26 czerwca 2015

Stanley Jordan – State Of Nature

Stanley Jordan jest artystą genialnym, a raczej artystą genialnym bywa. Najczęściej bywa nim wtedy, kiedy nie kombinuje jakoś specjalnie, ale robi to co potrafi najlepiej. W sumie to tak jak każdy z nas… Stanley Jordan najlepiej potrafi grać na gitarze, w szczególności grać dużo i szybko, a jeśli jedna gitara nie daje rady, to mogą być dwie, a kiedy potrzeba, potrafi też grać jednocześnie na gitarze i fortepianie. To robi ogromne wrażenie na słuchaczach podczas koncertów, ale ma też muzyczny sens.

To właśnie fortepian był pierwszym instrumentem muzyka, jednak z pewnością gitara jest dla niego najważniejsza. Kiedy dawno, dawno temu, w połowie lat osiemdziesiątych Bruce Lundvall podjął kolejną próbę uratowania przed stylistycznym upadkiem szacownej wytwórni Blue Note, pierwszy kontrakt podpisał ze Stanleyem Jordanem, a jedną z pierwszych nowych płyt, które ukazały się w „nowej” Blue Note był faktyczny debiut Stanleya Jordana – „Magic Touch”. To był debiut sensacyjny, album utrzymywał się przez wiele miesięcy na czołowych miejscach list jazzowych bestsellerów w wielu krajach.

Stanley Jordan jest jednym z tych, w sumie niewielu artystów, którym ufam bezgranicznie, nawet, jeśli jak Stanley Jordan mają swoje wzloty i momenty słabości. W wypadku Stanleya owymi słabszymi momentami są te nagrania, w których zapomina o tym w czym moim zdaniem jest najlepszy, czyli o fenomenalnej, nowoczesnej i jednocześnie głęboko hard-bopowej, czerpiącej z najlepszych wzorców Wesa Montgomerry i Kenny Burrella grze na gitarze. Ów niekończący się kredyt zaufania ma za „Magic Touch”, „Standards Vol. 1”, „Bolero” i jeszcze parę innych płyt. A przede wszystkim za pewien pamiętny wieczór, jeśli dobrze pamiętam w roku 1990, kiedy wypełnioną po brzegi Salę Kongresową rozgrzał do czerwoności w sposób porównywalny chyba jedynie do obu koncertów Milesa Davisa.

Jak dla mnie, może sobie do końca życia grać nawiedzone ragi, nieco tandetne popowe piosenki, czy nagrywać dźwięki natury, oby na koncertach zagrał „’Round Midnight”, „The Lady In My Life”, „Impressions”, a na bis „Stairway To Heaven”. Może też grać Mozarta, jak na mającym już 6 lat nagraniu z paryskiego koncertu w słynnym New Morning.

Stanley Jordan już za kilka dni zagra na rynku w Warszawie, to nie jest najlepsza sala koncertowa, ale jestem pewien, że Stanley sobie poradzi, bo to nie tylko niezwykły muzyk, ale również artysta z niezwykłą charyzmą, którego uwielbiają po jednym koncercie nawet przypadkowi jego uczestnicy.

„State Of Nature” to nie jest jego najwybitniejszy album, ja wolę kiedy gra na gitarze, a eksperymenty dźwiękowe w jego wykonaniu jakoś nigdy mnie nie przekonywały. W kolejce do mojego odtwarzacza czeka już jego album „Duets” nagrany z Kevinem Eubanksem, ale o nim przy innej okazji – cytując klasyka, nie słuchałem, ale to z pewnością dobra płyta.

Tymczasem przez lata trochę tekstów o niezwykłych, tych nieco lepszych od „State Of Nature” albumach Stanleya Jordana się uzbierało:


Album „Bolero" występuje nawet w dwu wersjach - z 2014 roku tutaj: Stanley Jordan - Bolero i z 2011 roku tutaj: Stanley Jordan - Bolero. A wydawało mi się, że starannie sprawdzam i nie piszę dwa razy o tej samej płycie. Takie zapiski pozostają zwykle jedynie w którymś z moich niezliczonych czarnych zeszytów...

Ja nie zostanę fanem „State Of Nature”, jednak podstawowym powodem jest fakt, że wiem, jak Stanley Jordan potrafi zagrać kiedy ma swój dzień… A może to jest jednak dobra płyta, tylko nie dla mnie? Spróbujcie sami…

Stanley Jordan
State Of Nature
Format: CD
Wytwórnia: Mack Avenue

Numer: 673203104020

24 czerwca 2015

Warren Zevon - VH1 (Inside Out): Warren Zevon

Miesięczne wakacje… Blogowe wakacje, nie oznaczające wcale wylegiwania się na plaży, ani nawet jakiegoś egzotycznego wyjazdu. Wakacje związane z zakończoną wielkim sukcesem akcją zbiórki funduszy na reaktywację RadioJAZZ.FM. Udało się i wszystkim Wam za pomoc, tą materialną i tą wyrażaną w listach, zdjęciach i postach na Facebooku i różnych innych tzw. społecznościowych miejscach serdecznie dziękuję.

Radio wróci na antenę w pełnym zakresie we wrześniu. Teraz zajmujemy się głównie kompletowaniem wszystkich nagród do wysyłki, pracami technicznymi związanymi ze zorganizowaniem na nowo redakcji, studia i całej potrzebnej do sprawnej pracy technologii oraz przygotowaniem nowej strony internetowej i obiecanej w czasie akcji #jazzdoit aplikacji mobilnej. Te sprawy zostawmy jednak tym co się na nich znają lepiej. Czas wrócić do codziennej blogowej aktywności, czyli polecania Wam muzycznej treści niekoniecznie zawsze najnowszej, ale z pewnością wartej uwagi.

Dziś o pozycji dość nietypowej, bowiem jeśli popatrzeć na płytę „VH1 (Inside Out): Warren Zevon” z pewnego dystansu, to w zasadzie jest to film dokumentalny, a raczej umieszczona na płycie DVD rozszerzona wersja programu telewizyjnego przygotowanego przez telewizję VH1, dokumentującego proces nagrania płyty „The Wind” Warrena Zevona.

Historia to niezwykła i równie smutna co inspirująca. Jeśli ją znacie, znacie pewnie również film ją opowiadający, jednak sam Warren Zevon po postać właściwie w Polsce zupełnie nieznana, a z pewnością warta szerszego zainteresowania.

Wyjątkowo zatem, bowiem mamy do czynienia z artystą równie niezwykłym, co zupełnie niekomercyjnym, uwielbianym za to przez całe rzesze amerykańskich muzyków, spróbuję w kilku słowach przybliżyć Wam jego historię.

Warren Zevon, to człowiek pokolenia Eltona Johna, Davida Bowie, czy Iggy Popa, w świadku amerykańskiego folk-rocka stawiany przez krytyków i słusznie w jednym rzędzie z muzykami swojego pokolenia w rodzaju Boba Dylana, Neila Younga, mojego ukochanego Bruce’a Springsteena, czy równie nieznanego w Europie a wielkiego w USA Jacksona Browne.

Warren Zevon nie miał w życiu łatwo, jednak historie o narkotykach, alkoholu, czy miłosnych zawodach pozostawmy plotkarzom. Jego twórczość doceniali za życia wielcy muzycy, jego kompozycje nagrywali ci, którzy raczej nie cierpią na brak własnych ciekawych tekstów – Bruce Springsteen, Bob Dylan, czy muzycy z R.E.M. Lata sześćdziesiąte Warren Zevon spędził między innymi komponując piosenki do filmów w rodzaju „Midnight Cowboy”, czy „Wanted Dead Or Alive”. Pełnił rolę muzycznego kierownika Everly Brothers, często grał z nimi na scenie na fortepianie.

Kiedy w połowie lat siedemdziesiątych znalazł się w Los Angeles, miał na swoim koncie jedynie jeden autorski album wydany w mikroskopijnym nakładzie – „Wanted Dead Or Alive”. Jego prawdziwy debiut – album „Excitable Boy” amerykańscy krytycy uznali za rockowe arcydzieło. To zresztą akurat trafna opinia. W jego nagraniu wzięli udział między innymi Stevie Nicks, Jackson Browne, Lindsey Buckingham, Mick Fleetwood, John McVie, Carl Wilson z Beach Boys, Linda Ronstadt, Bonnie Raitt i członkowie The Eagles. W tym czasie magazyn Rolling Stones uznał, że w latach siedemdziesiątych w USA pojawiła się czwórka ważnych artystów – Bruce Springsteen, Jackson Browne, Neil Young i Warren Zevon – tym razem okazało się, że amerykańscy dziennikarze mieli rację…

Większość Amerykanów pamięta Warrena Zevona jako częstego gościa i czasem w zastępstwie Paula Shaffera również lidera zespołu muzycznego programów telewizyjnych Davida Lettermana.

Później bywało różnie, jednak większość kompozycji umieszczonych na kilkunastu nagranych przez Warrena Zevona albumów to piosenki co najmniej wyśmienite. Wszystkie są raczej mroczne i politycznie niepoprawne, będąc refleksją na temat niekoniecznie udanego życia i kariery muzyka.

Kiedy Warren Zevon dowiedział się, że jest nieuleczalnie chory na raka płuc i pozostało mu jedynie kilka miesięcy życia, postanowił ten czas wykorzystać w najlepszy z możliwych sposobów – nagrywając kolejną płytę. To właśnie o „The Wind” – dziele życia Warrena Zevona traktuje dokument VH1.

„The Wind” to album niezwykły, prawdziwy, prosty i wyrafinowany jednocześnie. Gościnnie na płycie występują między innymi Bruce Springsteen (niezwykła, zagrana zupełnie bez przygotowania gitarowa solówka w „Disorder In The House”), Bonnie Raitt, Tom Petty, Don Henley, Billy Bob Thornton, który również pełni rolę narratora w filmie i wiele innych sław.

Jeśli można opowiedzieć prawdę o własnej śmierci i wykorzystać czas w którym jej nieuchronne nadejście jest oczywiste – nie mam wątpliwości, Warren Zevon zrobił to po mistrzowsku. To wielki artysta, który z pewnością zasługuje na znacznie większe uznanie, nie tylko w Ameryce.

Po obejrzeniu tego filmu czekają Was wydatki, bowiem dyskografia Warrena Zevona jest dość obszerna i w części trudna do zdobycia…

Warren Zevon
VH1 (Inside Out): Warren Zevon
Format: DVD
Wytwórnia: VH1 / Artemis Records

Numer: 014431701092