodkiem Pawlikiem słuchałem wiele miesięcy temu na żywo, jednak ten koncert nie utkwił mi w pamięci jako jakiś szczególnie udany. Na płycie kompozycje Włodka Pawlika brzmią dużo lepiej. Autorski materiał to nie tylko wyśmienicie zagrane melodie. To również precyzyjne aranżacje wykorzystujące perfekcyjnie możliwości brzmieniowe dużej orkiestry. Napisanie dobrych melodii to sztuka znana tylko nielicznym. Wśród nich są również muzyczni geniusze, którzy potrafią nie tylko komponować, ale również zagrać całą orkiestrą. Takim właśnie genialnym muzykiem jest Włodek Pawlik, niczym malarz tworząc z dostępnej palety brzmieniowej działające na wyobraźnię dźwiękowe obrazy. Obrazy pełne słowiańskiego romantyzmu, pogody ducha, przestrzeni, jednocześnie zdumiewająco sprawnie unikające tak częstego w wypadku wielkooriestrowych aranżacji patosu i epatowania potęgą brzmienia z samej chęci wykorzystania dokładnie wszystkich instrumentów w tym samym czasie – skoro ma się jej już w studio.

W świecie, w którym wydaje się, że wszystko już było, można w jakiś magiczny sposób pogodzić polską orkiestrę symfoniczną, jazzowe trio i amerykańskiego gwiazdora, który w swoich własnych projektach ciągle spogląda w zupełnie inne, zdecydowanie bardziej elektryczne klimaty. To wszystko tworzy zupełnie unikalny dźwiękowy świat.

Randy Brecker akustycznym lirykiem? W towarzystwie symfonicznej orkiestry z Polski? Dla nas to gościnny występ wielkiego gwiazdora. Jednak z perspektywy amerykańskiego słuchacza, a przecież Grammy to właśnie amerykańska nagroda – to musi być muzyczna ciekawostka. Pewnie większość amerykańskich słuchaczy nie pamięta, że Włodek Pawlik i Randy Brecker współpracują ze sobą już kilkanaście lat.

Jeśli dzięki nagrodzie Grammy dla „Night In Calisia” choćby kilku młodych ludzi sięgnie po swoją pierwszą płytę jazzową i będzie to właśnie nagrodzony w tym roku album Włodka Pawlika, Randy Breckera i Adama Klocka to oznacza, że warto organizować ten cały amerykański nagrodowy cyrk. To również oznacza, że muszę więcej czasu poświęcić na słuchanie muzyki, żeby tak wyśmienite płyty nie czekały na swoją kolejkę miesiącami.

Randy Brecker / Włodek Pawlik / Adam Klocek
Night In Calisia
Format: CD
Wytwórnia: Licomp Empik
Numer: 5903034005490