29 kwietnia 2014

Stan Getz & Chet Baker - The Stockholm Concert

Pamiętacie słynną płytę Stana Getza i Cheta Bakera z 1958 roku – „Stan Meets Chet”? Jeśli nie, to z pewnością warto ją sobie przypomnieć. Muzycy spotykali się w czasie swojej kariery wielokrotnie. Jednak moim zdaniem, mimo tego, że ich współpraca już w 1958 roku wypadła wyśmienicie, to dopiero w końcu swoich karier potrafili razem zagrać tak, jak w czasie serii koncertów w Sztokholmie w lutym 1983 roku.

Można oczywiście narzekać, że ani Stan Getz, ani Chet Baker nie byli wtedy w najwyższej muzycznej formie. Mogę się nawet z tym zgodzić. Można też narzekać na zniszczony delikatnie rzecz ujmując burzliwym trybem życia głos Cheta Bakera – wokalisty, co z pewnością również nie ułatwiało gry na trąbce. Można uznać, że repertuar koncertów nie był odkrywczy – to prawda że nie był. Nie zawierał żadnego nowego materiału, żadnych kompozycji napisanych specjalnie na taką okazję.

Można też powiedzieć, że grający na fortepianie Jim McNeely nigdy nie był jakimś szczególnie nadzwyczajnym pianistą. Z tym też mogę się zgodzić. Sekcji rytmicznej w składzie George Mraz i Victor Lewis już w ten sposób nie da się skrytykować.

Jakość radiowej rejestracji koncertów też może nie jest nadzwyczajna. A jednak to właśnie do tych wspólnych nagrań Stana Getza i Cheta Bakera wracam najczęściej. Są najlepsze ze wszystkiego co udało im się razem nagrać. Są również jednym z najciekawszych muzycznie dokumentów ostatniej dekady życia Cheta Bakera.

Dla Stana Getza cykl europejskich koncertów ze Stanem Getzem był kolejnym tourne, dla Cheta Bakera – kolejną, niekoniecznie udaną próbą powrotu do świata tych, którzy potrafią codziennie na trzeźwo i bez innych środków pobudzających zagrać dobry koncert. Cały cykl zakończył się dość niefortunnie, bowiem właśnie niestabilność formy Cheta Bakera spowodowała, że Stan Getz odwołał sporo koncertów, wyrzucając targanego nałogami trębacza z zespołu. Zanim jednak tak się stało, koncerty w Sztokholmie zostały nagrane. Dzięki tej decyzji szwedzkich realizatorów możemy się dziś cieszyć ponad 3 godzinami niezrównanych koncertowych wykonań szeregu znanych z najlepszych lat be-bopu utworów.

Tradycyjnie w przypadku nagrań Cheta Bakera muszę wspomnieć, że nigdy nie byłem i dalej nie jestem fanem jego prób wokalnych. Zdecydowanie wolę kiedy gra na trąbce, z wiekiem zresztą głos ulegał w jego wypadku destrukcji. Często słucham więc płyt z tego zestawu pomijając wokalne próby Cheta Bakera, choć znam sporo fanów, a właściwie fanek smooth jazzu, które uważają Cheta Bakera za zjawiskowego wokalistę. Nigdy tego chyba nie zrozumiem.

Dlatego więc, jeśli zgadzacie się z moim zdaniem, możecie sobie darować „My Funny Valentine” i „Just Friends”. Całe szczęście, że tylko w tych dwu utworach Chet Baker próbuje śpiewać. Trójpłytowy zestaw zawiera dwa koncertowe sety w sporej części powtarzające ten sam repertuar. Wykonania różnią się trochę, a całości można wysłuchać tak, jakby był to jeden koncert. Nie przeszkadza mi powtarzanie takich standardów jak „Airegin”, czy „Sippin At Bell’s”. Wygląda na to, że ulubionym tematem obu muzyków była kompozycja „I’ll Remember April”. Ten temat grali w 1958 roku na wspomnianym już albumie „Stan Meets Chet”, pojawił się też w programie koncertów w Sztokholmie.

Może to było odcinanie kuponów od sławy i kreatywności, która dawno już przeminęła? Może powinni sięgnąć razem po jakiś nietypowy i bardziej współczesny repertuar? Być może mogli zadbać o to, żeby zespół stanowił monolit, a nie sekcję rytmiczną akompaniującą gwiazdom? Ja i tak te płyty uwielbiam.

Stan Getz & Chet Baker
The Stockholm Concert
Format: 3CD
Wytwórnia: Sonet / Verve
Numer: 731453755529

28 kwietnia 2014

Adam Bałdych & Yaron Herman - The New Tradition

Bałem się o tą płytę. Poprzedni autorski projekt Adama Bałdycha – „Imaginary Room” był eksplozją jego talentu, moje obawy wynikały z faktu, że przez chwilę zdawało się, że kariera Adama popłynie w stronę orkiestrowych wystawnych produkcji, które z pomocą wytwórni ACT! dają się zrealizować, a także w stronę muzyki współczesnej, oddalając się od klasycznego jazzowe idiomu muzyki improwizowanej. Z napisaniem tego tekstu musiałem czekać dobrych 10 tygodni, bowiem album „The New Tradition” dotarł do mnie właśnie dobre 10 tygodni temu. Dlaczego wtedy o tej płycie nie napisałem? Natychmiast spędziłem z nią zachwycające trzy wieczory, jednak postanowiłem zwyczajnie Was nie denerwować. Płyty ciągle nie ma w sklepach, szczęśliwcy mogli kupić ją na kilku koncertach, a oficjalna premiera przewidziana jest na koniec maja. Do końca maja nie dałem rady. Już teraz muszę niemal wykrzyczeć to co mam do powiedzenia. „The New Tradition” to z pewnością najciekawsza, najlepsza płyta, jaką dotąd nagrał Adam Bałdych. Wiem, że napisałem tak już o kilku jego albumach, ale to zwyczajnie oznacza progres niespotykany wręcz i zdumiewający.

Adam jest dziś gwiazdą światowego formatu. Jedyne, czego mu brakuje, to tego, żeby świat się o tym dowiedział. To jeszcze trochę potrwa, bo droga na skróty, z tego co wiem Adama nie interesuje. A z pewnością mógłby pójść nią bardzo szybko wysyłając trochę nagrań demo do największych światowych sław z propozycją wspólnego grania. To byłaby droga na jazzowe salony, ale z pewnością raczej do sławy, niż muzycznej doskonałości, bowiem większość tak zwanych dużych nazwisk raczej odcina kupony niż nagrywa coś kreatywnego. Na taką działalność w sumie szkoda czasu. Wyobrażam sobie oczywiście wspólne muzykowanie Adama Bałdycha z Johnen Scofieldem, albo z Herbie Hancockiem, czy cofając się w czasie jeszcze odrobinę dalej – z Sonny Rollinsem, tylko po co? Oczywiście powstałyby wyśmienite albumy. Jestem jednak przekonany, w sumie od dawna, ale każda płyta Adama utwierdza mnie w tym przekonaniu jeszcze bardziej, że dużo więcej i ciekawiej zagra idąc swoją własną drogą.

Wspomniałem już, że nieco obawiałem się tego albumu. Tym bardziej cieszy mnie, że jest właśnie taki – intymny skupiony na melodii, brzmieniu skrzypiec, będąc wybitnym, światowej klasy duetem dwu niezwykłych talentów. Akustyczny duet nie musi oczywiście oznaczać braku muzycznej energii. Tej najlepszemu obecnie skrzypkowi na świecie na pewno nie brakuje. Nie mam tu na myśli próby grania szybciej i więcej niż inni, Adam to potrafi, ale nie to jest istotą jego muzyki. W pełnej przestrzeni na dźwięki, oszczędnej grze Yarona Hermana jest dość miejsca na skrzypcowe pasaże. Nie zawsze szybciej i głośniej oznacza lepiej, a raczej prawie nigdy tak nie jest. To właśnie różnica między wirtuozerią a muzyką. Posłuchajcie choćby jednej z najwolniej zagranej wersji „Sleep Safe And Warm” Krzysztofa Komedy.

Zastanawiam się, gdzie i u kogo słyszałem podobnie ważną w całej muzycznej akcji ciszę. Przychodzą mi jedynie na myśl dwa albumy Milesa Davisa. No i może jeszcze ze dwie inne płyty. Album „The New Tradition” to dzieło wybitne, totalne, wykorzystujące wszelkie dostępne dźwięki, czerpiące z wielu różnych muzycznych światów, na równi słowiańskie, co amerykańskie, klasyczne i bluesowe, kameralne., dwuosobowe, choć Yaron Herman gra momentami tak, że obecność kontrabasisty wydaje się niemal oczywista.

Adam Bałdych to muzyczny czarodziej, jakiego dawno świat nie widział. Był taki jeden, nie umiał za bardzo grać na trąbce…

Adam Bałdych & Yaron Herman
The New Tradition
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9626-2