15 sierpnia 2014

Ben Harper with Charlie Musselwhite – Get Up!

Nawet tak zadeklarowany fan hard-bopu jak ja czasami wraca do korzeni. Oczywiście, że źródeł wszelakiej amerykańskiej muzyki jest wiele, jednak z pewnością nikt nie zaprzeczy, że ważny jest blues. Niektórzy uważają nawet, że najważniejszy. Obserwuję dość uważnie rynek nowych bluesowych nagrań, który istnieje w zasadzie jedynie w Stanach Zjednoczonych. Trudno jednak wśród sporej ilości nowych płyt znaleźć takie, które są jednocześnie nowoczesne i oparte na starych dobrych wzorcach. Takim właśnie albumem jest najnowsze, wspólne dzieło Bena Harpera i Charlie Musselwhite’a.

Ten pierwszy reprezentuje średnie pokolenie amerykańskich muzyków, urodził się w 1969 roku, więc z pewnością nie może pamiętać ani wydarzeń opisywanych w tekstach przez klasycznych mistrzów gatunku, ani nie mógł usłyszeć większości z nich na żywo. Oferując swoje własne spojrzenie na muzyczną tradycję miesza różne inspiracje, będąc jednocześnie wirtuozem gitary używającym swoich umiejętności tam gdzie trzeba, pozostawiając wirtuozerskie pułapki innym wielkim gitarzystom. Śpiewa zwykle tak, jak na starych mistrzów bluesa przystało – czasem pozostając gdzieś obok melodii, skupiając się raczej na emocjach i ekspresji właściwej prostym tekstom, niż jakiś wyjątkowo skomplikowanych harmoniach. Wielokrotnie też okazywał szacunek dla wielkich mistrzów, a jego występy i nagrania z Blind Boys Of Alabama przeszły już do historii gatunku.

Ten drugi – Charlie Musselwhite to rocznik 1944, jest jednym z najbardziej znanych wychowanków Mike’a Bloomfielda, który we wczesnych latach sześćdziesiątych pełnił w USA mniej więcej taką samą rolę (przynajmniej dla białych bluesmanów), jaką w Wielkiej Brytanii odegrał John Mayall – był wychowawcą całych pokoleń wybitnych muzyków. Charlie Musselwhite rozpoczynał swoją muzyczną drogę w czasach, kiedy, szczególnie mieszkając w Chicago można było zobaczyć i zagrać z legendami gatunku. Uznawany za światową gwiazdę bluesowej harmonijki jest współautorem historycznej dla bluesa płyty „Stand Back! Here Comes Charles Musselwhite’s Soutside Band”. Nagrał niezliczoną ilość albumów. Stał się też pierwowzorem, co wielokrotnie podkreślał Dan Aykroyd, jego postaci w słynnym filmie „Blues Brothers”, pojawiając się na moment na scenie w sequelu – „Blues Brothers 2000”.

Czy takie spotkanie mogło się nie udać? Z pewnością, jednak udało się nadzwyczajnie. Być może nie uda się na tej płycie odnaleźć melodii, która stanie się światowym przebojem pozostającym w pamięci na lata. To jednak doskonała bluesowa robota, jakich dziś mało. To także płyta uniwersalna i ponadczasowa. Znajdziecie tu i ballady o życiu i żywiołowe, nieco brudne i wielowymiarowe gitarowe solówki. Znajdziecie wiele emocji, choć przyznać trzeba, że raczej wymyślonych, co odróżnia współczesnego bluesa od tego sprzed pół wieku. Choć może jakiś pierwiastek osobisty w „You Found Another Lover” i „Get Up!” jednak jest, biorąc pod uwagę całkiem niedawny rozwód Bena Harpera z Laurą Dern…

Album „Get Up!” łączy wiele gatunków, jednak to przede wszystkim album bluesowy, dlatego też może znaleźć się na antenie jazzowego radia. Dlatego też jest wart uwagi jako nowość, bowiem nie powstaje dziś wiele takich płyt, łączących tradycję z nowoczesnym spojrzeniem na brzmienie i autorską interpretacją muzycznej historii.

Ben Harper – voc, g, slide,
Charlie Musselwhite – harm,
Jason Mozersky – g,
Jesse Ingalls – b, kbd,
Jordan Richardson – dr.

13 sierpnia 2014

Grant Green – Idle Moments

W zasadzie cały katalog płyt Granta Greena wart jest przypominania i zaszczytu wprowadzenia do Kanonu Jazzu. O tym, które z nich są nieco bardziej warte uwagi decydują szczegóły, głównie repertuar i skład muzyków towarzyszących liderowi. W złotych latach Blue Note, czyli latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku kompozycje przynoszone do studia przez muzyków często powstawały pod presją czasu, jak wspominają uczestnicy sesji – na przykład w taksówce w drodze z koncertu do studia. Na temat tego, w jakich okolicznościach powstał materiał napisany przez Granta Greena i Duke’a Pearsona na potrzeby „Idle Moments” wiadomo niewiele. Trudno jednak zarzucić cokolwiek tym kompozycjom, choć z pewnością nie stały się jazzowymi standardami.

„Idle Moments” to album nagrany w gwiazdorskiej obsadzie. Oprócz lidera usłyszycie Joe Hendersona na tenorze i Bobby Hutchersona na wibrafonie, a w sekcji Duke’a Pearsona na fortepianie, wspomnianego już jako części materiału, w tym najbardziej znanej i rozpoznawalnej kompozycji tytułowej oraz Boba Cranshawa – kontrabas i Ala Harewooda na bębnach.

Jak wspomina we wstępniaku do albumu sam Duke Pearson, kompozycja tytułowa, trwająca niemal piętnaście minut miała być krótsza, jednak przez pomyłkę temat został zagrany dwa razy, w związku z tym improwizujący muzycy postanowili również przedłużyć swoje solówki, w ten sposób z planowanych 7minut zrobiło się niemal 15, co było zmartwieniem dla producentów, ponieważ część nagranego materiału (utwór tytułowy nagrywano jako ostatni), trzeba było zwyczajnie wysłać na półkę do archiwum, tak, żeby wszystko zmieściło się na jednej płycie. Dodatkowo nagrano krótsze wersje „Jean De Fleur” i „Django”, a te dłuższe, pierwotnie planowane do umieszczenia na płycie odnalazły się po latach i dziś są dodawane jako bonusy do wersji wydawanych na pojemniejszych nośnikach cyfrowych.

Od wielu lat wśród krytyków trwa dyskusja na temat tego, czy „Idle Moments” jest albumem równie dobrym jak „Solid” – płytą nagraną kilka miesięcy później z udziałem McCoy Tyner i Elvina Jonesa, którzy zastąpili Duke Pearsona i Ala Harewooda. Na papierze to lepszy skład, jednak „Idle Moments” szefowie Blue Note uznali za materiał wart natychmiastowej prezentacji, a „Solid” został wydany dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych. Oczywiście oba albumu są wyśmienite i to raczej akademickie dyskusje. Najlepiej wyglądają na półce ustawione razem obok siebie. Po latach to jednak tytułowa kompozycja z „Idle Moments” stała się jednym z niedoścignionych wzorców granej w wolnym tempie gitarowej bebopowej ballady, a dla Joe Hendersona jedną z najważniejszych jego wczesnych płyt obok „The Sidewinder” Lee Morgana.

„Idle Moments” to nie tylko tytułowa kompozycja i nie tylko doskonałe solówki Granta Greena. To także fantastyczny Joe Henderson. Posłuchajcie niesłusznie przesuniętego na koniec całego albumu utworu „Nomad” i tego, jak sprawnie łączy swoje fascynacje Johnem Coltrane’em (kto ich nie maił w 1964 roku?) z ciekawymi pomysłami połączenia szybkich i dynamicznych nut z wolniejszymi. Posłuchajcie też koniecznie fortepianowych introdukcji Duke Pearsona – muzyka często mocno niedocenianego, głównie dlatego, że w jego własnej dyskografii nie uda się znaleźć płyt na miarę „Idle Moments”.

Grant Green
Idle Moments
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 077778415428

12 sierpnia 2014

Joshua Redman – Trios Live

Ten album dedykowany jest przez Joshua Redmana wszystkim fanom jazzu. Zarówno tym, którzy nie potrafią opuścić żadnego ważnego koncertu, jak i tym, którzy pojawiają się w klubach i salach koncertowych od czasu do czasu, jak i tym, którzy zaciągani są tam siłą przez znajomych. Tak w skrócie, bowiem są jeszcze różne fazy pośrednie… Czyli jest dla wszystkich nas.

Zanim przeczytałem wstępniaka podpisanego nazwiskiem lidera na skromnie wydanej płycie, pomyślałem, że to jest właśnie rodzaj koncertu, na który mógłbym chodzić w każdy piątek po pracy. Niestety, jest tylko kilka miast na świecie, gdzie można pójść na klubowy koncert tej klasy i w których jest do wyboru co najmniej kilka miejsc, gdzie codziennie dzieją się rzeczy muzycznie równie interesujące. Warszawa z pewnością do nich nie należy. Na szczęście ma jeszcze kilka sklepów z płytami, gdzie można kupić sobie „Trios Live” i urządzić muzyczną ucztę w domu.

Album jest zapisem dwu koncertów Joshua Redmana z 2009 i 2013 roku. Prawdopodobnie rejestracja tych koncertów nie odbywała się z zamiarem ich wydania, to tylko jedne z kilkudziesięciu podobnych koncertów, jakie daje Joshua Redman od lat…

Ostatnio trochę zwątpiłem w Joshua Redmana, przynajmniej tego, którego słyszałem na studyjnych albumach. Koncerty bowiem od zawsze pozostają misterium improwizacji, spontaniczności i muzycznej energii. Dlatego też płyta koncertowa, to album na który czekałem i nie zawiodłem się.

Joshua Redman jest wybitnym improwizatorem. Jednym z największych wśród muzyków średniego pokolenia. Właściwie nie jest istotne, jaki gra utwór, to tylko początek muzycznej podróży w nieznane. Tak jest zawsze na koncercie i to udało się uchwycić na płycie. Taki album mógłbym kupować w zasadzie co tydzień. Na kolejnej części znalazłyby się inne klasyczne, może zagraliby jacyś goście specjalni, chociaż to już niekoniecznie. Joshua Redman w zasadzie mógłby grać solo. Też byłoby wyśmienicie, co nie oznacza, że towarzyszący mu, mało znani muzycy nie dają rady…

Po co po raz kolejny grać „Mack The Knife”? Tu jednak melodia pojawia się tylko na chwilę, kompozycja jest jedynie jakimś sposobem rozpoczęcia długiej improwizacji. Podobnie jest w pozostałych utworach, w tym prawdopodobnie granych na bis „Trinkle, Tinkle” Theloniousa Monka i „The Ocean” Led Zeppelin. Niezłe połączenie. „Trnikle, Tinkle” to Monkowy klasyk, jego obecność w repertuarze Joshua Redmana nie dziwi. Na Led Zeppelin Joshua Redman jest nieco za młody, to nie są dźwięki jego dzieciństwa. Wiem, bo jest jedynie o kilka dni młodszy ode mnie. Kiedy ukazał się album „Houses Of The Holy” Joshua Redman miał jedynie 4 lata. Nie może to być zatem wspomnienie młodości. Czemu akurat ten utwór? Może artystę skusił dość skomplikowany jak na rockowego klasyka rytm? A może to jednak jakieś osobiste wspomnienie? Widziałem sporo koncertów Joshua Redmana i na żadnym z nich tego utwory nie słyszałem, a może raczej chyba nie słyszałem, bowiem często motywy muzyczne są trudne do rozpoznania.

„Trios Live” to wyśmienity album, dla mnie silny kandydat do płyty 2014 roku. Jak już wspomniałem, chętnie kupowałbym kolejne przykłady z osobistego archiwum Joshua Redmana co tydzień, a jeszcze chętniej oglądał go na żywo gdzieś w pobliżu, jednak nie w atmosferze wakacyjnej trasy koncertowej, ale takiego zwyczajnego, codziennego koncertu, właśnie jak na „Trios Live”.

Joshua Redman
Trios Live
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch
Numer: 075597956177

11 sierpnia 2014

Julian Cannonball Adderley With Milt Jackson - Things Are Getting Better

To kolejna pozycja z cyklu pewniaków – w zasadzie skład gwarantuje sukces, choć zdaje się też niebezpieczny. Zderzenie dwu wielkich osobowości – Milta Jacksona i Cannonballa Adderleya w towarzystwie jak zawsze wyśmienitego Wyntona Kelly i wybornej sekcji. Tu łatwo o często w takich wypadkach popełniany błąd. Obaj liderzy z okładki należeli raczej do tych, którzy swoimi pomysłami byli w stanie zapełnić dziesiątki ciekawych albumów. Tym razem potrafili zagrać razem.

Julian Cannonball Adderley i Milt Jackson przy okazji nagrania tego albumu, kolejnego z wielkich nagranych w 1958 roku, spotkali się w studiu po raz pierwszy w roli współliderów. Wcześniej pracowali jedynie krótko z Quincy Jonesem („Plenty, Plenty Soul”) i bywali razem w studiu, kiedy nagrywał Ray Charles, ale to były raczej dość przypadkowe spotkania. Kto doprowadził to takiego zadziwiającego spotkania – dziś nie sposób ustalić, choć można przypuszczać, że jeden z najważniejszych producentów lat pięćdziesiątych Orrin Keepnews, który wyprodukował płytę wymyślił taki duet bazując na przekonaniu, że obu muzykom dość blisko bluesowych korzeni jazzowej tradycji. Bacznym obserwatorom jazzowej chronologii takie spotkanie może wydawać się jednak zupełnie niespodziewane – w 1958 roku kwintet Milesa Davisa (Julian Cannonball Adderley, wkrótce Wynton Kelly) od Modern Jazz Quartet (Milt Jackson i Percy Heath) dzieliło właściwie wszystko. Spotkanie jednak się udało i powstał wyśmienity, wznawiany do dziś i niezwykle wartościowy album.

Repertuar albumu – to jak często wtedy bywało – garść kompozycji obu liderów, uzupełniony o znane wszystkim kompozycje, często nagrywane, kiedy te nowe, przyniesione d studia kompozycje się już skończyły, a producent dawał znak, że brakuje jeszcze do pełnej płyty długogrającej nieco muzyki.

Album powstał, jak wiele w tamtym okresie w czasie jednej nocnej zapewne sesji nagraniowej, co oznacza spontaniczność i dobrą zabawę. To słychać do dziś, mimo niedoskonałości technicznych. Przy okazji nowszych wydań często dodawane są alternatywne wersje, które nie wnoszą wiele nowego, nie są ani gorsze, ani lepsze od tych, które pierwotnie znalazły się na płycie analogowe.

Zdaniem wielu Julian Cannonball Adderley wymyślił soul-jazz. Na swój wielki hit musiał poczekać do połowy lat sześćdziesiątych („Mercy, Mercy, Mercy”). Jeśli uznamy, że soul-jazz jest osobnym gatunkiem, który ktoś wymyślił, a nie nieco bardziej melodyjnym i przebojowym jazzowym mainstreamem, to „Things Are Getting Better” można uznać za jego prapoczątki.

Rok 1958 był dla Cannonballa jednym z ciekawszych, wtedy zbliżył się do Milesa Davisa. Był dla niego na tyle ważny, że Miles zdecydował się zagrać gościnnie na jego płycie – „Somethin’ Else” parę miesięcy przed nagraniem „Things Are Getting Better”. A to nie zdarzało się często, właściwie oprócz niewiele wartych nagrań z lat osiemdziesiątych i wczesnych archiwaliów, to jedyny sensowny album z Milesem Davisem w roli muzyka towarzyszącemu liderowi.

Nie wiem, czemu muzycy zdecydowali się umieścić na początku płyty najbardziej eksperymentalny, zdecydowanie nie ułatwiający oceny całości utwór Milta Jacksona – „Blue Oriental”? Może to taki rodzaj sprawdzianu? Dalej jest zdecydowanie bardziej przebojowo. Rok 1958 był wybitny, a „Things Are Getting Better” to kolejny na to dowód…

Julian Cannonball Adderley With Milt Jackson
Things Are Getting Better
Format: CD
Wytwórnia: Riverside / Fantasy / OJC

Numer: 02521860322