30 grudnia 2016

Oscar Peterson Trio - Last Call At The Blue Note

W 1990 roku Oscar Peterson powrócił na scenę w wielkim stylu po 4 latach milczenia. Jego ostatni album nagrany dla Pablo powstał w 1986 roku. Po dłuższym milczeniu podpisał kontrakt z Telarc, wtedy jeszcze mało znaną, skupiającą się raczej na wysokiej jakości technicznej, niż muzycznej wytwórni tak zwanej audiofilskiej. Pamiętam, kiedy płyty Oscara Petersona wydawane przez Telarc były nowością. Pamiętam, kiedy i gdzie kupiłem album „Last Call At The Blue Note”. Trudno uwierzyć, że od tego czasu minęło już ponad 25 lat.

W samym tylko 1990 roku Telarc wydał 4 albumy Oscara Petersona, wszystkie zarejestrowane podczas dwudniowego koncertowego maratonu w marcu tego roku w nowojorskim klubie Blue Note. Jak miało się niedługo okazać, te koncerty były ostatnimi zarejestrowanymi przez w pełni sprawnego Oscara Petersona. W 1992 roku artysta przeszedł ciężki wylew, w wyniku którego w zasadzie już do swojej śmierci w 2007 roku jego lewa ręka nie powróciła do pełnej sprawności.

Chronologicznie pierwsze z wydanych w 1990 roku przez Telarc płyt zawierających rejestrację koncertów z Blue Note – „Live At The Blue Note” i „Saturday Night At The Blue Note” zostały nagrodzone szeregiem nagród, w tym Grammy w kilku kategoriach. Pozostałe – „Last Call At The Blue Note” i „Encore At The Blue Note” nagród nie dostały, co bynajmniej nie oznacza, że są muzycznie słabsze, choć z pewnością zawierają nieco mniej znane kompozycje.

Dlaczego zatem wybrałem „Last Call At The Blue Note”? Ten wybór nie jest oczywisty, choć ten album reprezentuje całość nagrań z marca 1990 roku w może nieoczywisty, ale z pewnością reprezentatywny sposób. Jego miejsce mogłaby zając dowolna z czterech wydanych wtedy płyt. Wszystkie są równie doskonałe. W przypadku nagrań Oscara Petersona nie potrafię być obiektywny, jest on bowiem w zasadzie od zawsze moim ulubionym jazzowym pianistą, który nawet jeśli nagrywał coś nieco słabszego, zawsze za samo nazwisko dostaje przysłowiowy bonus w postaci dodatkowej gwiazdki. W tym przypadku jednak nie ma takiej potrzeby, bowiem w roku 1990 Oscar Peterson był w doskonałej formie muzycznej, a występy w towarzystwie muzyków, z którymi grał wielokrotnie w czasie swojej długiej kariery – Herbem Ellisem, Rayem Brownem oraz nieco mniej znanym perkusistą, choć również grającym z liderem już w latach sześćdziesiątych – Bobby Durhamem udały się wyśmienicie.

Dodatkowo doskonała jakość techniczna nagrań, z której znana jest wytwórnia Telarc, pozwoliła uchwycić muzyków w doskonałej formie, nie szukających jakiejś nowości, nietypowego brzmienia, czy innowacji aranżacyjnych. To zwyczajnie jazz w czystej postaci, jak miało się okazać już kilkanaście miesięcy później, po raz ostatni zagrany w ten sposób przez jednego z największych muzyków jazzowych wszechczasów. Nie warto zapominać o wszystkich nagraniach Oscara Petersona, które powstały po 1994 roku – kiedy to z wielkim wysiłkiem powrócił do zdrowia, jednak nie są one tak doskonałe, jak wszystko co nagrał przed 1992 rokiem. Dlatego właśnie materiał, który powstał 16 i 17 marca 1990 roku jest tak ważny historycznie i zasługuje na wyróżnienie na tle setek doskonałych albumów, które stworzył Oscar Peterson jako lider, tych w których był pianistą akompaniującym wokalistkom i tych, w których był muzykiem drugiego planu.

Oscar Peterson Trio
Last Call At The Blue Note
Format: CD
Wytwórnia: Telarc
Numer: 089408331428

29 grudnia 2016

Sonny Rollins - Holding The Stage, Road Shows Vol. 4

Grzebanie w domowych archiwach bywa aktem desperacji w niemocy twórczej, skokiem na kasę, której często idolowi nie poskąpią wierni fani, lub pomysłem na przeczekanie twórczych wakacji. W wypadku Sonny Rollinsa z pewnością nie wchodzą w grę pieniądze, bowiem tych ma akurat ilość wystarczającą, biorąc pod uwagę nawet tylko przychody związane z ciągle nieźle sprzedająca się złożoną z dziesiątek, jeśli nie setek ciągle wznawianych albumów. O kryzysie twórczym nie może być mowy, co potwierdza każdym koncertem, których nie gra zbyt wiele.

W tym przypadku z pewnością wiek jest głównym powodem. Dziś Sonny Rollins ma 86 lat, a to wiek niezwykle poważny jak na saksofonistę, który musi przecież sporo siły włożyć w odpowiednie napędzenie instrumentu, a ciągłe podróże po świecie, nawet w komfortowych warunkach też są niezwykle nużące. Ostatni album studyjny Sonny Rollinsa powstał w 2006 roku, od tego czasu mniej więcej co 2 lata ukazuje się kolejna koncertowa składanka złożona z bogatych materiałów archiwalnych.

Serii „Road Shows” mogę zarzucić jedynie to, że kolejne albumy ukazują się za rzadko. Pewnie archiwa wytwórni i samego Sonny Rollinsa zawierają tysiące godzin nagranych koncertów. Każdy z nich mógłby ukazać się ma płycie. Słyszałem Sonny Rollinsa na żywo kilka razy, a kiedyś w odstępie zaledwie tygodni z tym samym zespołem i na tej samej trasie. Chętnie kupiłbym nagranie każdego z tych koncertów, tak jak wielu innych występów Sonny Rollinsa, na których nie byłem. Każdy jego koncert jest inny, czasem zaskakuje repertuarem, interpretacją, zawsze muzyczną elokwencją. Nie chcąc obrazić żadnego z nieraz wybitnych muzyków, którzy w ostatnich latach grają z Sonny Rollinsem, z każdego z jego koncertów wychodziłem z przekonaniem, że nie byli oni na scenie potrzebni. Tak wiele i w trak piękny sposób ma nam do opowiedzenia Sonny Rollins, że powinien występować solo, tak, żeby każdy fragment muzycznej przestrzeni wypełniały dźwięki jego saksofonu.

Seria „Road Shows” teoretycznie powinna być realizacyjnym koszmarem, bowiem każdy z albumów zawiera urywki koncertów, które dzielą dziesięciolecia, zagranych w różnych miejscach i w towarzystwie różnych muzyków. Jednak każdy z tych albumów stanowi muzyczną całość. Spoiwem jest oczywiście niezwykły ton saksofonu Sonny Rollinsa, który pozostaje niezmienny od lat. Owa niezmienność nie oznacza bynajmniej stagnacji, czy próby odcinania kuponów od sławy sprzed ponad pół wieku. Sonny Rollins pozostanie już na zawsze jednym z czterech, może 5 niedoścignionych mistrzów saksofonu, których nie można i nie trzeba porównywać w zasadzie z nikim. Ktoś napisał kiedyś, że są saksofoniści, jest Charlie Parker, John Coltrane, Sonny Rollins i Wayne Shorter. Sporo w tym racji. Sonny Rollins to osobna kategoria. Mistrz nad mistrzami.

Czwarty odcinek serii „Road Shows” zawiera materiał zarejestrowany w latach 1979 – 2012, jak zwykle w różnych częściach świata, z przeróżnymi muzykami, najczęściej w składach bardzo kameralnych. Jedynie w kilku utworach pojawia się drugi instrument dęty – w roli puzonisty występuje Clifton Anderson. Pozostałe utwory Sonny Rollins gra w towarzystwie gitary, lub oszczędnej sekcji rytmicznej. Całość zmontowano tak, żeby album brzmiał jak jeden koncert.

Mam tylko jedno zastrzeżenie – dlaczego od 2008 roku ukazały się dopiero 4 albumy z tej serii? Jak dla mnie może pojawiać się jeden co miesiąc, ja mogę wykupić dożywotni abonament. Bez wątpienia materiału wystarczy, a ja z taką samą przyjemnością wysłucham kolejnego koncertu, co miesiąc, od teraz już na zawsze…

Sonny Rollins
Holding The Stage, Road Shows Vol. 4
Format: CD
Wytwórnia: Doxy / Okeh

Numer: 888751927520

28 grudnia 2016

Abbey Lincoln – A Turtle’s Dream

Poniższy tekst napisałem w 2010 roku, w kilka tygodni pośmierci Abbey Lincoln. Wtedy „A Turtle’s Dream” był albumem zbyt nowym, żeby znaleźć się w Kanonie Jazzu. Teraz właśnie skończył 20 lat, więc może się w nim znaleźć. To tylko sztucznie utworzona reguła więc nie ma sensu opisywać na nowo płyty, która jest przecież tak samo dobra, jak w 2010 roku, jak i w 1995, kiedy została nagrana.

„A Turtle’s Dream” jest moją ulubioną płytą Abbey Lincoln. Album jest dość nietypowy nie tylko dla jazzowej wokalistyki, ale również dla dyskografii samej Abbey Lincoln. Wśród słuchaczy i krytyków budzi skrajne uczucia. Bardzo wiele osób uwielbia tą płytę i uważa ją za jedną z lepszych lub nawet najlepszą w całym dorobku Abbey Lincoln. Sam się bez wątpienia do tych osób zaliczam. Jednak cała twórczość Abbey Lincoln jest dla mnie dość dziwna. Są dni, kiedy uwielbiam słuchać jej nagrań. Są również takie, kiedy wydaje mi się, że to nie jest ciekawa muzyka. Na Abbey trzeba po prostu mieć dzień. To intymna muzyka, wymagająca odpowiedniego nastroju i skupienia. Gdyby Abbey śpiewała co wieczór w jakimś pobliskim klubie jazzowym, byłbym stałym gościem. Na żywo jest dużo, dużo lepsza. Nawet w tak niewdzięcznych warunkach jak w czasie swojego ostatniego w Polsce koncertu w Sali Kongresowej w 2001 roku. Tak czy inaczej, nikt, kto słucha muzyki z uwaga nie pozostaje obojętny. Niestety na koncert już nie ma szans.

Dla mnie „A Turtle’s Dream” jest płytą wybitną. Równie wspaniałe są wczesne nagrania Abbey Lincoln z Sonny Rollinsem, jeszcze z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. No i oczywiście znakomite albumy „Abbey Sings Billie” w dwu częściach nagrane i wydane przez Enja w późnych latach osiemdziesiątych.

Słuchając „A Turtle’s Dream” nie sposób nie usłyszeć znakomitego składu towarzyszących artystce instrumentalistów. Podstawowy zespół to Rodney Kendrick, stylowy i pozostający w dyskretnym tle pianista oraz doskonała sekcja rytmiczna - Charlie Haden i Victor Lewis. Jakby tego było mało, spotykamy na płycie wybornych gości - przede wszystkim Pata Metheny, doskonale wpisującego się w styl płyty z ciekawymi solówkami trąbki Roya Hargrove i zastępującego chwilami Kendricka błyskotliwego Kenny Barrona.

Na bardzo jednolitej stylistycznie, dobrej a wręcz znakomitej płycie można jednak wyróżnić kilka wyjątkowo ciekawych momentów. Wśród nich są wszystkie partie zagrane przez Pata Metheny. Jego wejścia w „Avec Le Temps” i „Being Me” to prawdziwe perełki. Wspólne muzykowanie z Abbey przypomina doskonałe, choć dużo przecież późniejsze nagrania Pata Metheny z Anną Marią Jopek. Refren „Nature Boy” długo pozostaje w pamięci. Większość utworów na płycie jest zresztą autorstwa Abbey.

Pisząc o ważnym udziale Pata Metheny nie sposób pominąć jeszcze jednej niespodzianki umieszczonej na płycie - doskonałego duetu wokalnego Abbey z Lucky Petersonem popartego jego ciekawym solem na gitarze. Pozostaje żałować, że ta dwójka występując na Jazz Jamboree w 2001 roku w Warszawie jednego wieczoru na scenie, ale jednak całkiem oddzielnie, nie zagrała razem. Ten jeden jedyny utwór daje jednak wyobrażenie o tym, jak ciekawa mogłaby być ich szersza współpraca. Już nigdy takiej płyty się nie doczekamy. Pozostaje tylko próbka – „Hey, Lordy Mama”. To jeden ze zdecydowanie ciekawszych momentów płyty.

Takich chwil jest jednak niezliczona ilość – tak jak trąbka Roya Hargrove w „Storywise”. Właściwie każdy utwór ma swoja ciekawostkę. Nad całością snuje się leniwo niepowtarzalny głos Abbey. Jeśli macie ochotę zaprosić ją do siebie na miły wieczór, „A Turtle’s Dream” jest jedną z lepszych propozycji.

Abbey Lincoln
A Turtle’s Dream
Format: CD
Wytwórnia: Gitanes/Verve

Numer: 527 382-2

26 grudnia 2016

Iiro Rantala, Viktoria Tolstoy, Ulf Wakenius, Lars Danielsson, Morten Lund - Lost Hero - Tears For Esbjorn: Jazz At Berlin Philharmonic V

Esbjorn Svensson to już dziś postać legendarna, dla wielu skandynawskich muzyków wręcz kultowa. Nagrań wspominających koncertowe hity zespołu e.s.t. powstało wiele. Takie albumy korzystają z geniuszu kompozytorskiego Esbjorna Svenssona, który wraz z zespołem potrafił połączyć niezwykle trafnie jazzowe frazy z rockową dynamiką i przebojowością koncertów.

Każdy z piątki muzyków zaangażowanych w nagranie „Lost Here – Tears For Esbjorn” z pewnością spotkał się nie raz z Esbjornem Svenssonem. Każdy mógłby opowiedzieć swoją historię, może o muzyce rozmawiali, grali na jednej scenie tego samego dnia, choć niekoniecznie razem, albo wsłuchiwali się w nagrania e.s.t. rozwijając swoje muzyczne zainteresowania. Dziś trudno odnaleźć skandynawskiego muzyka jazzowego, który nie jest w jakiś sposób pod wpływem Esbjorna Svenssona. W szczególności trudno znaleźć takiego wśród pianistów.

Iiro Rantala – muzyczny lider grupy wspominającej Esbjorna Svenssona z pewnością również zna wszystkie nagrania e.s.t. na pamięć. Z pewnością słuchał ich, kiedy nie był jeszcze uznanym europejskim pianistą i kiedy mógł jedynie pomarzyć o nagrywaniu płyt dla ACT Music.

Album został nagrany w berlińskiej Filharmonii i ukazał się, jako piąty już odcinek cyklu „Jazz At Berlin Philharmonic” wspomniaej już wytwórni ACT. Wspaniałe otwarcie koncertu w postaci wykonania kompozycji „Tears For Esbjorn” napisanej przez Iiro Rantalę, zapewnił sam autor w towarzystwie Ulfa Wakeniusa i Larsa Danielsona. Pięknie napisana melodia nie po raz pierwszy zabrzmiała w Berlinie. Wielokrotnie wracałem na radiowej antenie do jej wykonania przez duet Iiro Rantali i Michaela Wollnego. Ta kompozycja znalazła się również na pierwszym solowym albumie Iiro Rantali – płycie „Lost Heroes”.

Równie piękną melodię, w dodatku z niezwykle emocjonalnym tekstem – „Love Is Real” prezentuje Viktoria Tolstoy. Ten utwór ukazał się w 2003 roku ukryty na końcu albumu „Seven Days Of Falling” tria e.s.t., wtedy zaśpiewany przez autora tekstu – syna Charlie Hadena Josha. Do dziś nie wiem, dlaczego zespół postanowił schować ten utwór. Dalej pojawiają się kolejno kompozycje znane z albumów e.s.t. w tym „Shining On You”, napisany przez Esbjorna Svenssona dla Viktorii Tolstoy na jej wydany w 2004 roku album o tym samym tytule, na którym zresztą zagrał ukrywając się pod pseudonimem Bror Falk.

We wspomnieniach o e.s.t. nie mogło oczywiście zabraknąć kompozycji, które często były kulminacyjnym punktem programu występów tego zespołu – „Dodge The Dodo” i „From Gagarin’s Point Of View”.

„Lost Hero – Tears For Esbjorn” to z pewnością był niezwykły koncert, przepiękne wspomnienie niezwykłego talentu, jednego z najważniejszych muzyków jazzowych końcówki dwudziestego wieku. Sam Esbjorn Svensson, gdyby żył, miałby dziś 52 lata. W czasie swojej kariery zdążył napisać i zagrać wiele wspaniałych melodii. Warto je przypominać, jednak za każdym razem kiedy ktroś po nie sięga, oprócz pięknych przeżyć mam poczucie żalu, że po raz kolejny tragiczny wypadek zabrał tak wielki talent.

Iiro Rantala, Viktoria Tolstoy, Ulf Wakenius, Lars Danielsson, Morten Lund
Lost Hero - Tears For Esbjorn: Jazz At Berlin Philharmonic V
Format: CD
Wytwórnia: ACT
Numer: ACT -9815-2

25 grudnia 2016

Zbigniew Seifert - Kilimanjaro

Zbigniew Seifert – jeśli zapytacie gdzieś na zachodnich krańcach Europy, lub w Stanach Zjednoczonych - często może okazać się, że wedle lokalnej wiedzy fanów to najważniejszy polski muzyk jazzowy. Jego twórczość powinna być zatem doskonale znana i udokumentowana. Tymczasem dyskografia genialnego polskiego skrzypka znajduje się w opłakanym stanie, a część jego najważniejszych albumów nie została nigdy wydana w żadnej formie cyfrowej, a te płyty, które zostały w ten sposób wydane, ukazały się albo w niewielkim nakładzie, albo znalazły się na rynku bez wiedzy i akceptacji właścicieli praw autorskich.

Weźmy choćby wydaną w 1979 roku, nagraną krótko przed śmiercią autora płytę „Passion”.  Capitol nie był wtedy, i nie jest również dziś wytwórnią, która nie ma możliwości wznawiania nagrań archiwalnych. Album nagrany przez Zbigniewa Seiferta w sensacyjnym wtedy z punktu widzenia polskiego słuchacza składzie – z udziałem Johna Scofielda, Jacka DeJohnette, Eddie Gomeza i Nana Vasconcelosa według mojej wiedzy nigdy nie doczekał się reedycji, a jest dla wielu kolekcjonerów, którzy mają go w swoich zbiorach jedną z najważniejszych płyt fusion końca lat siedemdziesiątych.

Wydany w 1979 roku amerykański debiut Zbigniewa Seiferta – płyta „Zbigniew Seifert” – również niezrozumiałą decyzją tej samej wytwórni do dziś nie ma wersji cyfrowej, ani żadnego innego wznowienia. Tam również pojawiają sie znane już wtedy i jeszcze większe dziś nazwiska – Reggie Lucas, Philip Catherine, Jon Faddis, Randy Brecker i James Mtume. Jeśli nawet ktoś w Ameryce nie słyszał o Zbigniewie Seifercie, choć to mało prawdopodobne, bo jego muzyka jest tam znana, to już ilość chętnych na posiadanie kompletnej dyskografii wspomnianych muzyków powinna uzasadniąc wznowienia… A jednak ich nie ma.

Zdobycie dobrze zachowanego egzemplarza „We’ll Remember Zbiggy” też nie jest łatwe, a genialny album „Helen 12 Trees” Charliego Mariano i niezły „Violin” Oregonu zostały wydane w formacie CD po raz pierwszy całkiem niedawno.

Na tym tle słynne krakowskie koncerty z 1978 roku znane jako „Kilimanjaro” wydają się być najlepszym wstępem do twórczości Zbigniewa Seiferta, mimo tego, że nie stanowią jakiejś szczególnie muzycznie wyróżniającej się na tle wspomnianych powyżej albumów produkcji. Te nagrania mają jednak swoje zalety nie kończące się na łatwej dostępności. Dość okazjonalny skład zwołany przy okazji ostatniej przed śmiercią wizyty Zbigniewa Seiferta w Krakowie dał okazję do niepowtarzalnej i udanej współpracy Seiferta z Jarosławem Śmietaną. Prób było niewiele, stąd w programie koncertu pojawiło się „Impressions” Johna Coltrane’a, będącego od zawsze muzycznym idolem lidera.

Dziś na rynku istnieje kilka wydań materiału zarejestrowanego przez krakowskie radio państwowe. Bez trudu znajdziecie trochę niepotrzebnie dwupłytowe wydanie uzupełnione o rozmowę przeprowadzoną ze Zbigniewem Seifertem przez nie do końca do niej przygotowanego Antoniego Krupę. Jest też wersja jednopłytowa, skrócona o kawałem utworu „On The Farm” – zwanego czasem „Spring On The Farm”, którego rejestracja zawierała techniczne błędy. Na tle tej zarejestrowanej nieprawidłowo części kompozycji Zbigniewa Seiferta wydawcy umieszczają czasem wspomnianą już rozmowę.

Gdyby ktoś chciał konieczne znać prawdę – prawidłowy tytuł kompozycji to „On The Farm”, utwór po raz pierwszy pojawił sie na wspomnianej powyżej płycie „Zbigniew Seifert” – albumie z którego nasz skrzypek nie był zadowolony – wskazując dyktat producentów i zbyt wielu zbędnych muzyków obecnych w studio, w swojej rozmowie z Antonim Krupą.

Każda z wersji tego albumu ma kilka wydań, część z nich z pewnością nieautoryzowanych przez właścicieli nagrań, których prawa do wydania tego materiału są przez wielu kwestionowane. Dziś już nie sposób wyjaśnić jak było naprawdę – album powstał w 1978 roku, a concert był rejestrowany zapewne jedynie z myślą o radiowej retransmisji. Niedługo później Zbigniew Seifert zmarł i popyt na każde jego nagranie nagle stał się znacząco większy. W Polsce pojawiły się czeskie nagrania Seiferta z Jiri Stivinem, a Radio Kraków nagle stało się właścicielem unikalnych taśm…

„Kilimanjaro” nie jest najważniejszą płytą w dyskografii Zbigniewa Seiferta, dla mnie jednak każdy dźwięk, który zagrał brzmi genialnie…

Zbigniew Seifert
Kilimanjaro
Format: CD
Wytwórnia: Studio Szlak Sound

Numer: CD SSS KJ 001, KRCD01

21 grudnia 2016

The Blind Boys Of Alabama – Go Tell It On The Mountain

To bardzo amerykański album, bardzo amerykańskiego zespołu z bardzo amerykańskimi gośćmi specjalnymi. Sam zespół jest absolutnym fenomenem, istnieje w zasadzie od zawsze, a na pewno dłużej niż wszyscy jego słuchacze. Do dziś w oficjalnym składzie zespołu pojawiają się, czasem nawet na koncertach Clarence Fountain i Jimmy Carter – dwóch pozostałych przy życiu członków – założycieli zespołu, który powstał jako chór szkolny w szkole dla niewidomych w jednym z miasteczek w Alabamie w 1939 roku.

Zespół ma na swoim koncie około 70 albumów, w tym co najmniej dwa świąteczne (jeśli nei liczyć utworów świątecznych umieszczonych na wczesnych płytach). W 2014 roku ukazał się album „Talkin’ Christmas” nagrany wspólnie z Taj Mahalem. Ja do naszej świątecznej klasyki wybrałem płytę wydaną w 2003 roku, w końcu Kanon Jazzu ma swoje reguły, nawet jeśli z okazji świąt nieco je modyfikujemy. Nie oznacza to, że „Talkin’ Christmas” jest albumem słabym, jednak ilość gości specjalnych i związana z tym różnorodność brzmień, które składają się na „Go Tell It On The Mountain” sprawia, że to właśnie po ten album często sięgam w długie grudniowe wieczory.

Zespół jest zresztą w wyśmienitej formie, kalendarz koncertów, niestety tylko amerykańskich wypełniony jest po brzegi, a może być jeszcze lepiej, bowiem album składankowy „God Don't Never Change: The Songs Of Blind Willie Johnson”, na którym zespół udziela się w jednym z utworów został nominowany do nagrody Grammy w ważnej na amerykańskim rynku kategorii Best Roots Gospel Album. The Blind Boys Of Alabama wspominają na tej płycie kompozycje Blind Willie Johnsona w towarzystwie między innymi Toma Waitsa, dawno niesłyszanej Sinead O’Connor, Lucindy Williams, Dereka Trucksa i Susan Tedeschi. W tym towarzystwie to właśnie The Blind Boys Of Alabama zostali wyróżnieni drugą nominacją do Grammy w kategorii Best American Roots Performace za swój utwór na płycie, co jest wyborem zupełnie słusznym, choć ja wybrałbym Sinead O’Connor, za zdumiewające wykonanie „Trouble Will Soon Be Over” i chętnie zobaczyłbym, jak odbiera nagrodę w tej niezwykle amerykańskiej i nietypowej dla siebie kategorii.

„Go Tell It On The Mountain” to zbiór świątecznych klasyków, tych bardziej związanych z religijną stroną świąt, w końcu The Blind Boys Of Alabama to zespół gospel, wzór wymierającego dziś gatunku. W 2003 roku ten album był absolutną sensacją. Jest nią również dzisiaj dla tych, którzy jeszcze na tą płytę nie trafili. Oto bowiem Less McCann w zdumiewająco refleksyjnej wersji „White Christmas” sąsiaduje na jednym krążku z George’m Clintonem („Always In A Manger”). Solomon Burke w swoim brawurowym stylu śpiewa „I Pray For Christmas”, a na następnej ścieżce Tom Waits na serio w towarzystwie zespołu wykonuje utwór tytułowy. Mavis Staples okazuje się genialną żeńską częścią chóru w „Born In Bethlehem” – to jeden z moich ulubionych utworów na płycie.

Chrissie Hynde, która zupełnie nie wiem, skąd wzięła się w tym towarzystwie, korzystając z pomocy gitarzysty Richarda Thompsona wykonuje mniej znany utwór „In The Bleak Midwinter”, a Meshell Ndegeocello, która jest chyba ostatnia w kolejce do śpiewania kolęd przypomina „Oh Come All Ye Faithful”.

Większości nagrań oszczędnego akompaniamentu użyczają między innymi John Medeski i Duke Robillard. To nie mogło się nie udać, choć w jaki sposób zespołowi udało się połączyć w tak spójną muzycznie całość tak skrajnie różne osobowości, pozostanie ich tajemnicą. To zapewne połączenie ponad 60 w momencie nagrania płyty (teraz już niemla 80 lat scenicznego doświadczenia) z niezwykłą charyzmą i świąteczną atmosferą.

Nie dajcie się zwieść długiej liście wielkich nazwisk. „Go Tell It On The Mountain” to przede wszystkim The Blind Boys Of Alabama w najwyższej formie. To również niezwykłe świadectwo szacunku, jakim jego członkowie darzeni są przez niezwykle utytułowanych muzyków, którzy mogliby być nie tylko ich synami, ale często nawet wnukami. To jeden z moich ulubionych świątecznych albumów. Z wielką radością dzielę się nim z Wami na radiowej antenie.

The Blind Boys Of Alabama
Go Tell It On The Mountain
Format: CD
Wytwórnia: Real World Records / Virgin
Numer: 724359060026

20 grudnia 2016

Nils Landgren – Christmas With My Friends V

Jak wskazuje tytuł, to już piąta okazja do świątecznego spotkania z przyjaciółmi Nilsa Landgrena. Tym razem w rolach głównych występują przeróżne kobiece głosy, a repertuar stanowi mieszankę świątecznych klasyków z oryginalnymi kompozycjami przygotowanymi specjalnie z okazji nagrania tego albumu.

Ta formuła jest już sprawdzona w bojach, bowiem wszystkie poprzednie części zostały przygotowane w zasadzie według tego samego schematu, co stanowi oczywisty dowód trafności pomysłu oraz tego, że nawet poruszając się w dość ograniczonych ramach stylistycznych muzyki świątecznej i zmieniającej się nieznacznie grupie muzycznych przyjaciół, można przygotowywać dla fanów kolejne albumy, po które tłumnie pobiegną do sklepów. Można, ale trzeba być Nilsem Landgrenem, czyli jednym z najbardziej zapracowanych muzyków na świecie.

Od 2006 roku, kiedy ukazał się pierwszy album „Christmas With My Friends” Nilsa Landgrena, wydanie jego kolejnych części stało się jedną z ważnych części szwedzkiej obrzędowości świątecznej. Równie ważnej, przynajmniej dla fanów jazzu, jak przygotowanie wigilijnej kolacji i prezenty pod choinką. To fenomen, jakiego w zasadzie świat wcześniej nie widział. Myślę, że Nils Landgren mógłby sprzedawać kolejne odcinki serii w abonamencie. Ja z pewnością zapisałbym się w ciemno, mimo faktu, że wszystkie znane okolicznościowe tematy w zasadzie pojawiły się już na którymś z albumów, a wiele z nich po kilka razy.

Albumy nagrywane są rok wcześniej zwykle w początkach grudnia, tak więc dodatkowo muzycy mają okazję do świątecznego spotkania, co z pewnością sprzyja atmosferze właściwej dla okolicznościowej muzyki. W ten oto sposób na koszt wytwórni szwedzkie środowisko muzyczne ma zorganizowaną imprezę okolicznościową, a my możemy posłuchać tego, jak dobrze się bawili. Niestety na kolejny album będziemy musieli prawdopodobnie poczekać dwa lata, bowiem mniej więcej w takich odstępach czasowych ukazują się kolejne odcinki serii.

Piąta część „Christmas With My Friends” wykonana jest według sprawdzonej formuły – różnorodność barw głosów przyjaciół, a raczej przyjaciółek lidera, kilka wirtuozerskich popisów solowych naczelnego puzonisty Europy, garść klasyków i kilka kompozycji własnych, do tego oszczędny akompaniament, bez zbędnych i ogranych ozdobników w rodzaju dzwoneczków i pędzących reniferów.

To koncepcja uniwersalna, która musi spodobać się wszystkim, zarówno fanom muzyka, który ma przecież na koncie wiele nagrań w całkowicie odmiennym stylu (choćby spod znaku Funk Unit), jak i tych, którzy za wzorzec świątecznych dźwięków uznają kolędy prezentowane przez sklepy w czasie świątecznych zakupów.

Jeśli jeszcze nie macie żadnej płyty z serii, poszukajcie sprzedawanego w korzystnej cenie boxu „Christmas With My Friends – The Jubilee Collection” zawierającego wszystkie dotychczas nagrane płyty z serii. Nie oczekujcie też na styczniowe wyprzedaże, które są okazją do okazyjnych zakupów świątecznej muzyki. To nie dotyczy albumów Nilsa Landgrena, one są ponadczasowe i w styczniu z pewnością nie stanieją…

Nils Landgren
Christmas With My Friends V
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music

Numer: ACT 9830-2

17 grudnia 2016

Fred Frith Trio feat. Jason Hoopes & Jordan Glenn - Another Day In Fucking Paradise

Produkcje Freda Fritha są dla mnie zawsze interesującym przeżyciem, choć w zasadzie nie wiem dlaczego. Nie mam problemu, żeby przyznać się sam przed sobą, że części z nich zwyczajnie nie rozumiem. Poza tym Fred Frith jest dość intensywnie nagrywającym artystą, więc nie daję rady śledzić chronologii jego nagrań i próbować wyrobić sobie własnego zdania na temat muzycznego rozwoju jego niezwykłego, tu nie mam wątpliwości, talentu. Kiedy w muzyce nie ma czytelnej i chwytliwej melodii, odrobiny bluesa i miejsca na dopisanie tekstu, który dałoby się zaśpiewać, zaczyna ona stanowić wyzwanie intelektualne i staje się dużo trudniejsza do opisania.
Są jednak takie nagrania, do których wracam dość często, mimo faktu, że właściwie nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. Melodii nie da się przecież zanucić, przeboju z tego nie będzie, ani jazzowego standardu, po który sięgną inni muzycy.

Tak będzie pewnie w przypadku albumu „Another Day In Fucking Paradise”, jednej z najnowszych produkcji Freda Fritha wydanej przez szwajcarską oficynę wydawniczą Intakt. Album został wydany całkiem niedawno, bowiem wedle opisu na okładce jego mix odbył się w marcu 2016 roku. Pewności jednak, czy to najnowszy album z udziałem Freda Fritha nie ma w zasadzie nigdy, bowiem wydaje on swoją muzykę w wielu różnych wydawnictwach, uczestnicząc dodatkowo w roli sidemana w przeróżnych muzycznych przedsięwzięciach, które doprawdy nie jest łatwo zliczyć. Datę 2016 nosi jeszcze co najmniej jedno wydawnictwo Freda Fritha – tym razem wydane w Portugalii przez Clean Feed wspólnie nagrane z Darrenem Johnsonem, ale o tym kiedy indziej.

Album „Another Day In Fucking Paradise” powstał jako dzieło zbiorowej improwizacji Freda Fritha, basisty Jasona Hoopesa i perkusisty Jordana Glenna. Członkowie zespołu Freda Fritha to muzycy o pokolenie młodsi od lidera, choć z długą listą muzycznych eksperymentów i nagrań na koncie. Z pewnością jednak to współpraca z Fredem Frithem jest ich największym w sensie komercyjnym muzycznym dokonaniem. Choć w przypadku Freda Fritha o komercji nie może być oczywiście mowy.

Sam lider powołuje się opisując muzyczną akcję, którą słychać na płycie „Another Day In Fucking Paradise” na inspiracje twórczością zespołów Pink Floyd i Gong, wspomina swoją współpracę z Sidem Barrettem, a także wymienia takich muzyków, jak Muddy Waters, Sonny Sharrock i George’a Harrison, pozostawiając wyróżnione miejsce specjalne na dokonania Johna McLaughlina w zespole Lifetime Tony Williamsa.

Już kiedy posłuchałem po raz pierwszy tego albumu, przeczytałem ów wstępniak i postanowiłem odnaleźć te inspiracje w zawartej na krążku muzyce. Z pewnością jest tu więcej Lifetime niż Muddy Watersa, ale moim zdaniem jest tu równie dużo Bacha i Stockhausena. Albo dowolnego innego kompozytowa.

Wśród instrumentów perkusyjnych pojawiają się egzotycznie brzmiące gongi, więc inspiracje japońską lub malajską muzyką ludową też dałoby się do tego albumu dopisać. Po kilku wieczorach spędzonych z tym albumem i dłuższych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że może znam innego Muddy Watersa niż Fred Frith. Kolejny wieczór spędziłem zatem wśród dźwięków Muddy Watersa i wczesnego Pink Floyd, żeby spróbować to wszystko sobie poukładać.

Nie potrafię, ale Fred Frith swój cel osiągnął. W moim przypadku może w zupełnie niezamierzony sposób, bowiem jego album stał się dla mnie rodzajem intelektualnej zagadki. Jednak celem muzyka jest dotrzeć ze swoją muzyką do słuchaczy. Do mnie dotarł. Pewnie za jakiś czas do albumu wrócę, żeby sprawdzić, gdzie tam jest Muddy Waters i John McLaughlin.

Moim zdaniem warto się z tym tematem zmierzyć. „Another Day In Fucking Paradise” to jeden z takich albumów, w którym każdy usłyszy coś innego. Ja usłyszałem intelektualną zagadkę. Moim zdaniem warto sprawdzić, co usłyszycie…

Fred Frith Trio feat. Jason Hoopes & Jordan Glenn
Another Day In Fucking Paradise
Format: CD
Wytwórnia: Intakt
Numer: Intakt CD 267/2016

16 grudnia 2016

Nils Landgren Funk Unit feat. Maceo Parker - Live In Stockholm

To właściwie niewiarygodna historia upływającego nieuchronnie czasu. Pierwsza płyta formacji Funk Unit prowadzonej do dziś przez niestrudzonego Nilsa Landgrena ma już ponad 20 lat. W związku z tym może znaleźć się w Kanonie Jazzu, a nawet znaleźć się tam powinna. To nie jest nominacja jedynie w kategorii „za całokształt” dla Nilsa Landgrena, choć z pewnością to już wystarczający powód. Gdyby jednak szukać starszych niż 20 lat nagrań Nilsa Landgrena, można wybrać co najmniej kilka równie wyśmienitych muzycznie nagrań – choćby „Red Horn” i „Ballads” z jego dorobku solowego, albo „Untitled Sketches” – wspólną realizację z Tomaszem Stańko, czy nagraną niemal dokładnie 20 lat temu „Swedish Folk Modern” z Esbjornem Svenssonem.

Funk Unit po ponad 20 latach rozgrzewania publiczności na niemal wszystkich europejskich scenach stało się instytucją, jednym z najbardziej energetycznych europejskich zespołów. Muzycy tworzący tą niezwykłą formację nie chcą być kustoszami czegoś, co już bezpowrotnie minęło. Nie mam nic przeciwko ruchowi neo-swingowemu i europejskim interpretacjom R&B sprzed pół wieku, ale to zawsze coś, co już było.

Funk Unit jest absolutnie nowoczesny i nowatorski, oferując jednocześnie energię sceniczną, którą trudno odnaleźć wśród improwizujących muzyków, szczególnie tych, którzy oferują dźwięki strawne nie tylko dla grona zapatrzonych w nich fanów. Aż chce się rytm wybijać, jak mówił klasyk gatunku.

„Live In Stockholm” jest pierwszym nagraniem zespołu. Jego skład na przestrzeni lat mocno się zmieniał, ale muzyczna energia Nilsa Landgrena nadal skutecznie go napędza. Z kolekcjonerskiego obowiązku muszę wspomnieć, że tak naprawdę pierwszy album utrzymany w podobnym stylu – „First Unit” ukazał się w 1992 roku, ale zespół nie nazywał się jeszcze wtedy Funk Unit. Poza tym debiut koncertowy z udziałem niewątpliwie wtedy bardziej znanego niż sam zespół, gościa specjalnego w postaci Maceo Parkera wygląda do dziś okazale.

Tak, nie mylicie się, to ten Maceo Parker, przez lata podpora zespołu Jamesa Browna i twórca wraz z George’m Clintonem brzmienia Parliament-Funkadelic i stały współpracownik Prince’a. Niezły gość specjalny dość początkującego zespołu.

W repertuarze znajdziecie utwory własne. Są też muzyczne ciekawostki – współautorem dwu kompozycji – „Cheyenne” i „Red Horn” jest Bruce Swedien. Ten sam, we własnej osobie – geniusz konsolety, który zrealizował wraz z Quincy Jonesem, kilka najlepiej sprzedających się albumów wszechczasów – płyty Michaela Jacksona – „Off The Wall”, „Thriller”, „Bad” i jeszcze parę innych wielkich hitów. Bruce Swieden był zresztą odpowiedzialny za brzmienie wspomnianej już płyty „First Unit”. Tytuł drugiej z wymienionych kompozycji – „Red Horn” to jeden z przydomków Nilsa Landgrena – w związku z faktem, że często używa czerwonego puzonu.

Nie mogło zabraknąć klasyków – „Impressions” Johna Coltrane’a, „The Chicken” Pee Wee Ellisa i „So What” Milesa Davisa. Śmiały wybór jak na skandynawski zespół, który miał to zagrać na scenie goszcząc Maceo Parkera. Udało się wyśmienicie…

Ta muzyka to czysta energia. Tej płyty, jak i każdej kolejnej zespołu Funk Unit mogę słuchać w zasadzie na okrągło, jeśli chcecie zainteresować jazzem kogoś, kto nie zna, ale i tak nie lubi – to jeden z lepszych pomysłów. Jeśli taka osoba nie zna melodii w rodzaju „Impressions”, „The Chicken”, czy „So What” – zacznijcie od „Funky ABBA” – te melodie znają wszyscy.

Nils Landgren Funk Unit feat. Maceo Parker
Live In Stockholm
Format: CD
Wytwórnia: ACT
Numer: 61442792232

15 grudnia 2016

Bireli Lagrene - My Favourite Django

„My Favourite Django” to jedna z tych płyt, która zupełnie niespodziewanie skończyła 20 lat, czyli weszła w dorosłość pozwalającą z pełną odpowiedzialnością napisać, że była nie tylko ciekawostką w momencie wydania, ale jest poważną pozycją, którą warto mieć w swojej kolekcji. Nie wszystkie wspominkowe albumy wytrzymują dobrze próbę czasu. Nie wszystkie płyty ją wytrzymują, ale wśród tych wspominkowych, projektów niekoniecznie udanych jest chyba więcej, co moim zdaniem wynika z faktu, że część tego rodzaju wydawnictw od samego początku przeznaczona jest na rynek masowy. Producenci wierzą, że nostalgia, tęsknota za dawnymi czasami i wspomnienia dobrze się sprzedają. To akurat prawda, która niekoniecznie musi być powiązana z wartością artystyczną takiego nagrania. Dobre nazwiska i znane utwory na okładce z pewnością nie przeszkadzają w sprzedaży, choć znam osoby kupujące dużo płyt, które uważają akurat odwrotnie, poszukując rzeczywiście nowej muzyki, a nie kolejnego nagrania jazzowych standardów.

Projekt „My Favourite Django” już w momencie wydania wyglądał ciekawie, jednak z punktu widzenia traktowanej we Francji wręcz jak narodowa świętość spuścizny po jednej z największych tamtejszych gwiazd – Django Reinhardzie, był delikatnie rzecz ujmując kontrowersyjny. Oto bowiem powstała kolejna z licznych płyt wspominających wielkiego muzyka, firmowana przez innego, również francuskiego gitarzystę – Bireli Lagrene’a. Ów powszechnie lubiany muzyk, znany z koncertowych wykonań muzyki wielkiego mistrza, człowiek, który już w wieku 8 lat biegle grał utwory Django Reihardta postanowił sięgnąć po amerykańskich muzyków i zamiast kolejnej kopii Hot Club De France i kolejnego wykonania jazzowych amerykańskich standardów z dodatkiem „Nuages” i kilku wspólnych kompozycji Django Reinhardta i Stephanne Grapelly’ego stworzył coś zupełnie innego.

„My Favourite Django” to świeże spojrzenie na muzykę wielkiego mistrza, zarówno z pozycji znawcy jego twórczości i zdolnego interpretatora oryginalnego brzmienia, jak i nowoczesnego gitarzysty fusion wspartego wyśmienitą amerykańską sekcją rytmiczną. Jako tworzywo do nowoczesnego, momentami odległego o lata świetlne od oryginalnego brzmienia muzyki Django Reinhardta, Bireli Lagrene użył kompozycji bohatera tego albumu, jednak niekoniecznie tych najbardziej znanych i grywanych przez dziesiątki imitatorów francuskiego gypsy jazzu, którzy mają swoje festiwale w wielu miejscach, co roku cieszące się niesłabnącym powodzeniem, pomimo faktu, że już dawno na widowni nie ma zbyt wielu osób pamiętających oryginały grane na żywo. Ta popularność spuścizny Django Reinharda dowodzi, że jego twórczość stała się już dawno ponadczasowa i uniwersalna, wychodząc poza ramy seniorów wspominających lata swojej młodości…

W ten sposób powstał jeden z najciekawszych albumów wspominających Django Reinhardta, pokazujący jednocześnie jak długą muzyczną drogę przeszedł Bireli Lagrene od początków lat osiemdziesiątych, kiedy był nastoletnią kopią wielkiego mistrza. W ciągu 15 lat od debiutu zdążył zagrać nie tylko z Benny Goodmanem i Benny Carterem, ale również odbyć dość dobrze udokumentowaną przez różne mało legalne nagrania europejską trasę z Jaco Pastoriusem, co spowodowało jego zainteresowanie nieco nowocześniejszymi formami muzycznymi.

Bireli Lagrene
My Favourite Django
Format: CD
Wytwórnia: Dreyfus / Sony
Numer: 3460503657427

14 grudnia 2016

Bob Dylan - Fallen Angels

Kiedy Bob Dylan wydał „Shadows In The Night” wielu fanom wydawało się, że to kolejny muzyczny dowcip w rodzaju „Christmas In The Heart” – nagrajmy coś i fajnie będzie się przyglądać, jak cały świat zastanawia się po co i dlaczego. Jednak tym razem to chyba na poważnie – kolejny odcinek pewnej serii, druga z kolei studyjna płyta Boba Dylana poświęcona, co w jego dyskografii dość nietypowe, znanym amerykańskim piosenkom, których sam nie napisał. Skoro Rod Stewart może na muzycznej emeryturze udawać Franka Sinatrę, to czemu nie może tego zrobić Bob Dylan?

Między obu muzykami jest jednak zasadnicza różnica, otóż Rod Stewart w zasadzie zajmował się muzyką pop przez całą swoją karierę za wyjątkiem okresu, kiedy przez chwilę u boku Jeffa Becka uważał, że może być drugim Robertem Plantem. Niestety, zarówno Frank Sinatra, jak i Robert Plant to ludzie, których nie da się naśladować. W odróżnieniu od Roda Stewarta, do którego nic nie mam, choć to dość przeciętny wokalista, Bob Dylan nigdy nikogo nie musiał udawać. Ustanowił nową muzyczną kategorię – muzykę Boba Dylana, będącą połączeniem genialnych tekstów i często chwytliwych melodii w klimatach podążających za duchem epoki i aktualną modą. Bob Dylan zmienił właściwie w pojedynkę cały przemysł muzyczny pokazując wszystkim swoim następcą, że można być jednocześnie autorem, kompozytorem i wykonawcą, a czasem nawet producentem. W ten sposób nienaruszalne imperium władców muzycznego świata - spółek kompozytorskich mających w większości siedzibę w tzw. Brill Building w Nowym Jorku w zasadzie z dniem wydania „The Freewheelin’ Bob Dylan” przestało istnieć. Od tego dnia w 1963 roku Bob Dylan zrobił dla światowej kultury i amerykańskiej polityki tyle, że mógłby już dawno przejść na muzyczną emeryturę, czego zrobić jednak nie potrafi, nagrywając dość systematycznie nowe albumy ku uciesze swoich fanów.

W zasadzie jedyną życiową porażką Boba Dylana jest fakt, że nie dostał jeszcze literackiego Nobla, co powinno stać się już dawno. Niestety będąc wielkim poetą, jednym z największych w XX wieku, a z pewnością najbardziej popularnych, co w jego wypadku nie oznacza artystycznego banału, ma pecha, nie pochodzi bowiem z Iranu, Birmy ani innego ważnego na politycznej mapie świata kraju. Warto jednak przypomnieć, że polityczne zaangażowanie tekstów Boba Dylana z początków jego kariery jest trudne do przecenienia, a sprzedaż jego tekstów w formie pisanej i śpiewanej z 5 pierwszych płyt z pewnością przewyższa łączną sprzedaż dzieł laureatów literackiego Nobla z ostatnich 20 lat.

„Shadows In The Night” i „Fallen Angels” nie są albumami przywołującymi ducha Franka Sinatry. Fakt, że większość utworów z obu albumów Sinatra śpiewał i nagrywał, nie jest przypadkiem, ale z pewnością nie jest również celowym zabiegiem Boba Dylana. Zwyczajnie trudno znaleźć popularną amerykańską melodię, której choć raz nie nagrał Frank Sinatra.

Bobowi Dylanowi w nagraniu „Fallen Angels” towarzyszyli muzycy, którzy jeżdżą z nim w trasy, wśród których można wyróżnić gitarzystę – Deana Parksa – muzyka sesyjnego biorącego udział w nagraniu kilkudziesięciu albumów każdego roku, jednego z najbardziej rozchwytywanych gitarzystów sesyjnych po drugiej stronie Oceanu, na niezwykle konkurencyjnym rynku, gdzie gitarzystów potrafiących zagrać wszystko, co da się zapisać na pięciolinii są tysiące.

Głos Boba Dylana z wiekiem staje się coraz bardziej wielobarwny i szlachetny. Ciekawszy i zdecydowanie pasujący do amerykańskich klasyków. Dylan nigdy nie był szczególnie biegłym technicznie wokalistą, nie miał i do dziś nie ma jakiejś szczególnie imponującej skali głosu. Ma za to niemożliwą do podrobienia barwę i coś, co wyróżnia wielkich artystów – interpretuje tekst, sprawiając, że nawet jeśli nie zrozumiecie słów, z pewnością będziecie wiedzieć o czym jest piosenka i poczujecie, że śpiewa tylko dla Was…

Pełen granych iśpiewanych przez wszystkie gwiazdy jazzu album Boba Dylana z pewnością zasługuje na tytuł naszej radiowej Płyty Tygodnia. Jeśli spodoba się Wam „Fallen Angels” – sięgnijcie koniecznie po „Shadows In The Night”.

Bob Dylan
Fallen Angels
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 889853080229

12 grudnia 2016

Stefan Aeby Trio - To The Light

Taka sytuacja nie spotyka mnie często. Do mojego odtwarzacza trafił album znanej szwajcarskiej wytwórni Intakt, którego autorami jest troje muzyków, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, a wcale nie są na jazzowej scenie debiutantami. Zdarza się. Ich album – „To The Light” jest całkiem zgrabną produkcją klasycznego jazzowego tria fortepian, bas i perkusja, skupioną na zespołowej synergii a nie na solowych popisach poszczególnych muzyków, co bardzo sobie cenię. Postanowiłem więc zamówić sobie kilka poprzednich płyt nagranych przez Stefana Aeby, Andre Pousaza i Michi Stulza, co zmusiło mnie do przestudiowania kilku internetowych źródeł, w tym stron domowych artystów, czego staram się unikać.

Tym razem jednak nie było wyboru. W ten sposób dowiedziałem się, że nie wiem zbyt wiele o szwajcarskiej scenie jazzowej. Grałem kiedyś z przyjaciółmi w grę polegającą na przypomnieniu nazwiska muzyka jazzowego z określonego kraju i jego najważniejszych nagrań. To nie jest wcale takie łatwe, pamiętam, że wylosowałem Szwajcarię i uratował mnie Samuel Blaser. Więcej muzyków ze Szwajcarii jakoś nie potrafiłem sobie przypomnieć. A mają przecież jeden z najstarszych i największych jazzowych festiwali – Montreux i całkiem niezłe szkoły muzyczne, a także sporo wolnego czasu w zimowe wieczory.

Stefan Aeby Trio istnieje już co najmniej 6 lat, co należy uznać nie tylko za sukces i świadectwo dobrej współpracy, ale również dowód determinacji muzyków poszukujących doskonałego brzmienia i rozumiejących, że zespół to nie tylko zgromadzenie na jednej scenie kilku muzyków, ale również, a może nawet przede wszystkim wzajemna inspiracja i bywająca czasami przejawem magicznego geniuszu muzyczna synergia.

Taka właśnie wspólnota wymaga od muzyków sporej ilości prób oraz wspólnego pomysłu na brzmienie. To jest pomysł na Stefan Aeby Trio – granie razem a nie tylko w tym samym czasie.

Stefan Aeby jest wszechstronnie wykształconym i posiadającym w swoim dorobku całkiem pokaźną ilość nagrań pianistą. Jego wcześniejsze nagrania dostępne są w wielu różnych wytwórniach, w tym Ozella, YVP, Traumton, Doublemoon i innych równie niszowych i znanych jedynie nielicznym. Sporą część swojego dorobku wydał również w wytwórni Intakt, choć „To The Light” jest debiutem tria Aeby – Pousaz – Stulz w tej najbardziej znanej na rynku międzynarodowym szwajcarskiej wytwórni. Poprzednie nagrania Stefan Aeby Trio wydane zostały przez Unit Records („Are You…?”) i Ozella Music („Utopia”). Trzeba się nieźle natrudzić, żeby uzupełnić kolekcję o te nagrania.

Sam Stefan Aeby ma za sobą sporo muzycznych doświadczeń u boku nieco bardziej znanych na europejskich scenach muzyków. Grał między innymi z Chrisem Potterem, Clarence’m Pennem, Tomem Harrellem, Gabrielem Mirabasim i wspomnianym już przeze mnie, dziś chyba już bardziej amerykańskim, niż szwajcarskim puzonistą Samuelem Blaserem.

Równie imponująco wygląda muzyczny dorobek pozostałych członków zespołu. Szwajcarski basista Andre Pousaz odebrał wszechstronne, zarówno klasyczne, jak i jazzowe wykształcenie muzyczne. Na liście muzyków z którymi współpracował odnalazłem zaledwie kilka znanych mi nazwisk, w tym muzyków światowego formatu w rodzaju Daniela Humaira, Kurta Rosenwinkela i Marię Schneider, a także kolejnego znanego Szwajcara – Gregoire Mareta. Czytając oficjalną notkę biograficzną Andre Pousaza poczułem się trochę uczestnikiem alternatywnego muzycznego świata, większość nazwisk nic mi nie powiedziała, choć muzyczne kompetencje samego Andre Pousaza przekonują mnie, żeby w najbliższej możliwej przyszłości sięgnąć do kilku jego wcześniejszych nagrań. Podobnie sprawy mają się z perkusistą zespołu – Michi Stulzem.

W rezultacie współpracy trójki zupełnie mi wcześniej nieznanych muzyków powstał wyśmienity album, nastrojowy, momentami nieco refleksyjny, choć daleki od tandetnej sentymentalności, eksplorujący doskonale znany od lat grunt, przewidywalny, a jednak interesujący. To trochę tak jak z wakacjami – czasem lubimy poznawać nieznane, a kiedy indziej powracać w miejsca, gdzie byliśmy już wiele razy. Stefan Aeby nie zabiera nas w nieznane, z wycieczki do miejsc w których wszyscy już nie raz byliśmy tworzy nową jakość, pokazując zakamarki, których wcześniej nie dostrzegaliśmy. To znakomity album do którego chce się wielokrotnie wracać.

Stefan Aeby Trio
To The Light
Format: CD
Wytwórnia: Intakt
Numer: Intakt CD 274/2016

11 grudnia 2016

Sonny Rollins - Sonny Rollins +3

W zasadzie to nikt nie potrafi opowiadać za pomocą saksofonu historii w tak niezwykle sugestywny i zwyczajnie piękny sposób, jak od ponad 60 lat robi to Sonny Rollins. Kiedy tylko ma okazję zagrać w gronie wybitnych muzyków powstaje album co najmniej bardzo dobry, a w wielu przypadkach po prostu genialny. Taki jest właśnie „Sonny Rollins +3”, album, który powstał w 1996 roku, więc właśnie skończył 20 lat, co umożliwia mu znalezienie się w naszym radiowym Kanonie Jazzu.

W zasadzie to samo robił już w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, choć z czasem dojrzewała zarówno jego technika, jak i możliwości techniczne studiów nagraniowych. Saksofon jak mało który instrument potrzebuje doskonałego inżyniera dźwięku i jeszcze lepszego studia.

„Sonny Rollins +3” to z pozoru zwyzcajna płyta, jakich wiele powstawało pół wieku wcześniej i jakich niezwykle mało powstaje w czasach nieco bardziej współczesnych. Oto w studio spotykają się doskonali, dobrze znający swoje możliwości muzycy. Na fortepianie liderowi towarzyszy jeden z jego ulubionych pianistów – Tommy Flanagan, z którym Sonny Rollins nagrywał już czterdzieści lat przed sesją, w wyniku której powstał album „Sonny Rollins +3”. Tommy Flanagan zagrał na jednej z najczęściej dziś przypominanych klasyków Sonny Rollinsa z 1956 roku – albumie „Saxophone Colossus”. To album, na którym premierę miała jedna z najbardziej przebojowych kompozycji Sonny Rollinsa – „St. Thomas”, utwór grywany do dziś.

Pozostali muzycy dzielnie dotrzymują kroku mistrzowi. Choć to wielkie nazwiska, gwiazda może być tylko jedna. Dla Sonny Rollinsa, który dziś w zasadzie nie koncertuje, choć często wypowiada się na jazzowe tematy za pośrednictwem internetu, „Sonny Rollins +3” była w zasadzie przedostatnią ważną płytą studyjną. W roku 2000 powstał równie genialny album o wymownym tytule „This Is What I Do”. Pozostałe dwie pozycje studyjne nie są słabe, ale w pierwszej dziesiątce najlepszych nagrań Sonny Rollisa z pewnością się nie mieszczą. W XXI wieku ukazują się jedynie nagrania koncertowe („Sonny, Please” stanowi wyjątek od tej reguły, choć też nie należy do tych najciekawszych albumów wielkiego mistrza saksofonu). Zupełnie sensacyjna wizyta we Wrocławiu i genialny koncert w 2011 roku był chyba jego ostatnią wizytą w Europie i jednym z ostatnich koncertów, które zagrał.

Dziś takich mistrzów już chyba nie ma. Sonny Rollins pozostaje jednym z nielicznych żyjących muzyków, którzy nie tylko byli częścią złotych jazzowych lat pięćdziesiątych, ale należy bez wątpienia do grupy tych, którzy pozostali wierni swoim muzycznym ideałom na przekór przeróżnym chwilowym modom. Nawet kiedy nagrywał z Rolling Stonesami, zagrał to co potrafił najlepiej. Koncert z 2011 roku pamiętam, jakby odbył się niemal wczoraj, wszystkie poprzednie okazje posłuchania na żywo wielkiego mistrza wspominam podobnie jak okazje do spotkania Milesa Davisa, Ahmada Jamala i może jeszcze kilka innych niezwykłych wydarzeń.

Realizatorom i muzykom udało się zrealizować album przypominający niemal na żywo nagrywane produkcje, które powstawały pół wieku wcześniej. To zupełnie niezwykłe osiągnięcie w świecie cyfrowej obróbki dźwięku, niezliczonych godzin spędzanych w studiach, zdalnej współpracy muzyków nagrywających w różnych studiach i wiecznego poprawiania wcześniej zarejestrowanego materiału.

Znam ten album na pamięć i mógłbym doszukać się kilku drobnych niedoskonałości, ale to właśnie one sprawiają, że mam do czynienia z prawdziwymi emocjami żywych muzyków, którzy spotkali się w studiu i postanowili ten fakt zarejestrować.

Pamiętam kiedy ten album był sensacyjną premierą. Czasem przeraża mnie upływ czasu i fakt, że to już 20 lat. Jednak „Sonny Rollins +3” to album zupełnie ponadczasowy, mógł powstać równie dobrze wczoraj, jak i pół wieku wcześniej. Jest zwyczajnie genialny w swojej bezpretensjonalnej balladowej prostocie.

Sonny Rollins
Sonny Rollins +3
Format: CD
Wytwórnia: Milestone / Fantasy
Numer: 025218925020

10 grudnia 2016

John Mayall - Jazz Blues Fusion

Słuchaczom i obserwatorom Kanonu Jazzu należy się słowo wyjaśnienia, bowiem nie każdy album, który w nazwie zawiera słowo jazz, jest produktem jazzowym (choć to określenie ma przecież wiele znaczeń). Nie każdy taki album, nawet jeśli zawiera jazzowe dźwięki, uznać można za wartościowy, a już w szczególności za godny wprowadzenia do jazzowe kanonu. Tak więc sam tytuł „Jazz Blues Fusion” z pewnością nie jest wystarczający ani decydujący. Za to zawartość muzyczna zdecydowanie broni się sama i dodawanie tytułu mającego połączyć dwa światy jedynie miało w zamyśle autorów ułatwić dotarcie do tego albumu w szczególności fanom jazzu, bowiem zwolennikom Johna Mayalla kolejnego albumu ich mistrza reklamować przecież nie trzeba było.

„Jazz Blues Fusion” to jeden z najtrafniejszych tytułów płyt w historii. Definiuje właściwie i niezwykle trafnie muzyczną zawartość albumu. Ważnym wydają się proporcje, jak w każdej mieszance. W związku z faktem, że tytułowy blues reprezentuje lider i sprawca całego zamieszania, dźwięki dobrze znane fanom Johna Mayalla pozostają w przewadze nad tymi ortodoksyjnie jazzowymi.

Za tytułowy jazz odpowiada przede wszystkim Blue Mitchell, pierwszorzędny jazzowy trębacz, samodzielny autor ponad 30 wyśmienitych jazzowych pozycji oraz muzyczny partner takich postaci, jak choćby Julian Cannonball Adderley („Portrait Of Cannonball”), Horace Silvera, Stanleya Turrentine’a, Lou Donaldsona, Joe Zawinula, Sonny Stitta, Jimmy Smitha i wielu innych.

Album „Jazz Blues Fusion” był początkiem trwającej niemal 3 lata współpracy Johna Mayalla z Blue Mitchellem. W efekcie muzycy zagrali razem wiele koncertów i zarejestrowali jeszcze trochę materiału (choćby albumy „Moving On” i „Smokin’ Blues”), jednak to właśnie ich koncertowe rejestracje z listopada i grudnia 1971 roku pozostają najdoskonalszym dokumentem niezwykle kreatywnego i całkiem odkrywczego połączenia dwóch z pozoru zupełnie różnych muzyków.

Na scenie Johnowi Mayallowi i Blue Mitchellowi towarzyszyli znani w środowisku muzycy drugiego planu. Stronę jazzową reprezentuje saksofonista Clifford Solomon, praktykant orkiestr Arta Farmera, Gigi Gryce’a i Lionela Hamptona. Stronę bluesową wypełniali Larry Taylor, gitarzysta basowy Johna Mayalla, który zanim znalazł się w zespole lidera w końcówce lat sześćdziesiątych grał z The Monkees i Canned Heat. Na perkusji grał mający za sobą muzyczną szkołę Franka Zappy Ron Selico. Grający w zespole na drugiej gitarze Freddy Robinson (później znany jako Abu Talib) pochodził z obu światów, zanim trafił do zespołu grywał zarówno z Johnem Mayallem, jak i z Blue Mitchellem, a płyty nagrywał zarówno jazzowe – jak choćby „Memphis Jackson” Milta Jacksona, jak i bluesowe (w początkach kariery był gitarzystą w zespole Howlin’ Wolfa, co zostało utrwalone na trudnych dziś do znalezienia płytach).

Warto pamiętać, że John Mayall to nie tylko jeden z twórców brytyjskiego białego bluesa i promotor wczesnego talentu Erica Claptona („Blues Breakers With Eric Clapton”, dla znawców „The Beano Album” – jeśli macie wersję cyfrową, będziecie potrzebowali lupy, żeby dowiedzieć się skąd ta nazwa). John Mayall i jego Bluesbreakers to zespół stanowiący bluesowy odpowiednik Jazz Messengers Arta Blakey’a, kuźnia niezliczonej ilości bluesowych talentów, wśród najlepszych absolwentów są między innymi Eric Clapton, Mick Taylor, Jack Bruce, Peter Green, Ansley Dunbar, Walter Trout, Coco Montoya, Mick Fleetwood i wielu innych.

„Jazz Blues Fusion” powstał w 1972 roku, wtedy muzyków jazzowych ciągnęło do rocka, w większości wypadków to była pogoń za popularnością. W przypadku muzyków bluesowych i rockowych wycieczki w stronę jazzu z pewnością nie odbywały się z przyczyn finansowych, to oznaczało bowiem raczej mniejszą publiczność, jednak wielu z nich chciało spróbować czegoś nowego. Dokonania niewielu z nich są dziś warte przypominania, wśród rockowych gitarzystów, którzy potrafili grać z muzykami jazzowymi najważniejszymi do dziś pozostają Carlos Santana i John Mayall, a „Jazz Blues Fusion” jest najlepszym przykładem tego, co trafnie opisuje tytuł albumu.

John Mayall
Jazz Blues Fusion
Format: CD
Wytwórnia: Polygram / Polydor

Numer: 731452746023

04 grudnia 2016

Made In China – Transmissions

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego autorem tego albumu jest zespół Made In China. Czy wśród fanów, których z pewnością każdy z muzyków uczestniczących w tym przedsięwzięciu ma na całym świecie przynajmniej garstkę wystarczająco wielu domyśli się, że za tą płytę odpowiedzialni są Michael Blake, Samuel Blaser i Michael Sarin? Ludzie jeszcze czasem kupują płyty, czasem robią to też w sklepach stacjonarnych. Jak mają odszukać ten album z udziałem muzyka, którego dziejami się interesują, jeśli znajdzie się on wśród tych bezimiennych składowanych pod literką M? Przecież nie dorobi się swojej własnej przekładki, bowiem zespół ma w dorobku chyba tylko to jedno nagranie?

Moda na projekty trwa, ale z pewnością bardziej atrakcyjnie wyglądałby okładkowy skład złożony z 3 znanych w świecie kreatywnej muzyki nazwisk. Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem wydają mi się być jakieś względy kontraktowe, prawne i finansowe związane z umowami z innymi wytwórniami…

Saksofonista Michael Blake pochodzi z Kanady, ma za sobą wiele muzycznych doświadczeń, jest z pewnością muzykiem poszukującym idealnego składu, brzmienia i stylu. Pamiętam go ze starego składu The Lounge Lizards Johna i Evana Lurie, a także z jednego z projektów wspominających kompozytorski dorobek Herbiego Nicholsa („The Herbie Nichols Project: Strange City”), choć w tym wypadku raczej pamiętam płytę, bo jestem fanem Herbie Nicholsa, niż występ na tym krążku Michaela Blake’a, jednak nić sympatii do muzyka, który podziela moje zdanie na temat zupełnie niesłusznie zapomnianego dorobku wielkiego hard-bopowego pianisty pozostaje. Z Samuelem Blaserem – również członkiem formacji „Made In China” Michaela Blake’a łączą wspólne nagrania z lat ubiegłych – choćby „One From None” wytwórni Fresh Sound.

Puzonista Samuel Blaser imponuje mi różnorodnością i ilością przeróżnych wystąpień muzycznych, które w jakiś cudowny sposób potrafi zamienić na niezwykłe spektakle, niezależnie od grona otaczających go muzyków. To doprawdy zapracowany muzyk, chwytający się przeróżnych możliwości pojawienia się na scenie. W jego przypadku ilość nie oznacza żadnych kompromisów jakościowych. Dodatkowo potrafi, i za to podziwiam go najbardziej, grać koncerty solowe, co dla żadnego instrumentalisty nie jest łatwe. Byłem kiedyś świadkiem takiego wystąpienia i z pewnością będę ten koncert długo pamiętał… Wśród puzonistów nie jest to rewolucja, bowiem pionierem był zdaje się Albert Mangelsdorf – jedna z największych gwiazd jazzowego puzonu, przynajmniej w Europie. Moim ulubionym albumem Samuela Blasera pozostanie chyba jednak na długo nagranie z Paulem Motianem („Consort In Motion”), choć solowy album „Solo Bone” z pewnością wart jest uwagi, choć moim zdaniem nie oddaje w całości dynamiki solowych koncertów, jakie dawał kiedyś Samuel Blaser.

Z trzecim członkiem zespołu – perkusistą Michaelem Sarinem spotkałem się na płycie „Made In China” po raz pierwszy. Z pewnością jest muzykiem doświadczonym, co słychać, z pewnością również spędził sporo lat w Nowym Jorku grając we współczesnych – czyli dość awangardowych składach. Zna się na swojej robocie. Dla mnie album „Made In China” będzie przyczynkiem do tego, żeby pogrzebać w katalogach niszowych jazzowych wydawnictw w poszukiwaniu kolejnych płyt z jego udziałem.

Nad muzyką zespołu, w szczególności nad kompozycjami Michaela Blake’a unosi się duch Ornette Colemana. Nietypowy skład instrumentalny (saksofon, puzon i perkusja) sprzyja brzmieniowym eksperymentom, jednak muzycy zespołu tym razem postanowili zbytnio nie eksperymentować.

Zaskakujące jest umieszczenie w programie albumu kompozycji Louisa Moholo, południowoafrykańskiego perkusisty „You Ain't Gonna Know Me 'Cos You Think You Know Me”, która stała się w wykonaniu muzyków formacji Made In China balladowym przebojem, brzmieniową sygnaturą zespołu, który raczej nie nagra kolejnej płyty. Trochę szkoda, choć tak układają się życiowe ścieżki improwizujących muzyków, którzy ciągle poszukują najlepszego składu, brzmienia i muzycznej formuły albumu doskonałego. Zespół Made In China jest lub był na dobrej drodze do doskonałości, a album „Transmissions” pozostanie tego dowodem.

Made In China
Transmissions
Format: CD
Wytwórnia: ForTune

Numer: 0098 063

03 grudnia 2016

Dr. Lonnie Smith – Evolution

Dr. Lonnie Smith to jeden z kilku wielkich mistrzów organów Hammonda. Po ponad 45 latach powrócił w wielkim stylu do Blue Note. Jego ostatnie nagrania dla tej wytwórni pochodzą z roku 1970 – to studyjny album „Drives” i wydany w latach dziewięćdziesiątych koncertowy – „Live At Club Mozambique!”.

Przez całą w zasadzie karierę, jeśli nie liczyć początków i współpracy z Blue Note oraz debiutu nagranego dla Columbii Dr. Lonnie Smith nie mógł znaleźć wytwórni, która właściwie zajęłaby się jego niezwykłą muzyką. Ostatnio w akcie desperacji w 2013 roku zebrał fundusze na nagranie wyśmienitej płyty „In The Beginning: Volumes 1 &2” na portalu Kickstarter. Tą płytę, prezentowaną w rubryce Płyta Tygodnia, uznałem za jedną z najważniejszych jazzowych płyt 2013 roku. Nie tylko mnie się podobała, wyszła tak dobrze, że Dr. Lonnie Smithem na powrót zainteresował się wielki przemysł muzyczny w postaci przeżywającej dziś trudne chwile wytwórni Blue Note.

Dziś słynna firma nie jest już jazzową potęgą, jednak należy do koncernu Universal, który jedną decyzją managera średniego szczebla jest w stanie zapewnić światową dystrybucję i marketing nieporównywalny z tym, co mogły zaoferować artyście wytwórnie w rodzaju Pilgrimage, Palmetto, Lester Radio Corporation, czy Charoscuro – te niewiele mówiące nawet wytrawnym kolekcjonerom wytwórnie przez wiele lat wydawały kolejne wyśmienite albumy Dr. Lonnie Smitha.

Kiedy zobaczyłem na okładce „Evolution” nazwisko producenta – Dona Wasa, nie byłem najlepszej myśli. Ot, komercja do kwadratu, próba zbicia kasy przy pomocy wielkiego muzyka, który chce powrócić na salony. Don Was produkował przecież znane albumy The Rolling Stones, Vana Morrisona, Eltona Johna, Boba Dylana i całej masy muzyków country, a jego własny zespół Was (Not Was), delikatnie rzecz ujmując z ambitną muzyką nie miał wiele wspólnego. Czyżby więc to kolejna próba nagrania jazzowych przebojów dla mas słuchaczy? Soulowy groove to przecież coś, co Dr. Lonnie Smith może nagrać przy okazji porannej gimnastyki palców nie wstając z łóżka, z pewnością bowiem ma w domu jakieś stare i wyśmienicie grające organy Hammonda.

Zestaw utworów obejmujący „My Favourite Things” i „Straight No Chaser” oraz gości specjalnych w postaci saksofonisty Joe Lovano i pianisty Roberta Glaspera wyglądał jednak dużo bardziej obiecująco.

Nie wiem co zamierzał Don Was i jakie były oczekiwania managerów Blue Note, którzy nie stronią od popowo – jazzowych produkcji. Wiem jednak, że wyszła z tego płyta wybitna, jeden z najbardziej nowoczesnych albumów zagranych na organach Hammonda, jakie usłyszałem od czasu „Unity” Larry Younga – tak przy okazji to też Blue Note, ale czasy zupełnie inne – rok 1965.

„Evolution” nie nie ewolucją, jest rewolucją w spojrzeniu na organy Hammonda. Dr. Lonnie Smith potrafił pokazać, że można nagrać wyborną jazzową płytę grając na Hammondzie, który niekoniecznie musi zdominować swoją obecnością i brzmieniem muzyczny przekaz. Potrafił zagrać duet z akustycznym fortepianem (Robert Glasper). Potrafił tchnąć nowe życie w „My Favourite Things” i „Straight No Chaser”. Potrafił pogodzić organy Hammonda z elektronicznymi klawiatorami (w „African Suite”). Wielki mistrz, tylko słuchać i podziwiać.

Dr. Lonnie Smith
Evolution
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 602547618986

28 listopada 2016

Deborah Brown Quartet + Sylwester Ostrowski - Kansas City Here I Come

„Kansas City Here I Come” to niezwykła produkcja na mocno zatłoczonym rynku krajowych jazzowych premier. To prawdziwie zwyczajna płyta ze wspaniałą muzyką. Gdyby została nagrana pół wieku temu w Nowym Jorku, Chicago, czy Kansas City, byłaby równie piękna i równie aktualna. Album nie jest żadnym projektem specjalnym, wydanym z okazji, ku czci i na cześć. Nie zawiera specjalnie napisanych wydumanych kompozycji stworzonych dla uczczenia jakiejś historycznej okazji. W zamian za to wypełniony jest prawdziwą, zagraną i zaśpiewaną z pasją jazzową muzyką. To z pozoru garść wykonywanych i nagrywanych setki, a może i tysiące razy jazzowych standardów uzupełnionych o jedną kompozycję Deborah Brown.

Tak jest w istocie, przecież „Cry Me A River”, „Summertime”, czy „My One And Only Love”, to utwory, które prędzej czy później przy jakiejś okazji zaśpiewa każda jazzowa wokalistka. Międzynarodowy zespół akompaniujący wokalistce sprawdza się w swojej roli doskonale, jednak nie ma tu miejsca na pełne fajerwerków instrumentalne popisy muzyków. Najważniejszy jest głos Deborah Brown.

Animatorem i organizatorem nagrania oraz z pewnością niełatwych do zorganizowania i z pewnością sfinansowania koncertów jest szczeciński saksofonista Sylwester Ostrowski. Na płycie zaśpiewał też gościnnie Kevin Mahogany. W kilku utworach zagrała wrocławska orkiestra kameralna Narodowego Forum Muzyki Leopoldinium.

Dlaczego zatem warto kupić kolejną płytę z wybornie zaśpiewanymi jazzowymi standardami? Czy powinniśmy kierować się narodową dumą i podkreślać wieloletnie związki urodzonej w Kansas City wokalistki z Polską, wspominając jej nagrania choćby ze Zbigniewem Namysłowskim? Kolekcjonerskim rarytasem po latach będą z pewnością przepiękne duety z Kevinem Mahogany, który jest światową gwiazdą jazzowych salonów („Teach Me Tonight” i „My One And Only Love”).

Mimo nieco służebnej roli akompaniatorów warto zauważyć kilka całkiem ciekawych momentów w wykonaniu Sylwestra Ostrowskiego oraz docenić powściągliwość orkiestry. Nie przepadam za rozpoczynaniem każdego wokalnego standardu rozbudowanym przedstawieniem melodii przez smyczkowy zespół, nie tylko dlatego, że znam te melodie od lat, ale również dlatego, że najczęściej zaproszenie do studia dużej orkiestry sprawia, że cała produkcja staje się zbyt perfekcyjna i pozbawiona koniecznej w przypadku nagrywania klasyków bluesowej stylistyki. To zwykle problem aranżacji i sprowadzenia do studia muzyków, którzy z bluesem i swingiem nie mają na co dzień wiele wspólnego. Tak oto łatwo można wpaść w pułapkę w efekcie czego jazzowa płyta staje się produktem muzyki salonowej przeznaczonej dla mitycznego szerokiego grona odbiorców, czyli dla ludzi, którym istnienie muzyki w otaczającej ich rzeczywistości raczej nie przeszkadza.

Doceniam więc powściągliwość w wykorzystaniu wrocławskiej orkiestry i czystość formy nagrań dokonanych bez jej udziału. Nie oznacza to w żadnym wypadku krytyki dźwięków proponowanych przez jedną z najlepszych polskich orkiestr kameralnych. Znam jednak tylko jednego producenta, dla którego więcej ludzi w studiu zawsze oznaczało lepszą muzykę, niestety prędko produkcją się nie zajmie, bowiem opuści więzienie za kilkanaście lat. Tym geniuszem jest oczywiście Phil Spector. W przypadku wszystkich innych realizacji – mniej oznacza zwykle lepiej. Brawa więc dla twórców albumu za to, że oparli się pokusie ozdobienia wszystkich utworów dźwiękami orkiestry Leopoldinium.

Jak już wspomniałem, gwiazda może być tylko jedna, warto jednak wykonać ciekawe ćwiczenie słuchowe i w czasie kolejnego wieczoru spędzonego z tym albumem skupić się na doskonałych parkiach instrumentalnych. Moim zdaniem ten album byłby całkiem ciekawy nawet pozbawiony głosów Deborah Brown i Kevina Mahogany. To wielki komplement dla zespołu towarzyszącego, niezwykłą sztuką jest przyjąć służebną rolę wobec wokalistki i jednocześnie dać tak wiele od siebie.

Deborah Brown Quartet + Sylwester Ostrowski
Kansas City Here I Come
Format: CD
Wytwórnia: Agora

Numer: 9788326824654

27 listopada 2016

Herbie Hancock - The New Standard

Ten album to w zasadzie muzyczny samograj, choć kiedy ukazał się w 1996 roku, czyli dokładnie 20 lat temu, był całkiem sporą sensacją. W dyskografii Herbie Hancocka zajmuje chronologicznie miejsce między zdecydowanie stricte jazzowym albumem „Tribute To Miles” i acid-jazzowym „Dis Is Da Drum” bedącym rodzajem muzycznego rozliczenia z elektrycznym graniem z Rockit Band z lat osiemdziesiątych, a nagranym w duecie przez Herbie Hancocka i Wayne Shortera, bez udziału innych muzyków fenomenalnym i znowu zdecydowanie klasycznie jazzowym „1 + 1” z 1997 roku.

Sensacją nie był zespół towarzyszący pianiście – tu niespodzianek nie było. U boku Herbie Hancocka zagrali muzycy, z którymi grał wcześniej wielokrotnie. 20 lat temu to był zespół marzeń – Michael Brecker, Dave Holland, Jack DeJohnette i Don Alias. Dodatkowo w kilku utworach zagrała rozszerzona sekcja instrumentów dętych i smyczkowych. Taki zespół mógł zagrać wszystko, dowolny jazzowy repertuar. W ten sposób mogli nagrać płytę jakich wiele, doskonałą, a jednocześnie bardzo podobną do dziesiątek, a może i setek innych albumów zawierających perfekcyjne interpretacje jazzowych standardów z fantastycznymi solówkami wszystkich muzyków. Ten zespół nie miał słabych punktów. Herbie Hancock, muzyk, który w swojej bogatej karierze spróbował właściwie wszystkiego, może za wyjątkiem muzyki operowej (chyba, że coś przegapiłem…), postanowił jednak zrobić coś nietypowego. Zostawił na chwilę innym zajmowanie się kolejnymi interpretacjami jazzowych przebojów i postanowił udowodnić, że tak jak kiedyś popularne piosenki z niekoniecznie najlepszej klasy amerykańskich przedstawień teatralnych i filmów stawały się wielkimi przebojami w rękach jazzmanów, tak w każdym czasie utalentowani muzycy mogą posłużyć się aktualnymi popowymi przebojami i przerobić je na fantastyczne jazzowe melodie. Oczywiście nie da się tego zrobić z dowolną kompozycją, ale nawet wśród banalnych piosenek daje się znaleźć jazzowe klasyki.

W efekcie powstał album o jakże adekwatnym tytule – „The New Standard” – nowe standardy. Nie wszystkie utwory są tu całkiem współczesne, ale również część melodii z Broadwayu czekała czasem kilkanaście lat na swoje drugie życie. Muzyka na tym albumie broni się sama, warto jednak przypomnieć rodowód tworzących tą płytę kompozycji.

„New York Minute” to kompozycja Dona Henleya, perkusisty grupy The Eagles z wydanej w roku 1989 płyty „The End Of The Innocence”. Don Henley raczej nie zrobił wielkiej światowej kariery. Takowej nie da się zrobić za pomocą muzyki, którą nagrywał w latach osiemdziesiątych. The Eagles zaliczył już cały szereg powrotów na scenę, jednak kiedy grono ich fanów z lat siedemdziesiątych przestanie przychodzić na koncerty, z pewnością kolejnego powrotu nie będzie…

„Mercy Street” to zdecydowanie bardziej znana i ciekawsza w oryginale kompozycja Petera Gabriela z genialnej płyty „So” z 1986 roku. Herbie Hancock wprowadził ją na jazzowe salony. Muzycy jazzowi sięgają chętnie po kompozycje Petera Gabriela, a „Mercy Street” usłyszycie choćby na jednej z płyt Ala Di Meoli. Ja jednak wolę wersję Herbie Hancocka ze świetnym duetem fortepiano i saksofonu uzupełnionym wybornym rytmem Dona Aliasa.

„Norwegian Wood” to jeden z najczęściej pojawiających się w jazzowych okolicznościach utworów skomponowanych przez Johna Lennona i Paula McCartneya. Kompozycja miała swoją premierę na płycie „Rubber Soul”. Z jazzowych wykonań tego utworu, zarówno instrumentalnych, jak i tych z tekstem można złożyć całkiem niezły album. Do najbardziej znanych należą wykonania Gary Burtona, Acker Bilka, Budy Richa, Gary Burtona, orkiestry Counta Basie, Iiro Rantali i Victora Lemonte Wootena. Większość z nich została nagrana wcześniej niż album „The New Standard”, więc akurat ten utwór nie jest muzycznym odkryciem Herbie Hancocka. Jeśli szukacie wersji z tekstem, jedną z najlepszych nagrała Grażyna Auguścik na płycie „The Beatles Nova”.

„When Can I See You” to znaleziona przez Herbie Hancocka, nagrodzona nagrodą Grammy w 1994 roku kompozycja muzyka znanego jako Babyface. Oryginał to zupełnie nie są moje klimaty, więc pozostaję z wersją Herbie Hancock i jego zespołu.

„You've Got It Bad, Girl” pochodzi z absolutnie genialnego albumu Stevie Wondera „Talking Book” z 1972 roku. Na tej płycie w zasadzie nie została zauważona, jednak w blasku „You Are The Sunshine Of My Life”, „Superstition” i „You And I” łatwo zgubić pozostałe utwory. Do jazzowej postaci doprowadził ten utwór sam Quincy Jones już rok po wydaniu „Talking Book” nadając swojej płycie tytuł „You've Got It Bad, Girl”. Tam w chórkach śpiewają Bill Withers, Billy Preston i Stevie Wonder – chórek marzenie. Od lat szukam pretekstu, żeby przemycić „Talking Book” do Kanonu Jazzu. Wersja Herbie Hancocka daje okazję do wykazania się wirtuozerską solówką Jackowi DeJohnette. Chciałbym kiedyś zapytać Stevie Wondera, co myśli o takim potraktowaniu jego kompozycji.

„Love Is Stronger Than Pride” był jednym z największych światowych przebojów muzyki po w 1988 roku w wykonaniu Sade. Mało kto wyobrażał sobie, że może istnieć bez tekstu. A jednak udało się. W rolach głównych Michael Brecker i John Scofield.

„Scarborough Fair” to najstarsza kompozycja na płycie – w 1966 roku nieco zmieniając tradycyjny tekst i melodię Paul Simon umieścił ją na płycie niezwykle wtedy popularnego duetu Simon & Garfunkel – „Parsley, Sage, Rosemary and Thyme”. Korzenie melodii i tekstu sięgają średniowiecznej Anglii. Herbie Hancock nie całkiem słusznie przypisał jej autorstwo duetowi Paul Simon i Art Garfunkel. O płycie „Parsley, Sage, Rosemary and Thyme” nikt dziś nie pamięta. Paul Simon zrobił w muzyce wiele, a niektórzy uważają, że jego najlepszym posunięciem było rozstanie się z Artem Garfunkelem. Wielu pamięta „The Sound Of Silence”, dzięki Herbie Hancockowi „Scarborough Fair” zyskała nowe życie.

„Thieves In The Temple” to po prostu Prince w najlepszej postaci. Premiera tej kompozycji miała miejsce w 1990 roku – wtedy ukazał się album „Graffiti Bridge”, będący ścieżką dźwiękową do filmu o tym samym tytule. Jako że Prince był geniuszem muzycznym i dość przeciętnym aktorem, dziś album sprzedaje się ciągle wyśmienicie, a o kolejnych wydaniach filmu jakoś trudno usłyszeć.

„All Apologies” to kompozycja Kurta Cobhaina z albumu Nirvany „In Utero”. Osobiście fenomenu Nirvany nie rozumiem, a największym jazzowym orędownikiem ich kompozycji pozostaje chyba niezmiennie Brad Mehldau. Pewnie na Nirvanę byłe za stary, wolę Police i Pink Floyd.

„Manhattan (Island Of Lights And Love)” jest prawdopodobnie klasycznym wypełniaczem, kompozycją Herbie Hancocka łamiącą konwencję konstrukcji repertuaru albumu „The New Standard”. Nie znam żadnego innego nagrania tego utworu.

Album zamyka jedna z najbardziej jazzowych kompozycji umieszczonych na tym krążku - „Your Gold Teeth II”. To utwór pochodzący z wydanej w 1975 roku płyty „Katy Lied” zespołu Steely Dan. Na tej płycie debiutował w roli wokalisty Michael McDonald, który później śpiewał między innymi duety z Chaką Khan i Arethą Franklin. Debiut zaliczył również Jeff Porcaro, perkusista związany przez większość muzycznej kariery z grupą Toto, który jednak nie stronił od jazzowego grania. Usłyszycie go na płytach Ala Jarreau, Arethy Franklin i George’a Bensona. Z Herbie Hancockiem grał na „Lite Me Up”. Nagrał też wielkie przeboje z Michaelem Jacksonem, Pink Floyd, Dire Straits, Eltonem Johnem, Madonną i w zasadzie wszystkimi największymi gwiazdami poprzedniego stulecia. Ale jego pierwszą pracą było nagranie „Your Gold Teeth II” z zespołem Steely Dan. Miał wtedy 20 lat. Po raz pierwszy na płycie Steely Dan pojawił się też przy tej okazji Larry Carlton, wtedy już uznany jazzowy gitarzysta, który wkrótce miał skierować zespół na nieco bardziej jazzowe drogi, co doprowadziło do nagrania przebojowego albumu „Aja”, ale to już zupełnie inna historia.

Herbie Hancock
The New Standard
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Numer: 731452771520

23 listopada 2016

Kenny Burrell with Art Blakey – On View At The Five Spot Cafe

Nowojorski klub Five Spot to miejsce dla jazzu absolutnie kultowe. Nie ma może takiej sławy jak Blue Note, za to odwiedzane było zawsze przez prawdziwych fanów, nie znajdując się na trasie muzycznych wycieczek przygodnych turystów odwiedzających Nowy Jork. Klub Five Spot, którego krótki biznesowy i jazzowy żywot przypadał na absolutnie genialny dla jazzu schyłek lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku zadebiutował występami mało wtedy jeszcze znanego w nowojorskim światku Cecila Taylora z zespołem, w którego składzie znalazł się wtedy absolutnie nieznany, nie mający na swoim koncie żadnego solowego nagrania saksofonista – Steve Lackritz, znany później pod artystycznym pseudonimem – Steve Lacy.

Cecil Taylor grał w Five Spot Cafe na przełomie 1956 i 1957 roku. Niestety nikt tych występów nie nagrywał. Latem 1957 roku Thelonious Monk odzyskawszy według wielu niesłusznie zabraną mu tak zwaną kartę kabaretową, bez której nie można było legalnie występować w Nowym Jorku, wprowadził się do Five Spot Cafe. Występował tam niemal bez przerwy przez pół roku, kilka razy w tygodniu zapełniając skromną widownię swoimi fanami. Najczęściej, zwykle spóźniony na scenie pojawiał się również John Coltrane. W 1958 roku ukazały się dwie płyty koncertowe Theloniousa Monka nagrane latem w Five Spot Cafe, jednak w 1958 roku Coltrane już nie grał w zespole, zastąpił go Johnny Griffin. Przez ponad 30 lat jedną z powtarzanych często jazzowych legend była historia o istnieniu nagrań Theloniousa Monka z Johnem Coltrane’em z Five Spot Cafe, dokonanych przez Naimę Coltrane. W 1993 roku okazało się, że legenda była prawdziwa. Jakość techniczna nagrań pozostawia wiele do życzenia, jednak ich wartość historyczna z pewnością uzasadniała ich wydanie.

W Five Spot Cafe swoje płyty nagrali również między innymi Jimmy Giuffre, Eric Dolphy, Charles McPherson, Phil Woods i Pepper Adams. Skromne wejście do klubu na okładce umieścił George Russell, który również tam zarejestrował swój album „George Russell Sextet At The Five Spot”.

Wśród gwiazd jazzu lat pięćdziesiątych, którzy grywali w Five Spot Cafe był również Kenny Burrell, którego album „On View At The Five Spot Cafe” został zarejestrowany latem magicznego jazzowego roku 1959. Na scenie kameralnego klubu dającego wolność artystyczną muzykom i zapewniającego znającą się na muzyce publiczność, która przychodziła najpierw posłuchać muzyki, a potem się napić (kolejność niekoniecznie oczywista w wielu jazzowych miejscach w tamtych latach), spotkały się same wielkie nazwiska – liderowi towarzyszyli Art Blakey i Ben Tucker, na saksofonie w kilku utworach zagrał jeden z najbardziej niedocenianych muzyków tamtych czasów – Tina Brooks, a klubowy, całkiem niezły fortepian obsługiwali na zmianę Roland Hanna i Bobby Timmons – kolejne niedoceniane należycie osobowości tamtych lat. Dziwić może obecność w tym zespole Arta Blakey’a, który w owym czasie prowadził własny zespół, w którym nie grał Kenny Burrell. Fani zgromadzeni w Five Spot Cafe nie wiedzieli przypuszczalnie wtedy o ich wspólnych nagraniach studyjnych z 1956 i 1968 roku, która została wydana dopiero w 1980 roku w postaci albumu „Swingin’”, na którym premierę miały również nowo odzyskane z archiwów nagrania z Five Spot Cafe, które dziś są (co jest absolutnie logiczne) bonusami do nowych wydań „At The Five Spot Cafe”.

Jeden z krytyków napisał, że solo Kenny Burrella w „Lover Man” jest jednym z najdoskonalszych gitarowych solówek wszechczasów. Może to przesada, nawet z perspektywy 1959 roku, ale z pewnością album uchwycił Kenny Burrella w wysokiej formie.

Kenny Burrell with Art Blakey
On View At The Five Spot Cafe
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 077774653824