18 września 2015

Sam Rivers – Portrait

„Portrait” to solowy album Sama Riversa zarejestrowany w czasie występu na żywo w Berlinie w 1995 roku. Autor gra na saksofonach – tenorowym i sopranowym, flecie i fortepianie, podśpiewując sobie od czasu do czasu. Solowe albumy saksofonistów nie są produktami łatwymi w odbiorze, przynajmniej w swojej większości. Wiele jednak wielkich postaci tego instrumentu realizuje na jakimś, najczęściej dojrzałym etapie swojej kariery pomysł nagrania solowego, bez udziału sekcji rytmicznej, najczęściej kompletnie improwizowanego.

„Portrait” nie jest więc dziełem muzycznego dziwaka, choć do mainstreamowych artystów z pewnością Sam Rivers nie należał. Nagrywając ten album dołączył do grona wielkich kolegów, wśród których są tacy wybitni autorzy płyt solowych jak Sonny Rollins, Steve Lacy, David Liebman, Lee Konitz, czy John Surman. Moim ulubionym solowym saksofonistą pozostanie chyba na zawsze Roscoe Mitchell, głównie w związku z monumentalnym, dwudyskowym „Sound Songs”, które uwielbiam, ale zupełnie nie wiem dlaczego. Muszę jednak przyznać, że „Portrait” owej pozycji solowego saksofonowego dzieła wszechczasów zajmowanej przez „Sound Songs” zagraża.

„Portraits” należy do tych albumów, których nie rozumiem, ale który jednocześnie uwielbiam. Sam nie wiem dlaczego. To godzina oczekiwania na pojawienie się jakiejś rozpoznawalnej melodii, śladu znanej muzyki, jakiejś inspiracji. To również magiczne dźwięki angażujące uwagę już od wstępu zagranego na fortepianie. To muzyka wciągająca i pobudzająca. To również czasem odrobina podejrzeń, że to wielka muzyczna mistyfikacja, która być może powstała w podobny sposób jak słynna scena solowego występu Gerarda Depardieu w nieco dziś zapomnianym filmie znanym w Polsce jako „Zielona Karta”.

Nie mam wątpliwości, że Sam Rivers to wielki muzyk i nawet na fortepianie gra z pewnością lepiej niż każdy francuski aktor. Kiedy słucham „Portraits”, a ta refleksja dotyczy również co najmniej kilku innych znamienitych awangardowych dzieł solowych free-jazzowych artystów, albo tych, którzy w rejony wolnej jazzowej improwizacji pozbawionej formy, melodii i ustalonego rytmu wybrali się jedynie na chwilę, jak choćby Pat Metheny w mojej ulubionej „Zero Tolerance For Silence”, zastanawiam się, czy to nie jest żart artysty z nas wszystkich. Nie wiem, czy Sam Rivers, podobnie jak wspomniany już filmowy bohater nie postanowił zwyczajnie zagrać zupełnie przypadkowych dźwięków i skutecznie wmówić nam, że to ma głębszy sens. A my – słuchacze siedząc na widowni nieśmiało zerkamy na innych słuchaczy zastanawiając się, czy to tylko nam się wydaje, że to nie ma sensu… Skoro podoba się innym, to mnie też powinno się podobać…

W „Portrait” jest jednak niezrozumiała dla mnie magia. Wracam do tego rodzaju nagrań od czasu do czasu, zawsze z nadzieją, że zrozumiem coś więcej. Z Patem Methenym tak właśnie było. Dzieła Sama Riversa jeszcze nie rozumiem. Wiem jednak, że i na ten album przyjdzie czas. Może za rok, albo za lat dwadzieścia. Wiem jednak, że jeszcze wiele razy do niego wrócę i zawsze będzie dla mnie stanowił intelektualną przygodę, rodzaj nierozwiązanej łamigłówki z odrobiną podejrzenia, że to muzyczne oszustwo…

Sam Rivers
Portrait
Format: CD
Wytwórnia: FMP

Numer: 4014704000828

17 września 2015

New Simple Songs Vol. 3

„All Blues” – tej audycji nie wypada nie rozpocząć od wersji premierowej, nagranej przez kompozytora, na jednej z jego najważniejszych płyt. Niektórzy twierdzą, że to najważniejsza płyta jazzowa. Nawet te osoby, które słuchają zupełnie innego jazzu zawsze zgodnie twierdzą, że „Kind Of Blue” Milesa Davisa to album magiczny. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto tej płyty nie uwielbia. Nie da się tej muzyki nie kochać. A „All Blues” to ważna część tego albumu, zresztą tu nie znajdziecie ani jednej niepotrzebnej nuty, a cała płyta to tylko 5 kompozycji. Oto zatem Miles Davis, Julian Cannonball Adderley, John Coltrane, Bill Evans, Paul Chambers i Jimmy Cobb w prostym, wymyślonym w studiu w czasie nagrania bluesie…

* Miles Davis – All Blues – Kind Of Blue

„All Blues” to utwór napisany przez trębacza, choć niektórzy twierdzą, że duży udział w jego stworzeniu, tak jak i całości materiału na „Kind Of Blue” miał Bill Evans. Trochę prawdy pewnie w tym jest, co potwierdza wiele poszlak w postaci wypowiedzi muzyków i producentów, a także okazjonalnym dodawaniu nazwiska Billa Evansa jako współautora do niektórych utworów w późniejszych nagraniach Milesa Davisa, a wszystkie kompozycje z „Kind Of Blue” Miles nagrywał później wielokrotnie w studiu i grał na koncertach. „All Blues” często grają pianiści. Prezentację różnych autorskich interpretacji zaczniemy jednak od gitarzysty – jednego z największych, a na pewno mojego ulubionego – Pata Martino, który tą kompozycję nagrał co najmniej dwukrotnie – dziś zagra w towarzystwie wyśmienitym – na Hammondzie Joey DeFrancesco, na bębnach Billy Hart.

* Pat Martino – All Blues – Live At Yoshi’s

Kolejna wyborna interpretacja „All Blues” pochodzi z poświęconego kompozycjom Milesa Davisa albumu hiszpańskiego pianisty Chano Domingueza. Wydana przez Blue Note płyta jest bardzo hiszpańska… „All Blues” to jednak rasowy jazzowy standard – daje okazję do interpretacji, pozwala na improwizację i twórcze spojrzenie na oryginał.

* Chano Dominguez – All Blues – Flamenco Sketches

„All Blues” ma również tekst, proste słowa napisane przez Oscara Browna Jr.’a. Wersja z tekstem nie jest tak często nagrywana, jednak trafiają się nagrania ciekawe. W kąciku polskim takie właśnie, w wykonaniu duetu wokalisty Wojciecha Myrczka i pianisty – Pawła Tomaszewskiego.

* Myrczek & Tomaszewski – All Blues – Love Revisited

Dobrze napisany jazzowy standard można zagrać na wszystkim, sprawdza się nawet w bardzo egzotycznych i nietypowych konfiguracjach. Przykładem może być ciekawy duet dwu kontrabasistów – Michaela Moore’a i Rufusa Reida, pochodzący z albumu „Doublebass Delight”.

* Michael Moore & Rufus Reid – All Blues – Doublebass Delight

Za kolejne wcielenie „All Blues” odpowiedzialny jest aranżer – Vince Mendoza. Spory skład instrumentalny, brzmienie przypominające nieco Gila Evansa sprzed wielu lat, Soliści to Nguyen Le – gitarzysta i Markus Stockhausen – trąbka. W sekcji Lars Danielsson i Peter Erskine. Płytę „Bluesounds” wypełnia w większości autorski materiał Vince Mendozy, jednak otwiera ją „All Blues”.

* Vince Mendoza – All Blues – Bluesounds

Na koniec jeszcze fragment duetu gitarowego – Bireli Lagrene i Larry Coryel z pomocą Miroslava Vitousa. Nagranie pochodzi z albumu Bireli Lagrene’a – „Special Guests”.


* Bireli Lagrene – All Blues – Special Guests

14 września 2015

Joe Pass - I Remember Charlie Parker

Współpraca Joe Passa z wytwórnią Pablo trwała nieprzerwanie ponad 10 lat, od 1974 do mniej więcej 1985 roku. W tym czasie Pablo, wytwórnia wymyślona i założona przez Normana Granza stała się przystanią dla tych gwiazd jazzu, które pozostały wierne muzyce poprzedniej dekady nie sięgając po ciężkie elektryczne brzmienia. Dziś większość obszernego katalogu Pablo z tamtych czasów wydaje OJC, a wiele tytułów stało się już klasykami, z pewnością zasługując na miejsce w Kanonie Jazzu.

Joe Pass, jedna z głównych gwiazd wytwórni Normana Granza, nagrał w tym czasie niezliczoną ilość albumów, zarówno solowych, jak i z innymi wielkimi artystami, którzy w owym okresie byli związani z Pablo. Był wtedy częścią wybitnego jazzowe tria wraz z Oscarem Petersonem i Nielsem-Henningiem Orstedem Pedersenem. Grał z Miltem Jacksonem i Herbem Ellisem. Był jednym z ulubionych, oprócz Oscara Petersona muzycznych towarzyszy Elli Fitzgerald. Przede wszystkim jednak nagrał serię wyśmienitych solowych albumów, z których dziś najczęściej przypominana jest seria wydana pod wspólnym tytułem „Virtuoso”, z których pierwsza znalazła się już w naszym radiowym Kanonie Jazzu.

Seria „Virtuoso” jest doskonałą encyklopedią jazzowych standardów, zawiera również sporo autorskiej muzyki Joe Passa. Nieco na przekór tytułom, tematem tych albumów nie jest pokazanie jakiś szczególnie nieosiągalnych dla innych możliwości technicznych gitarzysty. To nie są albumy w rodzaju – zobaczcie jak szybko gram. To wyśmienite autorskie spojrzenie na znane tematy, uzupełnione w ostatniej części serii kompozycjami własnymi.

Album „I Remember Charlie Parker” mieści się w tej samej konwencji. Album został nagrany w 1979 roku i stanowi solowy hołd złożony przez wielkiego gitarzystę jeszcze większemu saksofoniście. Wybór utworów jest dość oczywisty, jeśli sięgniecie do życiorysu Joe Passa, lub któregoś z komentarzy do płyty jej producenta – Normana Granza. Otóż dla młodego Joe Passa, który w końcówce lat czterdziestych ubiegłego wieku w wieku dwudziestu lat nie marzył chyba jeszcze o wielkiej muzycznej karierze. Jego pierwsze nagrania powstały w 1962 roku, choć być może nagrałby coś wcześniej, jednak większość czasu w trzeciej dekadzie swojego życia spędził w więzieniach, albo na narkotykowych odwykach. W 1950 roku ukazały się kontrowersyjne wtedy, a będące spełnieniem muzycznych marzeń Charlie Parkera, wyprodukowane również przez Normana Granza (wtedy w Mercury Records) płyty dziś wydawane wspólnie jako „Charlie Parker with Strings”. Wtedy dla fanów Birda było to odejście od be-bopowych ideałów.

Repertuar albumu „I Remember Charlie Parker” składa się w całości z amerykańskich standardów, które zostały nagrane w 1949 i 1950 roku przez Charlie Parkera z dużym składem instrumentów smyczkowych. Dziś wiele z tych melodii to jazzowe standardy, w czasie ich nagrania przez Charlie Parkera były to melodie w części kojarzone jeszcze raczej z hitowymi przedstawieniami na Broadwayu.

W 1979 roku – kiedy powstawała płyta Joe Passa, takie melodie jak „Summertime”, „They Can’t Take That Away From Me”, czy „April In Paris” większości słuchaczy kojarzyły się już raczej z jazzem. Dlatego też „I Remember Charlie Parker” nie był tak kontrowersyjnym albumem, jak „Charlie Parker With Strings”. Był za to wspomnieniem Charlie Parkera takiego, jakim zapamiętał go Joe Pass, który całe swoje muzyczne życie spędził poza aktualną jazzową modą, grając to co lubił i tak jak lubił. Wielkiej komercyjnej kariery w związku z tym nie zrobił, choć jeśli spojrzeć dziś na listę wielkich sław, z którymi nagrywał, okazałoby się, że mogłaby powstać z tego niezła jazzowa encyklopedia.

Lata siedemdziesiąte, kiedy jazzowy mainstream pozbawiony rockowego rytmu i potęgi elektrycznego brzmienia był zwyczajnie niemodny, Joe Pass miał najlepszy okres swojej kariery. Właściwie każde jego nagranie z tego okresu jest warte przypomnienia. Album „I Remember Charlie Parker” również.

Joe Pass
I Remember Charlie Parker
Format: CD
Wytwórnia: Pablo / OJC
Numer: 025218660228

13 września 2015

Jazz we Wrocławiu 1945-2000

Kilka dni temu ukazał się wrześniowy numer miesięcznika JazzPress, który możecie całkiem za darmo, jak zwykle zresztą, pobrać ze strony: www.jazzpress.pl. W tym miesiącu chyba pierwszy raz w życiu napisałem recenzję książki. Książka traktuje o jazzowym środowisku Wrocławia, a jej lektura była dla mnie niezłą wycieczką w studencką przeszłość…


 Opracowana z niezwykłą starannością przez Bogusława Klimsa i zilustrowana przez Roberta Robsa Szecówkę książka „Jazz we Wrocławiu 1945-2000” jest dla mnie pozycją szczególną. To rodzaj ilustrowanej kroniki szkolnej wydanej przez szkołę, do której chodziłem niemal 10 lat. To było na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Być może nie był to okres najciekawszy dla jazzowego Wrocławia, ale z pewnością dla mnie wyjątkowy.

Będąc uczestnikiem części wydarzeń opisywanych w tej wydanej niedawno książce z jednej strony nie potrafię być obiektywny, bowiem na jej łamach znalazłem opisy wielu koncertów w których uczestniczyłem i fotografie miejsc, które doskonale pamiętam. Z drugiej strony wiem, że czasy, które znam i które są w sumie tak niedawne, że pamięć z pewnością mnie nie zawodzi, są opisane niezwykle rzetelnie i z wielką dbałością o szczegóły. Pozwala mi to wierzyć, że nieco odleglejsza historia opisana jest równie dokładnie i bez omyłek, choć biorąc pod uwagę ilość przytoczonych faktów, wydarzeń, płyt, koncertów i biogramów wrocławskich w taki czy inny sposób muzyków i innych osób ważnych dla środowiska, błędów uniknąć niemal nie sposób.

Wielkim atutem wydawnictwa jest nie tylko zebrany materiał faktograficzny, ale również niezwykle bogaty materiał zdjęciowy obejmujący również lata najdawniejsze, zgodnie z tytułem wydawnictwa. Z pewnością łatwiej znaleźć zdjęcia sprzed lat 10 niż sprzed 70, więc autorowi należą się duże brawa.

Wspomnienia o turniejach jazzowych z lat pięćdziesiątych brzmią dziś jak wspomnienia z epoki dinozaurów. To jednak ważne tło historyczne i z pewnością dla tych, którzy pamiętają te czasy, są równie wzruszające jak dla mnie opowieści o wydarzeniach, których byłem świadkiem wiele lat później.

Inne legendarne wydarzenia z tego okresu znam z opowiadań wrocławskich znajomych – jak choćby wizytę Acker Bilka w 1956 roku, czy koncert Dave Brubecka, będący częścią jego słynnej trasy po Polsce w 1958 roku. Jeszcze dziś niektórzy wspominają słynne jam session z udziałem Rolanda Kirka w Pałacyku z 1967 roku. Gdyby policzyć we Wrocławiu tych, którzy twierdzą, że widzieli ten występ na własne oczy, z pewnością ich liczba przekroczyłaby wielokrotnie pojemność lokalu. Mnie wtedy jeszcze na świecie nie było, więc w tej konkurencji nie startuję, ale parę ciekawych chwil w Pałacyku z pewnością zapamiętam do końca życia, jak choćby może niekoniecznie jazzowy, ale również we Wrocławiu legendarny koncert Nico. Dziś w niemal każdym mieście w Polsce odbywa się co najmniej jeden jazzowy festiwal goszczący czasem równie uznane światowe gwiazdy. Wtedy jednak to musiało być naprawdę coś wielkiego…

Później wiele się zmieniło, za moich wrocławskich czasów Pałacyk był już w zasadzie tylko cieniem swojej legendy, Rura walczyła o przeżycie, a w przypomnianym współczesnym zdjęciem budynku kawiarni Artystycznej mieścił się salon gier. Niezniszczalna wydaje się jedynie solidnie po niemiecku zbudowana Hala Ludowa, która widziała wiele. Z tych wydarzeń o których przeczytałem w książce, ale wcześniej słyszałem o nich opowieści, to przede wszystkim koncert orkiestry Buddy’ego Richa i Thad Jones & Mel Lewis Big Band. Z moich czasów z Jazzu Nad Odrą – festiwalu, który w najlepszych czasach miał niemal równie wielką renomę, co Jazz Jamboree pamiętam edycję 1989 z James Blood Ulmerem i Natem Adderleyem, kilka niezapomnianych występów Tomasza Szukalskiego i niezliczoną ilość innych, najczęściej polskich składów, bowiem mój wrocławski czas nie sprzyjał importowi zagranicznych sław do Polski.

Dla mnie „Jazz we Wrocławiu 1945-2000” to fantastyczne wspomnienia. Czytając książkę sięgnąłem do swoich zapisków z wrocławskiego okresu, przejrzałem album ze zdjęciami, programy festiwali i zbiór biletów z koncertów. Z ulgą stwierdziłem, że dziś karnet na nawet najlepszy festiwal nie kosztuje 120.000 zł, choć gdyby uwzględnić zmianę wartości pieniądza to jest droższy, ale jakoś inaczej wydaje się setki, niż dziesiątki tysięcy.

Nieco kontrowersyjny wydaje mi się dział poświęcony płytom wydanym przez wrocławskich muzyków. Brak w nim pozycji najnowszych, co zrozumiałe, bowiem publikacja dotyczy okresu, który kończy się w 2000 roku, choć mogłaby zawierać jakiś aktualny suplement, jednak samo wyliczenie płyt, to trochę za mało, sam napisałem wiele tekstów o tych płytach, więc chętnie zobaczyłbym wybrane recenzje w wykonaniu wrocławskich publicystów. Może jakiś wirtualny suplement dałoby się do wydawnictwa dołożyć – chętnie pomogę…

Dziś znam wiele osób, które uważają, że jeszcze 10 lat temu jazz w Polsce to w zasadzie było tylko warszawskie Jazz Jamboree i nic innego się w Polsce nie działo. Wrocławianie wiedzą, że to absolutna nieprawda. „Jazz we Wrocławiu 1945-2000”jest cennym wspomnieniem dla tych co widzieli i równie doskonałym podręcznikiem historii dla tych, którzy nie mieli takiej okazji.