09 września 2015

New Simple Songs Vol. 2

Simple Songs, proste piosenki, piękne melodie. Czasem udają się przez przypadek, czasem są wynikiem ciężkiej pracy, bywa, że inspiracją są jakieś dawno zapomniane, lub wręcz przeciwnie – znane i popularne utwory. Jeśli jakiś utwór staje się przebojem, naturalnym jest, że inni muzycy próbują zagrać taką kompozycję jeszcze lepiej, inaczej, na swój unikalny sposób. To nie jest wcale takie łatwe, kiedy każdy może sięgnąć po to pierwsze, albo z jakiegoś innego powodu wzorcowe wykonanie. Granie standardów nie jest łatwe. Trzeba zawsze dodać coś od siebie, spowodować, że to właśnie to wykonanie wszyscy zapamiętają.

Jazzowe standardy mają bardzo różne pochodzenie. Spora część z nich powstała jako z pozoru banalne piosenki pisane na potrzeby muzycznych rewii na Broadwayu. Inne pojawiły się w kręgu muzyki improwizowanej dlatego, że były kiedyś przebojami popularnymi, w zależności od okresu – swingowymi, tanecznymi, popowymi, soulowymi, R&B, bluesowymi i różnymi innymi w zależności od aktualnej mody. Jedne są kompozycjami oryginalnymi, inne są wzorowane na jakiejś innej melodii, lub harmonii pożyczonej mniej lub bardziej świadomie od kogoś innego. Niektóre, choć te są raczej w mniejszości, są oryginalnymi kompozycjami jazzowych sław. O nich wszystkich, pięknie granych przez jazzowych muzykach prostych piosenkach jest moja audycja.

Wczoraj jej tematem był utwór napisany w 1954 roku przez Sonny Rollinsa – „Oleo”. Zupełnie przez przypadek prezentacja tego standardu w „Simple Songs” odbyła się dzień po 85 urodzinach Sonny Rollinsa. O tym dowiedziałem się dopiero od kolegów w studio podczas audycji.

Sonny Rollins napisał wiele dobrych kompozycji, a „Oleo” jest jedną z najczęściej grywanych przez różnych muzyków. Mimo, że została napisana na saksofon i trąbkę przez jednego z najważniejszych współczesnych saksofonistów, sprawdza się bez instrumentów dętych, zarówno z fortepianem w roli głównej, jak i w klasycznych gitarowych zespołach. Taka brzmieniowa uniwersalność to cecha genialnych kompozycji. Od właśnie takiego nietypowego wykonania zaczęła się prezentacja.

Trio Keitha Jarretta jest jednym z najdoskonalszych zespołów grających jazzowe standardy. To zawsze jedno z najlepszych wykonań, również w przypadku „Oleo”. Zawierający sześć płyt zestaw „Keith Jarrett At The Blue Note: The Complete Recordings” to prawdziwy skarb miłośnika znanych melodii. Grają Keith Jarrett (fortepian), Gary Peacock (kontrabas) i Jack DeJohnette (bębny).

* Keith Jarrett Trio – Oleo - Keith Jarrett At The Blue Note: The Complete Recordings

Chronologicznie pierwsze nagrane wykonanie „Oleo” pochodzi z albumu Milesa Davisa – „Bags Groove” zarejestrowanego pomiędzy czerwcem i grudniem 1954 roku przez zespół w nieco przypadkowym składzie, w okresie, kiedy Miles Davis bardzo potrzebował dużo pracować, poszukiwał nowego brzmienia i z sukcesem wydobywał się z narkotycznego nałogu. Na tym albumie znajdziecie trzy ważne kompozycje Sonny Rollinsa – oprócz „Oleo” jest też „Airegin” i „Doxy”. Na te melodie też pewnie przyjdzie pora. Dziś najważniejsze jest „Oleo”.

* Miles Davis – Oleo – Bag’s Groove

Zagrał zespół w składzie: Miles Davis (trąbka), Sonny Rollins (saksofon tenorowy), Horace Silver (fortepian), Percy Heath (kontrabas) i Kenny Clarke (perkusja). Na płycie gra również Milt Jackson, ale w czasie nagrania „Oleo” nie był obecny.

Kompozycja Sonny Rollinsa jest do dziś niezwykle często grywana przez gitarzystów, szczególnie tych zakochanych w hard-bopowym składzie z organami Hammonda i perkusją. Jeśli grają gitarzyści – musi pojawić się jeden z największych – Pat Martino. On nagrał „Oleo” już w 1970 roku (album „Desperado”. Mnie jednak nieco bardziej podoba się współczesna wersja z roku 2000 z udziałem Joeya DeFrancesco (Hammond) i Billy Harta (perkusja).

* Pat Martino – Oleo – Live At Yoshi’s

A teraz odrobina muzycznej egzotyki – duet gitarowy z Rumunii – Sorin Romanescu i Alex Man z pełnego gitarowych przebojów albumu „Undercover”

* Sorin Romanescu & Alex Man – Oleo – Undercover

Miles Davis nagrywał „Oleo” wiele razy, przez wiele lat również ten utwór był nieodłącznym elementem jego koncertów. Nie wypada zatem nie przypomnieć jednego z najdoskonalszych zespołów jazzowych – Kwintetu zwanego wielkim – w rolach głównych Miles Davis, John Coltrane, Red Garland, Paul Chambers, Philly Joe Jones.

* Miles Davis Quintet – Oleo – Relaxin’ With The Miles Davis Quintet

Pozostańmy na chwilę w rodzinnym kręgu wielkiego Johna Coltrane’a. Co prawda jego duch i rodzina obecna jest w kolejnym nagraniu jedynie symbolicznie, ale zawsze. W nagraniu albumu Codaryl Cody Moffetta „Evidence” z 1993 roku wziął między innymi udział syn Johna Coltrane’a, również saksofonista – Ravi Coltrane, jednak w „Oleo” z tego albumu nie słychać właściwie wcale ani jego, ani Kenny Garretta, ani Wallace’a Roneya. Jest za to wyborny Kenny Drew i równie dobry Charnett Moffett. No i lider, który gra może trochę za dużo dźwięków, ale to cecha właściwa niemal wszystkim płytom, którym liderują perkusiści…

* Codaryl Cody Moffett – Oleo – Evidence

Na koniec dwa wykonania sprzed lat – klasyczne gitarowe nagranie Granta Greena z Sonny Clarkiem, i najlepszy możliwy finał wieczoru - sam Sonny Rollins, kompozytor i jubilat, tym razem z udziałem Dona Cherry:

* Grant Green – Oleo – The Complete Quartets With Sonny Clark

* Sonny Rollins & Don Cherry Quartet – Oleo – Complete 1963 Stuttgart Concert

08 września 2015

Miles Davis – Water Babies

„Water Babies” to taki jazzowy kotlet mielony, album sporządzony ze skrawków różnych nagrań. Oczywiście w zależności od jakości owych mniejszych lub większych kawałeczków pomieszanych i podanych w formie jednego krążka zależy jakość całości.

Album ukazał się w 1976 roku, w czasie, kiedy z wielu różnych powodów sam mistrz Miles niekoniecznie interesował się muzyką, choć na temat jego przejściowej twórczej niemocy teorii występuje co najmniej tyle, ile jest nieautoryzowanych biografii. Pewnie trochę racji jest we wszystkich, poczynając od zdrowia, poprzez narkotyki, kobiety, niemoc twórczą, problemy ze skompletowaniem sensownego zespołu, aż po brak możliwości realnego nadążenia za popularnością muzyki rockowej, bez porzucania muzycznych ideałów. Tak więc Miles nie grał, a kontrakt z Columbia Records obowiązywał.

„Water Babies” zawiera w połowie (kiedyś to była pierwsza strona analogowej płyty) nagrania z czerwca 1967 roku z sesji w czasie której powstał album „Nefertiti”, nagrane w składzie kwintetu słusznie nazywanego Wielkim – czyli Miles Davis / Wayne Shorter / Herbie Hancock / Ron Carter / Tony Williams. Z jakiejś przyczyny owe nagrania nie znalazły się na „Nefretiti”. Zgadnijcie czemu? Tak, jedyna logiczna odpowiedź, to że w 1968 roku Teo Macero (producent płyty), albo sam Miles uznał, że są słabsze od tych, które znalazły się na wydawanym wtedy albumie.

Pozostała muzyka powstała w 1968 roku, niby niewiele później, ale to już u Milesa były zupełnie inne czasy – Rona Cartera zastąpił Dave Holland, a u boku grającego na elektrycznym fortepianie Herbie Hancocka pojawił się Chick Corea – nagrania ze strony drugiej analogowej wersji „Water Babies” pochodzą bezpośrednio z sesji do „In A Silent Way”, lub z tego samego czasu.

Czemu ta płyta ukazała się w 1976 roku – z pewnością z braku aktualnych nagrań oraz chęci wydania kolejnego albumu Milesa Davisa, którego z pewnością domagali się fani. Czyli klasyczny skok na kasę z wykorzystaniem wcześniej odrzuconych jako gorsze nagrań. I tu dochodzimy do istoty rzeczy – czy gorsze od wyśmienitych ścieżek z „In A Silent Way” i „Nefertiti” oznaczają słabe, albo niewarte uwagi? Niekoniecznie. Osobiście jestem wielkim fanem Milesa Davisa, choć faktem jest, że miewał okresy słabsze, choć nawet te najsłabsze są momentami genialne. Tak jak właśnie „Water Babies”.

Ten album nie jest oczywiście pierwszym wyborem dla fanów Milesa Davisa. Nie jest też najbardziej poszukiwaną pozycją dla tych, którzy uwielbiają Wielki Kwintet, albo jak kto woli z szacunku dla Johna Coltrane’a – Drugi Wielki Kwintet – tym polecam, mam wrażenie, że ciągle niedoceniane nagrania z Plugged Nickel z 1965 roku i to koniecznie w postaci kompletnej. Dla tych, którzy lubią elektrycznego Milesa, z pewnością najlepszym wyborem będzie „Bitches Brew”. Jednak wszyscy kiedyś sięgną po ten album, kiedy zbiorą te bardziej podstawowe i ważniejsze w dyskografii Milesa albumy. Może właśnie dlatego Columbia zdecydowała się wydać tą muzykę, podobnie jak dziś wydaje wybitną serię The Bootle Series.

Wszystkie trzy utwory z pierwszej strony oryginalnego wydania – tytułowy „Water Babies”, „Capricorn” i „Sweet Pea” zostały napisane przez Wayne Shortera z myślą o „Nefertiti”, porzucone wtedy znalazły miejsce na wydanej w 1969 roku płycie kompozytora – „Super Nova”, gdzie zyskały zupełnie inny, bardziej elektryczny wymiar w towarzystwie takich muzyków, jak gitarzyści Sonny Sharrock i John McLaughlin i grający na elektrycznych instrumentach Chick Corea. Sam lider zagrał wtedy na sopranie.

Czy zatem „Water Babies” to niechciane odrzuty? Krótko po wydaniu album zbierał dość mieszane recenzje, sam Miles Davis niewiele o nim opowiada w swojej autobiografii, a członkowie zespołu też raczej nie uważają tej płyty za swoje największe osiągnięcie we współpracy z Milesem. Ja uważam ten album za niesłusznie niedocenianą pozycję w dyskografii Milesa Davisa. Już sam „Dual Mr. Anthony Tillmon Williams Process” sprawia, że ta płyta warta jest każdych pieniędzy. Spróbujcie posłuchać tej fascynującej, trwającej ponad 13 minut skomplikowanej figury rytmicznej i wielkiego Milesa ponad geniuszem Tony Williamsa bez uprzedzenia i wiedzy, że to odrzucony wcześniej materiał…

Spróbujcie porównać kompozycje Wayne Shortera z wersjami nagranymi na jego autorskiej płycie, a docenicie geniusz Milesa w prowadzeniu zespołu i godzeniu solistycznych ambicji członków zespołu. Pewnie zupełnie przypadkowo powstał album – dokument elektrycznej przemiany Milesa Davisa – przez niektórych porównywany do „Bring It All Back Home” Boba Dylana, albumu również złożonego w połowie z nagrań elektrycznych i w połowie z akustycznych – to jednak był celowy wybór artysty. W przypadku płyty Milesa – przypuszczam, że wyszło przez przypadek. Dodatkowo dostajemy kolejny dokument okresu, w którym za radą Milesa, Herbie Hancock grał prawie wyłącznie prawą ręką, a to historia świetnie opisana przez samego pianistę w świeżo i całkiem nieźle przetłumaczonej na język polski autobiografii.

Miles Davis
Water Babies
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony

Numer: SRCS 9307

07 września 2015

Clark Terry With Thelonious Monk - In Orbit

Ten album jest cały wypełniony pierwszymi, jedynymi i nadzwyczajnymi wydarzeniami. Nagrania pochodzą z 1958 roku i jest to pierwsza ważna jazzowa produkcja z flugelhornem, lub jak kto woli – skrzydłówką w roli głównej. Dyskusjom na temat podobieństw konstrukcyjnych i technicznych tego ciągle dość egzotycznego instrumentu do najbardziej klasycznej trąbki nie ma końca. Faktem jest, że prawie każdy jazzowy trębacz sięga czasem po flugelhorn, poszukując nieco ciemniejszego brzmienia. Technika gry jest dość podobna, więc właściwie daje się to zrobić z marszu. Jednak przez Clarkiem Terry nikt nie zagrał całego albumu na tym instrumencie, a nawet jeśli to zrobił, to nie wyszło to mu tak dobrze.

Już sam ten fakt umieściłby „In Orbit” w podręcznikach historii jazzu. Na tym jednak lista owych „naj…” związanych z tą niezwykłą płytą się nie kończy. To bowiem również pierwsza sesja wytwórni Riverside, na której zagrał basista Sam Jones, który stał się już kilka miesięcy później filarem zespołu Juliana Cannonballa Adderleya, nagrywając z nim wiele płyt dla tej wytwórni, w tym tak ważne, jak choćby „Jazz Worshop Revisited”, czy „Portrait Of Cannonball”. Nagrał też kilka autorskich albumów dla Riverside.

Gościnny występ Theloniousa Monka wydaje się być zaskakujący, jednak znawcy twórczości pianisty wiedzą, że zawsze wielką estymą darzył Clarka Terry i z pewnością nie trzeba go było długo na tą sesję namawiać, choć należał do pianistów, którzy nieczęsto grali na gościnnych występach. „In Orbit” jest jedynym albumem w katalogu Riverside z gościnnym udziałem Monka, mimo tego, że jego kontrakt trwał aż sześć lat i należał do najlepszych lat jego muzycznej aktywności, dając światu między innymi „Brilliant Corners”, „At The Blackhawk”, czy „Thelonious Monk With John Coltrane”. Na sesję Monk przyniósł jedną ze swoich kompozycji – „Let’s Cool One”, był niezwykle, przynajmniej jak na siebie wyluzowany i jak po latach wyznał Orrin Keepnews, producent albumu, zgodził się zagrać za niewiele odbiegające od minimalnej stawki związkowej wynagrodzenie. Swój podziw dla muzyki Clarka Terry, pianista wyraził zapraszając go do zagrania solówki w „Bemsha Swing” na albumie „Brilliant Corners” w 1956 roku.

Kończąc listę owych pierwszych i jedynych, towarzyszącą temu wyśmienitemu albumowi – warto również przypomnieć, że to chyba jedyny raz, kiedy zagrali razem w studio Thelonious Monk i Philly Joe Jones.

Fakt, że momentami Clark Terry brzmi jak Clifford Brown nie powinien nikogo dziwić, takie były czasy, w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych Clifford Brown był jednym z najważniejszych trębaczy, a hard-bop najmodniejszym stylem na Wschodnim Wybrzeżu.

„In Orbit” na stałe wprowadził flugelhorn na listę jazzowych instrumentów. Jest również doskonałym przykładem jak muzycy, którzy nie grają ze sobą niemal wcale, potrafią porozumieć się w studio, nie tylko grając znany wszystkim repertuar oparty na standardach, ale również wykonując muzykę, którą po raz pierwszy usłyszeli dopiero w czasie sesji nagraniowej.

Ten album to unikalne połączenie brzmienia nietypowego instrumentu, jakim jest flugelhorn, niespodziewanie lekko grającego Theloniousa Monka, doskonałej sekcji z wyśmienitymi solówkami Philli Joe Jonesa (posłuchajcie jedynej na płycie kompozycji Monka – „Let’s Cool One”), bluesa i jazzowych emocji. Z pewnością wart jest uwagi nie tylko ze względu na swoją historię, ale przede wszystkim dlatego, że to wyśmienita muzyka.

Clark Terry With Thelonious Monk
In Orbit
Format: CD
Wytwórnia: Riverside / Fantasy
Numer: 02521863022