09 stycznia 2015

Kanon Jazzu 2014 – podsumowanie

Nigdy nie da się mieć wszystkich ważnych płyt, o których słyszymy, czytamy, lub które widzimy w sklepie. W przypadku Kanonu Jazzu wybór tej jednej, jedynej płyty opisanej w 2014 roku jest w zasadzie niemożliwy, bowiem do tej audycji na antenie RadioJAZZ.FM trafiają same superważne, genialne i sprawdzone przez miliony słuchaczy albumy. Tu nie ma pozycji przypadkowych, choć trafiają się pozycje mniej znane.

To trudne ćwiczenie, wybrać tę jedyną, porzucić tak wiele wybitnych płyt – zabrać ze sobą tą jedną, najbardziej ulubioną z opisanych w 2014 roku. Trzeba zostawić tak wiele wybitnej muzyki. Dziś przenośne odtwarzacze potrafią magazynować dziesiątki albumów, choć niedawno zakończono zupełnie niepotrzebnie produkcję klasycznego iPoda z dyskiem twardym… W 2014 roku w Kanonie Jazzu pojawiały się pozycje ważne i opisywane w każdej książce traktującej o historii jazzu – takie jak „Blue Train” Johna Contrane’a, „Affinity” Bill Evansa z udziałem Tootsa Thielemansa, czy „Fontessa” The Modern Jazz Quartet.

Były też wielopłytowe albumy reprezentatywne dla swoich autorów – koncerty ze Sztokholmu Stana Getza i Cheta Bakera, czy „The London House Sessions” Oscara Petersona – wydawnictwa dziś niełatwe do zdobycia, będące ozdobą każdej jazzowej kolekcji.

W 2014 roku pojawiły się też płyty mniej znane, dziś zapomniane, choć znane wszystkim muzykom – jak choćby „Here Is Phineas: The Piano Artistry of Phineas Newborn Jr.”. Nie mogło zabraknąć, jak co roku, jednej z wyśmienitych płyt mojego ulubionego Pata Martino – tym razem to był „El Hombre”. Słuchaliśmy też albumu, do którego mam wielki sentyment – płyty „Play” Bobby McFerrina i Chicka Corea oraz wyśmienitego duetu fortepianowego – podwójnego albumu „An Evening With Herbie Hancock & Chick Corea: in Concert”.

Wybierając tę najważniejszą płytę Kanonu Jazzu 2014 roku nie potrafię wskazać jednej – są dwie – obie autorstwa Milesa Davisa i obie mało znane - „The Hot Spot” i „The Complete Concert 1964: My Funny Valentine + Four & More”. Do tych płyt wracam bardzo często i z żadnej z nich nie potrafię zrezygnować. Dziś chciałbym Wam przypomnieć tą mniej znaną, a czasem nawet omijaną w dyskografii Milesa Davisa – ścieżkę dźwiękową do miernego filmu „The Hot Spot” nagraną wspólnie przez Milesa Davisa i Johna Lee Hookera…

Miles Davis with John Lee Hooker – „The Hot Spot”

Ten album jest jednym z najmniej znanych w dyskografii Milesa Davisa. O kulisach jego powstania też w sumie wiadomo niewiele. Sporo razy udało mi się tą muzyką zaskoczyć znających tysiące jazzowych płyt fanów gatunku. Również skład zespołu jest niezwykle zaskakujący, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że płyta powstała w 1990 roku, więc u schyłku życia artysty.

Album zawiera ścieżkę dźwiękową do filmu o tym samym tytule, produkcji, która na plakacie wygląda na wysokobudżetowy fil z udziałem wielu gwiazd, w istocie stanowi jednak niezbyt udany projekt Dennisa Hoppera, który będąc wybitnym aktorem reżyserował raczej niezbyt często i spośród jedynie kilku jego autorskich filmów z pewnością „The Hot Spot” nie jest tym najbardziej udanym. W zasadzie jedynie pochodzący z 1969 roku „Easy Rider” to pozycja wybitna, o jego innych filmach można zapomnieć. Z kronikarskiego obowiązku warto wspomnieć, że główną gwiazdą filmu był Don Johnson znany przede wszystkim z serialu „Miami Vice”.

Nie szukajcie więc archiwalnych kopii filmu. „The Hot Spot” to wybitna muzyka napisana do przeciętnego obrazu. Miles Davis nie miał zresztą szczęścia do kinematografii. „Siestę” też trudno uznać za arcydzieło, a „Ascenseur Pour L'echafaud” – czyli „Windą na szafot” to pozycja ambitna, ale też już dziś zapomniana.

Za ścieżkę dźwiękową do „The Hot Spot” odpowiadał Jack Nitzche, ekscentryczny producent, aranżer i kompozytor, przez wiele lat współpracownik, a nawet prawa ręka słynnego Phila Spectora. Jack Nitzche pracował również między innymi dla The Rolling Stones, The Beach Boys i The Monkees. Jest autorem słynnej aranżacji „Rumble” Linka Wraya. Jego kompozycje zagrała przedziwnie i pozornie bez sensu zestawiona grupa muzyków złożona z bluesowych sław – Johna Lee Hookera, Taj Mahala i Roya Rogersa oraz … Milesa Davisa.

Ten album stał się najlepszym dowodem bluesowych korzeni całego jazzu. Sposób w jaki Miles Davis odnalazł swoje miejsce wśród muzyków z zupełnie innej muzycznej bajki jest absolutnie fenomenalny. Miles potrafił nie tylko zagrać bluesa, ale również w towarzystwie charakterystycznego brzmienia gitary Johna Lee Hookera zachować swój własny sound.

To przedziwna historia – John Lee Hooker zagrał to co zawsze, podobnie Miles Davis. W magiczny sposób okazało się, że ich dźwięki do siebie pasują, a „Moanin’”, czy „Bank Robbery” to gotowy materiał na światowe przeboje. Ten pierwszy to oczywiście zupełnie inna kompozycja, niż znany przede wszystkim z nagrań Arta Blakey utwór Bobby Timmonsa o tym samym tytule.

Jak zawsze w przypadku użytkowej, napisanej specjalnie dla potrzeb filmu muzyki, nie wszystkie utwory bronią same w oderwaniu od obrazu, jednak całość sprawdza się jako pełnoprawna, płyta zarówno dla fanów Johna Lee Hookera, jak i Milesa Davisa. Całkiem niedawno film został wznowiony na płycie Blue-Ray razem z inną zapomnianą produkcją – „Killing Me Softly” Chena Kaige z 2003 roku. Jeśli więc chcecie koniecznie zobaczyć film – jest na to sposób.

Ścieżce dźwiękowej z pewnością należy się miejsce w Kanonie Jazzu, bo to muzyka o nadzwyczajnej jakości. Co do filmu – nie jestem ekspertem, ale moim zdaniem nie warto…

Miles Davis with John Lee Hooker
The Hot Spot
Format: CD
Wytwórnia: Antilles / Island

Numer: 042284681322

07 stycznia 2015

Płyta tygodnia roku 2014

Przełom roku, choć powstały sztucznie i zupełnie przypadkowy jest pretekstem do podsumowań, czy tego chcemy, czy nie. Zresztą dobrze jest czasem zatrzymać się i spojrzeć parę miesięcy wstecz, żeby przekonać się, czy to co spodobało się raz, jest czymś, do czego chce się wracać. Tak jest również z płytami. Wśród wielu nie wartych nawet godziny spędzonej w ich towarzystwie znaleźć można takie, które zwracają uwagę, wyróżniają się w tłumie nowości. Poznać je nie jest trudno, potrzeba jednak na to czasu. Kiedy przejrzałem spis płyt, które w 2014 roku były w RadioJAZZ.FM plytami tygodnia, o niektórych już nawet nie pamiętałem. Te odrzuciłem od razu. Nie oznacza to, że są słabsze, czy mniej interesujące niż kilka miesięcy temu. Są równie dobre, a dla wielu słuchaczy nawet wyśmienite, może najważniejsze w 2014 roku, albo nawet jeszcze ważniejsze… To zawsze wybór niezwykle subiektywny.

Ja jednak uważam rok 2014 za słaby. Pojawiły się jednak dzieła wybitne, takie, które z pewnością będą wracały do mojego odtwarzacza dużo częściej, niż tylko przy okazji odkurzania zapomnianych półek… Było ich jednak jakby mniej niż choćby w 2013 roku i nie zapadły mi w pamięć aż tak, jak te z lat poprzednich – jak choćby płyty Martyny Jakubowicz i Agi Zaryan z 2013 roku.

Są jednak wśród wydawnictw 2014 roku prawdziwe perełki – te płyty musicie mieć w swojej kolekcji. To wybitne wydawnictwa w skali bezwzględnej. Jestem pewien, że przynajmniej cześć z nich trafi do Kanonu Jazzu, jeśli będzie istniał za 20 lat, a jeśli nie, z pewnością chętnie do nich za 20 lat wrócicie…

Przejdzmy zatem do konkretów – dla mnie bezapelacyjnym zwycięzcą i autorem najlepszej jazzowej płyty 2014 roku są Adam Bałdych i Yaron Hernam – ich „The New Tradition” musicie mieć na pewno.

Jest jeszcze kilka produkcji zjawiskowych, które zapamiętam z pewnością na dłużej. Do nich należą „Prana” Artura Dutkiewicza, „Belle Epoque” Vincenta Peirani & Emile Parisiena i „Portraits” Chicka Corea. Ten ostatni album przywrócił mi wiarę w starego mistrza, która jego wyczynami elektrycznymi została nieco nadszarpnięta. Światową produkcją popisał się Marek Napiórkowski, jego „KonKubiNAP” to płyta, która byłaby sensacją za Oceanem, gdyby tam trafiła. Absolutnie fenomenalnym zaskoczeniem jest najnowszy album Grażyny Auguścik - „Inspired By Lutosławski”, z tą płytą muszę jednak jeszcze poznać się bliżej… Ciągle ją odkrywam, co i Wam polecam.

Bardzo czekałem na album z jazzowymi standardami Lion Vibrations i trochę się rozczarowałem. Zabrakło nieco pomysłu na całą płytę, choć album ma momenty genialne. Zapewne jest też wiele płyt, których nie zauważyłem, albo zwyczajnie o nich nie wiem, lub które czekają w mojej poczekalni od kilku miesięcy. Z pewnością wszystkie doczekają się swojej godziny i może pojawią się w podsumowaniu 2015 roku. Tym razem jednak podsumowuję rok 2014, a najlepszą nową płytą jazzową o której miałem okazję napisać w 2014 roku jest album Adama Bałdycha & Yarona Hermana - „The New Tradition”. A tak poza jazzową konkurencją – nie zapomnijmy, że Bruce Springsteen wydał „High Hopes”…

Od kwietnia zdania na temat albumu Adama Bałdycha i Yarona Hermana nie zmieniłem – oto co wtedy napisałem…

Adam Bałdych & Yaron Herman - „The New Tradition”

Bałem się o tą płytę. Poprzedni autorski projekt Adama Bałdycha – „Imaginary Room” był eksplozją jego talentu, moje obawy wynikały z faktu, że przez chwilę zdawało się, że kariera Adama popłynie w stronę orkiestrowych wystawnych produkcji, które z pomocą wytwórni ACT! dają się zrealizować, a także w stronę muzyki współczesnej, oddalając się od klasycznego jazzowe idiomu muzyki improwizowanej. Z napisaniem tego tekstu musiałem czekać dobrych 10 tygodni, bowiem album „The New Tradition” dotarł do mnie właśnie dobre 10 tygodni temu. Dlaczego wtedy o tej płycie nie napisałem? Natychmiast spędziłem z nią zachwycające trzy wieczory, jednak postanowiłem zwyczajnie Was nie denerwować. Płyty ciągle nie ma w sklepach, szczęśliwcy mogli kupić ją na kilku koncertach, a oficjalna premiera przewidziana jest na koniec maja. Do końca maja nie dałem rady. Już teraz muszę niemal wykrzyczeć to co mam do powiedzenia. „The New Tradition” to z pewnością najciekawsza, najlepsza płyta, jaką dotąd nagrał Adam Bałdych. Wiem, że napisałem tak już o kilku jego albumach, ale to zwyczajnie oznacza progres niespotykany wręcz i zdumiewający.

Adam jest dziś gwiazdą światowego formatu. Jedyne, czego mu brakuje, to tego, żeby świat się o tym dowiedział. To jeszcze trochę potrwa, bo droga na skróty, z tego co wiem Adama nie interesuje. A z pewnością mógłby pójść nią bardzo szybko wysyłając trochę nagrań demo do największych światowych sław z propozycją wspólnego grania. To byłaby droga na jazzowe salony, ale z pewnością raczej do sławy, niż muzycznej doskonałości, bowiem większość tak zwanych dużych nazwisk raczej odcina kupony niż nagrywa coś kreatywnego. Na taką działalność w sumie szkoda czasu. Wyobrażam sobie oczywiście wspólne muzykowanie Adama Bałdycha z Johnen Scofieldem, albo z Herbie Hancockiem, czy cofając się w czasie jeszcze odrobinę dalej – z Sonny Rollinsem, tylko po co? Oczywiście powstałyby wyśmienite albumy. Jestem jednak przekonany, w sumie od dawna, ale każda płyta Adama utwierdza mnie w tym przekonaniu jeszcze bardziej, że dużo więcej i ciekawiej zagra idąc swoją własną drogą.

Wspomniałem już, że nieco obawiałem się tego albumu. Tym bardziej cieszy mnie, że jest właśnie taki – intymny skupiony na melodii, brzmieniu skrzypiec, będąc wybitnym, światowej klasy duetem dwu niezwykłych talentów. Akustyczny duet nie musi oczywiście oznaczać braku muzycznej energii. Tej najlepszemu obecnie skrzypkowi na świecie na pewno nie brakuje. Nie mam tu na myśli próby grania szybciej i więcej niż inni, Adam to potrafi, ale nie to jest istotą jego muzyki. W pełnej przestrzeni na dźwięki, oszczędnej grze Yarona Hermana jest dość miejsca na skrzypcowe pasaże. Nie zawsze szybciej i głośniej oznacza lepiej, a raczej prawie nigdy tak nie jest. To właśnie różnica między wirtuozerią a muzyką. Posłuchajcie choćby jednej z najwolniej zagranej wersji „Sleep Safe And Warm” Krzysztofa Komedy.

Zastanawiam się, gdzie i u kogo słyszałem podobnie ważną w całej muzycznej akcji ciszę. Przychodzą mi jedynie na myśl dwa albumy Milesa Davisa. No i może jeszcze ze dwie inne płyty. Album „The New Tradition” to dzieło wybitne, totalne, wykorzystujące wszelkie dostępne dźwięki, czerpiące z wielu różnych muzycznych światów, na równi słowiańskie, co amerykańskie, klasyczne i bluesowe, kameralne., dwuosobowe, choć Yaron Herman gra momentami tak, że obecność kontrabasisty wydaje się niemal oczywista.

Adam Bałdych to muzyczny czarodziej, jakiego dawno świat nie widział. Był taki jeden, nie umiał za bardzo grać na trąbce…

Adam Bałdych & Yaron Herman
The New Tradition
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9626-2

04 stycznia 2015

Grażyna Auguścik – Lulajże: The Lullaby For Jesus

Świąteczna muzyka to nie jest łatwy kawałek chleba. Śpiewając popularne amerykańskie melodie musicalowe napisane na tą okoliczność nie jest łatwo uciec od banalnego powielania nut zagranych już tysiące razy i stworzyć coś, co nie trafi jako muzyczne tło do najbliższego centrum handlowego, lub co gorsza wind w luksusowym hotelu. Europejski repertuar jest w większości raczej smutny i w związku z tym odstraszający większość pożądających pogodnego nastroju w zimowe wieczory potencjalnych kupujących. Można próbować sięgnąć po jakieś starożytne niemal utwory sprzed wieków, lub napisać własne kolędy. To jednak droga niezwykle trudna, właściwie skazująca tak nagraną płytę na rolę muzycznej ciekawostki. W święta droga do potencjalnych słuchaczy jest właściwie tylko jedna – trzeba w jakiś sposób sięgnąć do znanych melodii i nagrać je jednocześnie tak, jak wszyscy tego oczekują i po swojemu.

Wydaje się do być zadaniem niezwykle trudnym, bowiem zaśpiewać tak jak wszyscy i jednocześnie inaczej to rodzaj kwadratury koła, albo innego zadania niemożliwego do wykonania. Dlatego właśnie tylko największe artystyczne osobowości radzą sobie z tym w sposób zasługujący na uwagę, a mimo, że płyt z muzyką świąteczną co roku powstaje bardzo wiele, większość z nich z muzycznego punktu widzenia nie jest warta uwagi.

„Lulajże: The Lullaby For Jesus” to jedna z najlepszych świątecznych płyt, a już na pewno najlepsza polska, jaka kiedykolwiek powstała. Choć trzeba uczciwie przyznać, że jej polskość może być kwestionowana, bowiem powstała w Stanach Zjednoczonych, a Grażynie Auguścik towarzyszą amerykańscy muzycy. Jednak obecność zaśpiewanych po polsku „Lulajże Jezuniu”, „Ślicznej Panny”, czy „Oj Malutki, Malutki” oraz unikalna mieszanka amerykańskiego klasycznego jazzowego wokalu z jedynymi w swoim rodzaju unikalnym słowiańskim frazowaniem sprawia, że nie potrafię myśleć o tej płycie jako amerykańskiej produkcji. Zwyczajnie nie mam ochoty oddać jej Amerykanom, oni mają przecież tak dużo swoich własnych wybitnych nagrań…

Płyta pochodzi z 2011 roku, więc w kategorii produktów świątecznych jest ciągle nowością. Grażyna Auguścik każdej możliwej muzyce potrafi nadać swój własny, niepowtarzalny styl. Zawsze wie, czego oczekuje od swoich muzyków, od lat tworząc swojej zespoły z najbardziej rozchwytywanych i kreatywnych muzyków z całkiem interesującego środowiska w Chicago.

Grażyna Auguścik skutecznie ucieka od sztampowych orkiestrowych wykonań znanych amerykańskich standardów. Z pewnością mogłaby nagrać taki album i konkurować na tamtejszym rynku z największymi sławami. Jestem jednak przekonany, że nigdy tego nie zrobi, bo to oznaczałoby podążanie ścieżką, którą już ktoś kiedyś przeszedł, a Grażyna tego nigdy nie robi i dlatego każde jej nagranie to niezwykła muzyczna podróż w świat, którego nie znacie. W przypadku muzyki świątecznej to szczególnie trudne, bowiem ona najczęściej jest schematyczna, zgodna z oczekiwaniami odbiorców, którzy chcą usłyszeć kolejne schematyczne wykonanie znanych kolęd, które kojarzą się im z miłymi wspomnieniami świąt. Grażyna jak zwykle robi całkiem coś innego, przy okazji udowadniając samej sobie i nam wszystkim, że Amerykanie potrafią grać „Lulajże Jezuniu”.

Grażyna Auguścik
Lulajże: The Lullaby For Jesus
Format: CD
Wytwórnia: GMA