07 maja 2014

John Coltrane - Blue Train

„Blue Train” to album z kategorii tych, o których w zasadzie nie ma potrzeby pisać, to absolutny klasyk znany właściwie wszystkim fanom jazzu. To płyta o której napisano całe książki, a każdy jazzowy krytyk choć raz z okazji jakiegoś jubileuszu, lub kolejnego wydania uzupełnionego lub odświeżonego coś o tej muzyce napisał. Można oczywiście próbować znaleźć przymiotniki, które jeszcze się w opisach nie pojawiły. To nie ma jednak większego sensu, bowiem to album zwyczajnie doskonały, ponadczasowy i zawsze aktualny.

Sam John Coltrane wielokrotnie podkreślał, że uważa „Blue Train” za swoją ulubioną płytę. Dziś większość uważa „A Love Supreme” za najważniejsze dzieło Johna Coltrane’a, zapominając nieco o „Blue Train”. „A Love Supreme” jest jednak nieco trudniejszy, stanowi pomost łączący hard-bopowego Johna Coltrane’a z drugiej połowy lat pięćdziesiątych, jakiego znamy z jego własnych płyt, a także z kwintetu Milesa Davisa z dźwiękowymi eksperymentami z późniejszego okresu. Wielu uważa, że muzyka Johna Coltrane’a zmieniła się, kiedy sięgnął po saksofon sopranowy. To temat dla biografów, którzy poszukują szerszej historycznej perspektywy. My skupiamy się dziś na „Blue Train”.

Jak zwykle to bywa w przypadku wielkich albumów na rynku znajdziecie wiele wydań i zestawów płyt, w skład których wchodzi muzyka nagrana na sesji 15 września 1957 roku, znana całym pokoleniom fanów jako „Blue Train”. Nie szukajcie dodatkowych bonusowych wersji, najlepiej kupcie starannie wydaną wersję analogową, lub w ostateczności dobrze zremasterowana płytę cyfrową. W wypadku tej sesji odrzucone wersje są nieco mniej udane i przeznaczone jedynie dla największych fanów lidera, którzy muszą mieć w swojej kolekcji wszystkie zagrane przez niego dźwięki.

Kiedy powstawał ten album, John Coltrane był artystą nagrywającym dla Prestige, jednak zanim podpisał umowę z tą wytwórnią, obiecał Alfredowi Lionowi nagranie albumu i słowa postanowił dotrzymać. Dodatkowo z pewnością skusiła go obietnica płatnych prób, co w owym czasie, w szczególności dla muzyka, którego „Blue Train” miało być właściwie debiutem, nie było standardową procedurą. Oczywiście ów debiut, choć z formalnego punktu widzenia nim był, trudno określić tym mianem, bowiem za debiutantów uznaje się raczej mało znanych muzyków, którzy nagrywają swój pierwszy album.

W istocie „Blue Train” był pierwszym oficjalnym albumem nagranym przez Johna Coltrane’a, który można było kupić w sklepach, już jesienią 1957 roku. Czy można jednak nazwać debiutem album człowieka, którego wkład w fantastyczne albumy kwintetu Milesa Davisa dla Prestige jest trudny do przecenienia. Jeśli z jakiś zupełnie niezrozumiałych przyczyn ominęła Was seria płyt nagranych przez Milesa Davisa jakby od niechcenia i tylko po to, żeby wypełnić zobowiązania kontraktowe wygasającego kontraktu z Prestige Records – koniecznie natychmiast musicie wyposażyć się w „Relaxin’”, „Workin’”, „Steamin’” i „Cookin’”. Część z nich ukazała się już po wydaniu „Blue Train”, powstały jednak wcześniej, a sława muzyków kwintetu Milesa wyprzedzała ich nagrania. Z kronikarskiego obowiązku nie mogę również zapomnieć, że pierwszą płyta Milesa Davisa w tym składzie był album nagrany dla Columbii – „’Round About Midnight”.

Przed „Blue Train” John Coltrane nagrał jeszcze parę płyt – jak choćby „Tenor Madness” Sonny Rollinsa oraz wydane nieco później albumy Theloniousa Monka i Dizzy Gillespiego. Przyznacie, że nieźle jak na kogoś, kto ciągle nie miał na swoim koncie albumu solowego.

Tak więc „Blue Train” śmiało można nazwać jednym z najbardziej błyskotliwych debiutów w historii jazzu. A fakt, że mimo tego, że w niczym nie przypomina późnych nagrań Johna Coltrane’a, do końca jego życia, pozostał nie tylko z sentymentu jego ulubionym własnym nagraniem powinien do tej płyty przekonać najbardziej zagorzałych fanów free-jazzowego geniusza saksofonu.

John Coltrane
Blue Train
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note

Numer: 724385342806

04 maja 2014

Arild Andersen / Paolo Vinaccia / Tommy Smith – Mira

Arild Andersen nie jest typowym sesyjnym basistą. Nie znajdziecie go w zbyt wielu produkcjach ECM. On woli być liderem i nagrywać swoją autorską muzykę, czując się równie dobrze w dużych orkiestrowych składach – jak choćby w jednej z najnowszych orkiestrowych produkcji wytwórni – „Celebration” nagranej w towarzystwie Scottish National Jazz Orchestra dowodzonej przez Tommy Smitha, jak i w zupełnie kameralnych realizacjach. Do takich należy właśnie album „Mira”.

Płyta długo czekała na swoją kolej, częściowo dlatego, że w zasadzie zupełnie niepotrzebnie przy nazwisku Arilda Andersena na okładce pojawiły się oprócz kontrabasu efekty elektroniczne. To mnie nie zachęciło. W związku z tym płyta czekała w kolejce rok, albo nawet nieco dłużej. W końcu okazało się, że efektów elektronicznych nie ma zbyt wiele. I dobrze, że nie ma ich wiele. „Mira” to kameralne jazzowe trio, którego gwiazdą okazuje się poza Arildem Andersenem saksofonista Tommy Smith. Dotąd zupełnie mi nieznany, bowiem jego udział we wspomnianym już projekcie „Celebration” był ważny, ale był tam dowódcą orkiestry i nie miał zbyt wiele okazji do solowych popisów. Album „Mira” pokazuje, że jest wyśmienitym solistą, który w dodatku potrafi posługiwać się egzotycznymi azjatyckimi instrumentami dętymi.

Formułę saksofon – kontrabas – perkusja na jazzowe salony wprowadził Sonny Rollins dawno temu. Wtedy jednak lider absolutnie dominował skład będąc jego gwiazdą. Oczywiście Sonny Rollins był gwiazdą. „Mira” ma dwie gwiazdy – Arilda Andersena i Tommy Smitha. Nie oznacza to, że perkusista Paolo Vinaccia gra źle, trójka solistów w trio to byłoby już za dużo. Zespół współpracuje doskonale, to nie jest zresztą pierwsze ich wspólne nagranie, choć poprzednie do mojego odtwarzacza nie dotarły. Z pewnością jednak po nie sięgnę w najbliższej przyszłości.

Ton saksofonu Tommy Smitha, z łatwością utrzymującego długie dźwięki jest stworzony do melodyjnych ballad, które są jedną z trudniejszych muzycznych kreacji, łatwo bowiem tu o banał i zupełnie oczywiste, przewidywalne i nieciekawe dźwięki. To właśnie kameralne, ciekawie napisane ballady są podstawą tego albumu, a Tommy Smith z sukcesem omija niebezpieczeństwo zagrania łatwych i wpadających w ucho melodyjek. To poważna jazzowa płyta, którą można jednak polecić wszystkim, niekoniecznie wprawionym w skomplikowanych jazzowych harmoniach.

To właśnie owe melodie są pierwszą warstwą, którą będziecie dostrzegać słuchając tego albumu. Nie omijajcie jednak kontrabasu. Szybko stanie się dla Was jasne, dlaczego Arild Andersen nie jest dyżurnym basistą ECM. Wcale nie dlatego, że są lepsi. Arild Andersen jest stworzony do grania melodii. Jego kontrabas zastępuje wokalistę. To mistrzostwo podobne, jak niesłychana wirtuozeria Jeffa Becka, mojego ukochanego gitarzysty. Jeśli czytacie moje teksty częściej, wiecie, że to w zasadzie najlepszy komplement, jaki może spotkać muzyka.

Gdyby ktoś miał wątpliwości, kto jest szefem, już w otwierającej album kompozycji „Bygone” wszystko staje się jasne, kiedy gra swoje solo jedynie w towarzystwie dyskretnego akompaniamentu perkusji.

I jeszcze jedno – „Alfie” nie jest z filmu, to równie często grywana ballada Burta Bacharacha. Jeśli więc szukacie melodii z filmu, musicie poszukać na jakiejś innej płycie, choć wartości muzyki nagranej przez zespół Arilda Andersena to w żaden sposób nie zmienia.

Arild Andersen / Paolo Vinaccia / Tommy Smith
Mira
Format: CD
Wytwórnia: ECM

Numer: 602537287824