04 sierpnia 2014

Bobby Hutcherson, David Sanborn, Joey DeFrancesco feat. Billy Hart – Enjoy The View

Kiedy spotyka się w studio nagraniowym tak szacowne grono muzyków, powstać może w zasadzie wszystko – album genialny, rzetelnie zrealizowana jazzowa płyta, lub zupełnie nic nie warta przepychanka i zawody – kto zagra lepiej i wciśnie na krążek więcej swoich pomysłów. W przypadku „Enjoy The View” z pewnością nie powstało dzieło genialne. Powstała jednak niezwykle wprawnie zagrana i doskonale zrealizowana mainstreamowa płyta jazzowa. Muzykom udało się osiągnąć znacznie więcej niż tylko zagrać parę solówek na tle melodii, o których zapomnicie już następnego dnia.

Udało im się stworzyć zespół, osiągnąć więcej niż tylko zaoferować sumę swoich własnych, znanych fanom zagrywek. Taki zespół śmiało mógłby ruszyć w letnią trasę koncertową i objechać całą Europę, fundując sobie przy okazji przedłużone wakacje. Niestety niewiele jazzowych festiwali jest w stanie zapłacić za 4 gwiazdy grające w jednym zespole. Pewnie dlatego muzycy w trasę raczej nie pojadą razem, a każdy z osobna. Joey DeFranceso gościł całkiem niedawno w Polsce dając całkiem rzetelny koncert o którym zapomniałem już następnego dnia, po raz kolejny przekonując się, że letnie festiwale jazzowe to raczej atrakcja turystyczna, niż miejsce gdzie dzieje się coś artystycznie ciekawego. Cóż – muzycy też muszą mieć wakacje, a jeśli za hotele i samoloty zapłaci sponsor w nadziei, że widzowie przyjdą na nazwiska., to tym lepiej – wakacje będą za darmo, czyli za nasze, wydane na bilety pieniądze. Za każdym razem obiecuję sobie, że to już mój ostatni letni festiwal i za każdym razem wytrzymuję w tym postanowieniu co najwyżej 2, czasem 3 lata.

Wróćmy jednak do „Enjoy The View”. Ten album jest ponadczasowy, a to dobry znak. Równie dobrze mógłby zostać nagrany 30 lat temu i też byłby aktualny, to daje nadzieję, że będzie aktualny i za kolejne 30 lat., pod warunkiem oczywiście, że płyta wytrwa do tego czasu, bowiem trwałość nośników cyfrowych wcale nie jest nieskończona. Dlatego kupcie sobie jeśli możecie płytę analogową, ta wytrzyma wieczność, a jak ekolodzy całkiem zabronią używania prądu, co niewątpliwie jest całkiem realną możliwością, to przy odrobinie wprawy można będzie skonstruować patefon na korbkę…

To znowu jednak o czymś innym, niż „Enjoy The View”. Ten album przywrócił mi nieco wiary w to, że Blue Note wydaje jeszcze produkty jazzowe, przynajmniej w moim własnym, pochodzącym sprzed epoki MP3 rozumieniu tego słowa. Posiada on bowiem wszelkie cechy produkcji tej zaszczytnej wytwórni sprzed 50 lat – powstał raczej szybko, bowiem kalendarz uczestników sesji wypełniony jest dość szczelnie, każdy przyniósł garść pomysłów i zabawa z pewnością była przednia. Ten luz słychać. Tu nikt nie musi niczego udowadniać, nikt nie stara się zabłysnąć, przekrzyczeć innych, udowodnić, że jest lepszy. Nikt tego nie musi robić. Wszyscy pozostaną gwiazdami o ustalonym statusie niezależnie od nagrania tej płyty. Wchodząc do studia można mieć dziejową misję, albo zwyczajnie dobrze się bawić. Tym razem zdecydowanie chodziło o dobrą zabawę, a każdy z nas może sobie postawić na półce dokumentację tego niezwykłego spotkania.

Ja zapamiętam tą płytę na trochę dłużej również dlatego, że zaskoczyła mnie dojrzała gra Davida Sanborna, którego postać w mojej głowie kojarzyła się ostatnio bardziej z kolejnymi próbami zdobycia popularności na miarę Kenny’ego G, a nie z graniem sensownej muzyki. Tym razem się postarał. Może mawet sięgnę po jego kolejny solowy album, żeby przekonać się, czy może wreszcie będzie grał muzykę, a nie uśmiechał się do młodej widowni grając absolutnie przewidywalne, banalne i zupełnie pozbawione jakiejkolwiek wartości dźwięki? Na „Enjoy The View” dźwięków pozbawionych sensu nie znajdziecie. Nawet, co też mnie nieco zdziwiło, trąbka Joeya DeFrancesco brzmi nieźle… Może dlatego, że nie ma jej zbyt wiele.
Bobby Hutcherson, David Sanborn, Joey DeFrancesco feat. Billy Hart

Enjoy The View
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 602537654482

03 sierpnia 2014

Louis Smith – Here Comes Louis Smith

„Here Comes Louis Smith” to niezwykle błyskotliwy debiut zapomnianego dziś nieco przez fanów, ale z pewnością pamiętanego przez całe pokolenia muzyków Louisa Smitha. Ten urodzony w 1931 roku trębacz jest bowiem znany przede wszystkim jako nauczyciel całych pokoleń amerykańskich muzyków. Jego debiutancki album powstał w 1958 roku i został wydany przez Blue Note. W tym samym roku powstała jeszcze kolejna płyta – dziś równie zapomniana – „Smithville”. Krótko po ich nagraniu Louis Smith, który z pewnością miał przez sobą całkiem niezłe perspektywy muzycznej kariery wybrał rolę nauczyciela muzyki, którym pozostał właściwie do końca swojej zawodowej aktywności, którą przerwał wylew w 2005 roku.

Po nagraniu dwu albumów dla Blue Note Louis Smith występował czasem na amerykańskich scenach, często w towarzystwie największych gwiazd. Ma na swoim koncie występy między innymi z Milesem Davisem (jako jeden z nielicznych trębaczy), Sonny Stittem, Philly Joe Jonesem, czy Dizzy Gillespiem. W 1958 roku, zanim całkowicie dał się wciągnąć w pracę na Uniwersytecie w Michigan, zdążył jeszcze wziąć udział w kilku sesjach nagraniowych. Pojawił się między innymi na albumach „Blue Lights” Kenny Burrella i koncertowych płytach Horace Silvera. Do studia nagraniowego Louis Smith powrócił w latach siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nagrywając całkiem udane albumy dla wytwórni SteepleChase.

Z pewnością Blue Note wiązało spore nadzieje z postacią Louisa Smitha, wykupując jego debiutanckie nagrania z Transition Records za osobistym wstawiennictwem Alfreda Liona. Imponujący jest również, w szczególności biorąc pod uwagę, że Louis Smith był wówczas mało znanym debiutantem za którym nie stała żadna duża i znana wytwórnia, skład muzyków towarzyszących. Na fortepianie zagrali bowiem Tommy Flanagan i Duke Jordan (odbyły się dwie sesje i każdy z nich wystąpił w 3 utworach), sekcję tworzyli Doug Watkins i Arthur Taylor, a na saksofonie altowym zagrał sam Julian Cannonball Adderley, który z przyczyn kontraktowych wystąpił jako Buckshot La Funke. Podobnej nazwy dla swojego funkowego projektu po latach użyl Branford Marsalis.

Inspiracją dla stylu Louisa Smitha z pewnością był Clifford Brown. To jednak łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, bowiem gra w stylu Clifforda Browna wymagała sporych umiejętności technicznych. Oczywiście Louis Smith to nie Clifford Brown, on nigdy nie próbował być jego kopią, to zresztą absolutnie niemożliwe. Jednak już w 1958 roku jego umiejętności techniczne były niebywałe.

Ten długo niedostępny album to jednak nie tylko wybitny trębacz i lider, to także ważna pozycja w dyskografii Juliana Cannonballa Adderleya, który jak mało który saksofonista altowy złotej ery be-bopu był doskonałym partnerem dla trębaczy, w tym tych największych. Kto wie, jak potoczyłaby się kariera Louisa Smitha, gdyby nagrywał dalej w latach sześćdziesiątych. Lata 1958 i 1959 były chyba najtrudniejsze dla debiutujących muzyków jazzowych. W tym czasie ukazało się niezwykle dużo wybitnych, wręcz fenomenalnych albumów – „Kind Of Blue” Milesa Davisa, „Freedom Suite” Sonny Rollinsa, „Moanin’” Arta Blakey’a, „Misterioso” Theloniousa Monka, „Giant Steps” Johna Coltran’a, „Mingus Ah Um” Charlesa Mingusa i wiele innych… Nie było łatwo. Debiutancki album Louisa Smitha można śmiało postawić obok tych wszystkich płyt…

Louis Smith
Here Comes Louis Smith
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724385243820