25 listopada 2015

Sonny Rollins – The Bridge

W przypadku takiego albumu, jak „The Bridge” Sonny Rollinsa, zawsze zastanawiam się, czy potrzebne jest opowiadanie po raz kolejny historii opowiedzianych już niezliczoną ilość razy. To jednak właśnie nadrzędny cel naszego radiowego Kanonu Jazzu. Przypominać tym, którzy może zapomnieli na chwilę i pokazywać tym, którzy historii sprzed lat nie pamiętają zwyczajnie dlatego, że urodzili się trochę później. To połączenie cotygodniowej lekcji historii z odkrywaniem cudów sprzed lat przez młode pokolenia.

Dziś taka sytuacja w zasadzie nie mogłaby się zdarzyć. Wyobraźcie sobie wielką gwiazdę, muzyka z pierwszych stron gazet (przynajmniej tych zajmujących się muzyką), którego błyskotliwy debiut okładkowy w 1953 roku odbywa się w towarzystwie muzyków The Modern Jazz Quartet, a który zanim powstał album „Sonny Rollins With The Modern Jazz Quartet” miał już za sobą ważne nagrania między innymi z Milesem Davisem, J. J. Johnsonem, Theloniousem Monkiem, czy Budem Powellem. To właśnie Sonny Rollins. Od swojego oficjalnego debiutu w roli współlidera w 1953 roku w ciągu kilku lat nagrywa dla wytwórni Prestige między innymi „Tenor Madness”, „Saxophone Colossus” i „Sonny Rollins Plus 4”. O powstałych w drugiej połowie lat pięćdziesiątych wyśmienitych płytach innych wielkich gwiazd z udziałem Sonny Rollinsa można napisać całkiem pokaźną książkę.

Ten właśnie będący u szczytu sławy w 1959 roku muzyk, podejmuje ważną życiową decyzję, dochodząc do wniosku, że musi trochę popracować nad techniką gry, bo nie jest z niej zadowolony. Oczywiście wersji tej historii jest wiele. Jedni uważają, że przestraszył się konkurencji ze strony Johna Coltrane’a, albo wschodzącej gwiazdy – Ornette Colemana. Sonny Rollins po latach przyznał, że zwyczajnie uznał, że musi trochę poćwiczyć. Owo ćwiczenie, oprócz okazjonalnego wspólnych domowych prób z Johnem Coltrane’em, polegało głównie na wielogodzinnych solowych ćwiczeniach na jednym z chodników w bezpośredniej bliskości mostu Williamsburg łączącego Manhattan z Brooklynem. Dlaczego w takim miejscu? Otóż zwyczajnie sąsiedzi nie mogli znieść wielogodzinnego hałasu… Dlaczego nie wpadli na pomysł sprzedawania biletów, nie wiem, ale z pewnością stracili sporo grosza.

Proces samodoskonalenia Sonny Rollinsa trwał mniej więcej trzy lata, kiedy niezależnie od pory roku grał na wolnym powietrzu po kilkanaście godzin dziennie studiując jednocześnie teorię muzyki.

Można również uznać, że to była inwestycja, nie tylko we własne umiejętności, ale również w rynkowy potencjał muzyki, która miała powstać, bowiem na krótko przed powrotem do studia Sonny Rollins podpisał jeden z najbardziej lukratywnych w swoim czasie kontraktów nagraniowych z RCA Victor za sprawą George’a Avakiana, który po raz kolejny rozbił bank wytwórni płytowej za sprawą jazzowej gwiazdy, podobnie jak w 1955 roku ściągając Milesa Davisa do Columbii. Również tym razem wytwórnia z pewnością nie dołożyła do interesu.

„The Bridge” jest pierwszym albumem Sonny Rollinsa nagranym dla RCA i pierwszym po trzyletniej przerwie. Tytuł jest absolutną oczywistością dla osób, które znają całą historię. Oznacza jednak nie tylko wspomniany Williamsburg Bridge, dziś ciągle czynny, wpisany do nowojorskiego rejestru zabytków. Oznacza również połączenie między be-bopem a nowym Sonny Rollinsem, który musiał zmierzyć się z popularnością bossa novy Stana Getza, wielkością „Kind Of Blue” i free jazzem Ornette Colemana. Dziś łatwo stwierdzić, że Sonny Rollinsowi udał się powrót na scenę. Jednak krytycy w 1962 roku uznali album „The Bridge” za zbyt zachowawczy. Trudno mi zrozumieć dlaczego.

Album „The Bridge” był nowym początkiem Sonny Rollinsa, nowa wytwórnia, nowa muzyka, ale również nowy zespół. Dopiero kilka albumów później miał się pojawić w studiu pianista – najpierw Paul Bley, a chwilę później Herbie Hancock (znakomity „Now’s The Time”). Miejsce pianisty zajął na kilka lat gitarzysta – Jim Hall, znakomity partner do melodyjnych improwizacji.

Z zarzutami krytyków wskazujących bliskość kompozycji tytułowej do „I Got Rhythm” nie ma potrzeby polemizować. Z kompozycji George’a i Iry Gershwin pożyczali sobie fragmenty właściwie wszyscy – Duke Ellington („Cotton Tail”), Charlie Parker w kilku swoich kompozycjach, Dexter Gordon (na przykład „Apple Jump”), Ornette Coleman, czy nawet Thelonious Monk („Rhythm-a-Ning”) i wielu innych.

„The Bridge” jest częścią absolutnego Kanonu Jazzu, ważną częścią amerykańskiej kultury, historycznym albumem ciągle aktywnego muzyka, a przede wszystkim wyśmienitą płytą z fantastyczną, pełną pasji i inwencji muzyką, równie doskonałą w swojej balladowej części, jak i pełnych energii kompozycjach własnych lidera.

Sonny Rollins
The Bridge
Format: CD
Wytwórnia: Bluebird / RCA
Numer: 828765247221

23 listopada 2015

Uri Caine – Szpilman

Album „Szpilman” to nowość trochę spóźniona, ale z pewnością warta uwagi, więc reguły prezentacji naszej radiowej Płyty Tygodnia można trochę zmodyfikować na okoliczność popularyzacji tego zarejestrowanego w Polsce i wydanego przez polskie wydawnictwo Multikulti nagrania.

Płyta sygnowana jest nazwiskiem Uri Caine’a, choć sam artysta o jej nagraniu i wydaniu niewiele wspomina na swojej stronie internetowej, nie traktując tego albumu jako części swojej dyskografii. Wielka szkoda, bo prawdopodobnie w związku z tym album będzie szerzej znany jedynie w Polsce, a w związku z jakością muzyki, udziałem polskich muzyków oraz materiałem związanym z polskim kompozytorem – Władysławem Szpilmanem, byłby świetnym towarem eksportowym. Chyba jednak tak nie jest, bowiem również niezależne strony poświęcone Uri Caine’owi nie wspominają zbyt wiele o tym wydawnictwie.

W ten oto sposób mamy kolejny album nagrany przez światową gwiazdę w Polsce, w towarzystwie polskich muzyków, zawierający specjalnie przygotowany na okazję koncertu materiał, o którym nikt poza Polską nie słyszał. Taka już nasza tradycja, którą dawno temu rozpoczął Stan Getz, ale to zupełnie inna historia.

Płyta zawiera rejestrację koncertu zorganizowanego w ramach Tzadik Poznań Festiwal w 2013 roku, podczas wspólnego występu Uri Caine’a z Ksawerym Wójcińskim i Robertem Raszem, poświęconego twórczości Władysława Szpilmana, który dzięki „Pianiście” Romana Polańskiego został na nowo odkryty również w Polsce. Szpilman miał wielki talent do pisania pięknych, łatwych do zapamiętania melodii. Gdyby znalazł się w odpowiednim czasie w Hollywood, albo na Broadwayu, dziś wiele jego melodii byłoby jazzowymi standardami. Dzięki Polańskiemu, a także muzycznym projektom, przypominającym jego twórczość, mamy szansę usłyszeć, że przeboje przed drugą wojną światową powstawały nie tylko w Ameryce.

Uri Caine chętnie sięga po muzykę klasyczną, przetwarzając ją w często dość kontrowersyjny i z pewnością daleki od intencji kompozytorów sposób. Tym razem, wspólnie z polską sekcją rytmiczną stworzył niezwykle zgrany zespół, który podszedł do twórczości Szpilmana zaskakująco konwencjonalnie.

Owa konwencjonalność oznacza nie tylko ograniczenie brzmieniowej formuły do klasycznego tria z sekcja rytmiczną, ale również oznacza aranżacje skupione na podkreślaniu pięknych melodii, które były znakiem rozpoznawczym twórczości Władysława Szpilmana, o którym sam Uri Caine powiedział w jednym z wywiadów, że mógłby być polskim Gershwinem. Nie wiem, czy to zabieg celowy, ale brzmienie fortepianu przypomina nagrania sprzed wielu lat znane z dźwiękowych ilustracji przedwojennych filmów. Nie jest to z pewnością ułomność techniczna rejestracji koncertu, bowiem od strony dźwiękowej płycie nie da się wiele zarzucić, może za wyjątkiem braku przestrzeni, która przecież w sali koncertowej występuje. Bezpośredniej rejestracji instrumentów brakuje nieco oddechu, choć to kwestia osobistych preferencji, ja jednak w koncertowych rejestracjach wolę usłyszeć więcej dźwięków nie pochodzących bezpośrednio z instrumentów.

Jeśli kojarzycie twórczość Uri Caine’a z takich albumów, jak znakomity „The Othello Syndrome” – odczytania Verdiego z udziałem awangardowego gitarzysty Nguyena Le, czy równie niekonwencjonalnych interpretacji dzieł największych kompozytorów muzyki klasycznej, którą pora chyba zacząć nazywać dawną, to „Szpilman” Was zaskoczy. Usłyszycie Uri Caine – znakomitego pianistę, który pozostawia na chwilę swoje ulubione brzmieniowe eksperymenty, żeby skupić się na pięknie kompozycji niesłusznie zapomnianego przez świat Władysława Szpilmana.

Nie zauważyłem tego albumu w zeszłym roku, dobrze że jest okazja ten błąd naprawić. To wyśmienita płyta i ciągle zastanawiam się dlaczego nie jest wymieniana jako element dyskografii Uri Caine’a…

Uri Caine
Szpilman
Format: CD
Wytwórnia: Multikulti
Numer: 5907529223154