21 października 2016

Brad Mehldau Trio - Blues And Ballads

Brad Mehldau wraz ze swoim zespołem stał się w zupełnie zapewne niezaplanowany sposób spadkobiercą i strażnikiem wielkiej tradycji jazzowego tria fortepianowego. Oto bowiem jeden z często powtarzanych i oczywistych składów instrumentalnych – fortepian, bas i perkusja w połączeniu ze znanymi chyba wszystkim melodiami staje się jego specjalnością. W dodatku mamy do czynienia z rodzajem pokoleniowej i twórczo rozwijanej sztafety, którą rozpoczął Oscar Peterson, a jego dzieło kontynuowali Bill Evans i Keith Jarrett.

Po wysłuchaniu „Blues And Ballads” już wiem, że godnymi następcami niedoścignionego tria Keith Jarrett / Gary Peacock / Jack DeJohnette jest trójka Brad Mehldau / Larry Grenadier / Jeff Ballard. Muzycy mają już wszystko, co pozwala im usiąść w jakimś znanym klubie i nagrać wielopłytowy postmodernistyczny odpowiednik „Keith Jarrett At Blue Note”. Mają wielką muzyczną wyobraźnię, zarówno tą wspólną, zespołową, jak i indywidualną. Umiejętności im nie brakuje – to oczywiste. Uwielbiają w znanych kompozycjach odnajdować zakamarki dotąd nieodkryte, jedynie delikatnie akcentując główne tematy, tak, żeby publiczność rozpoznała, skąd zaczyna się muzyczna eksploracja. Co najważniejsze – są niezwykle zgranym, rozumiejącym się bez słów zespołem, na scenie i w studiu razem potrafią znacznie więcej, niż każdy z nich osobno.

Zespół w takiej postaci ma przed sobą wielką przyszłość, jakieś tysiąc, albo więcej znanych melodii do zagrania i w związku z tym setkę albumów, na które ja już dziś robię sobie miejsce na półce. Oczywiście nie będzie to łatwa droga, bowiem każda melodia ze światowego repertuaru jazzowego, popowych klasyków i muzyki filmowej została zagrana wiele razy i każdy z nas ma w głowie te najpiękniejsze wykonania. Muzycy zespołu Brada Mehldaua nie tworzą wykonań najpiękniejszych, nie wybierają również tych najbardziej ogranych melodii. Grają swoją muzykę korzystając ze znanych utworów w twórczy sposób. Znane melodie pomagają im wystartować i wyrazić siebie.

Niektóre z utworów są trudne do rozpoznania, jednak gdzieś w tle, czasem dopiero w końcówce utworu pojawia się znany temat. Od Charlie Parkera („Cheryl”) po singlowy przebój Paula McCartneya z niedawnej zaskakującej płyty „Kisses On The Bottom” – „My Valentine” w oryginale zagrany na fortepianie przez Dianę Krall, Brad Mehldau pokazuje, że jest w tej chwili najbardziej kreatywnym liderem fortepianowego tria na świecie. Jest też zdecydowanie bardziej interesującym pianistą i liderem zespołu niż kompozytorem. Takiego właśnie Brada Mehldaua lubię najbardziej. Nie odrzucając oczywiście w całości jego własnych kompozycji, ani elektrycznego wątku jego twórczości, bowiem album „Taming The Dragon” nagrany wspólnie z perkusistą Markiem Guillianem brzmi interesująco, jednak bez chwili zastanowienia wybrałbym akustyczne standardy z płyty „Blues And Ballads” w oczekiwaniu na kolejny album w podobnym duchu.

Brad Mehldau Trio
Blues And Ballads
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch

Numer: 075597946505

20 października 2016

Iiro Rantala, Lars Danielsson, Peter Erskine - How Long Is Now?

Skład i wytwórnia w zasadzie sprawiają, że taki album to bezpieczny zakup w ciemno. To nie mogło się nie udać. Trójka wybitnych muzyków, kameralne i komfortowe warunki pracy, garść specjalnie na tą okazję napisanych przez wszystkich uczestników sesji utworów i parę dość dziwnie wybranych klasycznych melodii. Z pewnością taki zestaw gwarantuje co najmniej dobry album. Jednak półki sklepowe uginają się spod co najmniej dobrych albumów, które rywalizują o uwagę i pieniądze ludzi kupujących płytowe nowości. Dlaczego więc warto wybrać akurat „How Long Is Now?”?

Ze wstępniaka dowiadujemy się, że Iiro Rantala chciał nagrać album zawierający „simple melodies that people can remember”, czyli chciał wypełnić płytę prostymi melodiami, które ludzie łatwo zapamiętają. To raczej się nie udało. Wśród napisanych na potrzeby tego albumu kompozycji Iiro Rantali nie znajdziemy jazzowego superprzeboju. Nie odbiera to w żaden sposób atrakcyjności tym kompozycjom. Oznacza jedynie, że nie powstał żaden nowy jazzowy standard, który na stałe zagości na popularnej scenie muzycznej. Powstało za to sporo całkiem zgrabnych kompozycji stylowo zagranych przez trójkę doskonałych muzyków.

Różnorodność płyty nie oznacza braku pomysłu, a jedynie niezwykłą wiedzę tworzących ją artystów. „Bruno” jest nowoczesną wersją ilustracji niemych amerykańskich komedii sprzed niemal wieku. „Snapchat” to ponadczasowy jazzowy standard, który mógłby zostać zagrany zarówno w luksusowym lobby hotelu w Las Vegas, jak i w zadymionym nowojorskim barze. Tytuł sugeruje, że mamy tu do czynienia z nowoczesną formą muzycznego tła, które w wirtualnej przestrzeni każdy musi sobie sam zorganizować. Tak zupełnie na marginesie – to ciekawe, że twórcy wirtualnych przestrzeni do spotkań nie wpadli jeszcze na pomysł, żeby w swoich aplikacjach emitować w tle kawiarniany dźwięk, jaki znamy z wielu nagrań klubowych sprzed lat… To byłoby ciekawe.

„Voyage” Kenny Barrona, „Litte Wing” Jimi Hendrixa i „Kyrie” Jana Sebastiana Bacha (fragment z konglomeratu 4 kompozycji nazywanych dziś wielką mszą h-mol) to utwory stanowiące klucze do muzycznych korzeni Iiro Rantali. Ten najdalszy sięga czasów, kiedy w wieku 7 lat muzyk śpiewał utwory Bacha w kościelnym zapewne chórze dziecięcym.

Muzyka brzmi niezwykle świeżo, optymistycznie i przestrzennie. Duża w tym zasługa realizacji dźwięku, a w szczególności wyśmienicie zarejestrowanych, niezwykle dźwięcznych wysokich rejestrów fortepianu.

Bardziej powściągliwy niż zwykle Peter Erskine i przywołujący tureckie klimaty („Taksim By Night”) Lars Danielsson doskonale uzupełniają pomysły lidera, który stara się odejść od klasycznego schematu, który jazzowa tradycja niemal narzuca zespołom grającym w składzie fortepian – kontrabas – perkusja.

„How Log Is Now?” to doskonały album dla każdego, pewnie na szczytach list sprzedaży płyt w Polsce go nie znajdziecie, podobnie jak na promocyjnych półkach w stacjonarnych sklepach, co po raz kolejny będzie oznaczało szkodę dla muzycznej edukacji młodego pokolenia.

Iiro Rantala, Lars Danielsson, Peter Erskine
How Long Is Now?
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9823-2

19 października 2016

Kajetan Galas / Tomasz Pruchnicki / Przemysław Jarosz - Yarosh Organ Trio

Fantastycznie, że jeszcze albo jak wolicie, ciągle ktoś tak gra. Fantastycznie również, że ludzie chcą takiej muzyki słuchać. Sam jeszcze na koncert zespołu nie trafiłem, ale znam kilka niezwykle przychylnych relacji pochodzących od ludzi, którzy zdecydowanie wiedzą, co mówią i nie rzucają słów na wiatr.

Liderem zespołu Yarosh Organ Trio jest Przemysław Jarosz, perkusista związany z wrocławskim środowiskiem muzycznym, choć jego nazwisko w żaden sposób nie jest wyróżnione na okładce. Owo liderowanie wynika przede wszystkim z tego, że wszystkie zapisane na krążku kompozycje są jego autorstwa. Drobną sugestię odnajdziemy oczywiście również w nazwie zespołu.

Album został zarejestrowany przypuszczalnie w czasie koncertu w Regionalnym Centrum Kultury Im. Zbigniewa Herberta w Kołobrzegu, choć nagranie live sugerują jedynie skromnie potraktowane oklaski publiczności w końcówce ostatniego utworu. Poza tym realizacja ma charakter studyjny, być może więc oklaski dodano później? To jednak tylko ciekawostka techniczna nie mająca wpływu na ocenę muzyki. Album, tak jak wszystkie nagrania wrocławskiej V-Records zrealizowany jest niezwykle profesjonalnie.

„Yarosh Organ Trio” ma w zasadzie dwa oblicza – taką trochę analogową stronę A i stronę B. Linię podziału wyznacza ciekawa saksofonowa opowieść Tomasza Pruchnickiego, którą rozpoczyna się utwór „Long Dream”. Pierwsza połowa albumu, to świetnie pomyślany jazzowy mainstream, żywcem wyjęty z okresu, kiedy organy Hammonda przeżywały swój złoty okres w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Ten fragment albumu spokojnie mógł zostać nagrany w studiu Rudy Van Geldera i umieszczony w katalogu amerykańskich wytwórni obok nagrań Jimmy McGriffa, Jacka McDuffa, Larry Younga, czy Jimmy Smitha. Może nawet najbliżej Larry Younga.

Kompozycje z których składa się druga część albumu są nieco luźniejsze w formie i ich właściwe odczytanie wymaga od słuchacza nieco więcej skupienia. To z pewnością granie nieco bardziej współczesne, niż to, co możemy usłyszeć na najlepszych płytach składów Hammond-saksofon-perkusja sprzed pół wieku. W tych klasycznych składach często pojawiała się również hard-bopowa gitara, czego najlepszym przykładem są choćby nagrania Pata Martino z Sonny Stittem. Być może dodanie do składu gitary jest dobrym pomysłem na rozwój tego niezwykle obiecującego zespołu stworzonego przez muzyków znanych dotąd raczej z udziału w sesjach nagraniowych kolegów z bardziej znanymi nazwiskami?

Przemysław Jarosz okazuje się być nad wyraz kompetentnym liderem zespołu, biorąc na siebie odpowiedzialność za napisanie ciekawego muzycznie materiału i skutecznie powstrzymując się od nadmiernej ilości wirtuozerskich solówek, co jest częstą przypadłością występujących w roli muzycznych liderów muzyków grających na perkusji. Yarosh Organ Trio to projekt demokratyczny, zrównoważony, dający szansę wszystkim muzykom na zagranie dla zespołu i odrobinę osobistej wypowiedzi. Wszyscy mają wiele ciekawych nut do zagrania, więc w rezultacie powstał niezwykle ciekawy album, a ja nie mogę doczekać się okazji posłuchania na żywo tego niezwykle obiecującego zespołu.

Kajetan Galas / Tomasz Pruchnicki / Przemysław Jarosz
Yarosh Organ Trio
Format: CD
Wytwórnia: V Records
Numer: 5903111377106

18 października 2016

Buckshot LeFonque - Buckshot LeFonque

No i stało się… Projekt Buckshot LeFonque, muzyczne alter ego Branforda Marsalisa skończył 20 lat, w związku z czym należy mu się nie tylko muzyczne uznanie, bowiem to możliwe jest już od pierwszego dnia, kiedy płyta pojawia się na rynku. Buckshot LeFonque wytrzymał próbę czasu i po ponad 20 latach od swojej wydawniczej premiery jest dziś nie tylko wyśmienitym albumem, ale również swoistym reprezentantem modnej w połowie lat dziewięćdziesiątych fuzji jazzu z hip-hopem, czyli kolejnej próby powrotu muzyków jazzowych do głównego nurtu.

W latach siedemdziesiątych muzycy improwizujący zerkali zazdrośnie na rockmanów wypełniających po brzegi wielkie amerykańskie stadiony – tu liderem był Miles Davis. W latach osiemdziesiątych wielu doszło do wniosku, że można sobie dorobić, na niezwykle wtedy wśród bywalców najmodniejszych nowojorskich klubów popularnej muzyce disco i dance. Tu liderem sam się mianował właściwie w pojedynkę Herbie Hancock. Na „Future Shock” w Kanonie Jazzu z pewnością przyjdzie czas. Lata dziewięćdziesiąte stały pod znakiem hip-hopu, rapu i analogowego scratchowania. Wśród pionierów tego nurtu można wskazać znanego ze współpracy z Quincy Jonesem Q-Tipa z zespołem A Tribe Called Quest i Kanadyjczyków z zespołu Dream Warriors za sprawą modnego w swoim czasie albumu „And Now The Legacy Begins”. To były jednak raczej projekty hip-hopowe z elementami nieco ambitniejszego podkładu muzycznego. Ruch w drugą stronę – od jazzu w stronę hip-hopu wykonał jako pierwszy z wielkich Branford Marsalis, nagrywając album „Buckshot LeFonque”. Późniejsze nagrania wydawane pod tym pseudonimem nie brzmiały już tak świeżo.

Pierwszy album Branforda alias Buckshota – dziś dostępny często w wartościowej edycji dwudyskowej zawierającej dodatkowe miksy wykonane przez DJ Premiera i fragment koncertowy to nie tylko jedno z pierwszych, ale też do dziś jedno z najważniejszych nagrań hip-hop jazzu. Artystyczny pseudonim Branforda Marsalisa nie został wymyślony i wybrany przypadkowo. Był wcześniej artystycznym przezwiskiem Juliana Cannonballa Adderleya. W pierwszych wydaniach albumu nazwisko Marsalisa było trudne do odnalezienia w książeczce, późniejsze wydania uzupełniała naklejka na okładce – „A Branford Marsalis Project”, co zapewnie pomagało w sprzedaży, choć sama zawartość muzyczna broniła się 20 lat temu sama, podobnie jak broni się dzisiaj. To jeden z najbardziej mainstreamowo jazzowych albumów hip-hopowych jaki dotąd powstał, a odniesień do hard-bopu i sampli z nagrań Johna Coltrane’a, The Modern Jazz Quartet i Duke Ellingtona znajdziecie całe mnóstwo.

Jedyną wadą wydaje się być słabość wokalnej strony albumu, ale hip-hop bez tekstu byłby czymś zupełnie innym. Dlatego właśnie konieczna była obecność całej plejady wokalistów i raperów. Śledzący muzyczne ciekawostki odnotują też inspiracje nagraniami Feli Kuti i Jamesa Browna.

Pamiętam oszałamiający koncert zespołu z połowy lat dziewięćdziesiątych z któregoś z niemieckich miast, który zgromadził pokaźną, zupełnie niejazzową publiczność, prawdopodobnie to samo działo się na koncertach Milesa Davisa dwadzieścia kilka lat wcześniej, kiedy o serca widowni bił się z Carlosem Santaną i Grateful Dead.

Nigdzie nie znajdziecie równie dobrego hip-hopu z taką ilością szlachetnych jazzowych dźwięków, jak na tym albumie, który w dodatku dziś zawiera dodatkową płytę z remixami i nagraniami koncertowymi. Tego rodzaju dodatki najczęściej odradzam jako mało wartościowe, tym razem warto poszukać wydania dwupłytowego.

Buckshot LeFonque
Buckshot LeFonque
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 5099747653292

16 października 2016

Bob Dylan – Nagroda Nobla

Wiele razy pisałem o tym, że Bob Dylan jest najlepszym kandydatem do tej nagrody. Choć trudno wybrać całkowicie sensowne kryteria. Naukowe nagrody Nobla w zasadzie straciły sens. Wcale nie dlatego, że obecnie sens najważniejszych odkryć rozumieją w pełni tylko ci, którzy sami nad nimi pracowali. Nagrody Nobla tradycyjnie przyznawano naukowcom, którzy coś odkryli. Dziś już w zasadzie nie są możliwe ważne badania naukowe, zarówno teoretyczne, jak i praktyczne, które prowadzi się w pojedynkę w zaciszu laboratorium, w garażu, albo przy własnym biurku w otoczeniu kilku półek z książkami. Komu zatem przyznawać naukowe Noble? Zespołom, uczelniom, komercyjnym instytutom badawczym, dobroczyńcom i mecenatom, którzy za badania zapłacili, czy firmom, które je sfinansowały licząc na zyski z przyszłych produktów? O nagrodzie pokojowej nawet nie wspominam, bo ta od zawsze miała charakter polityczny.

Literacka nagroda Nobla też bywała polityczna, a część jej laureatów bywała nawet zaskoczona faktem, że w Szwecji ktoś o nich słyszał. Za co zatem przyznawać literackiego Nobla? Za ilość sprzedanych egzemplarzy książek? To oczywiście nie jest dziś w jakikolwiek sposób związane z wartością artystyczną, ani mocno jednak umowną „ponadczasowością” dzieła potencjalnego laureata. Lepszym kryterium wydawać się może ilość tłumaczeń na przeróżne języki, co byłoby odpowiednikiem ilości cytowań publikacji naukowych. To mogłoby mieć jakiś sens, wierząc w niewidzialną rękę wolnego rynku odzwierciedlałoby wiarę wydawców w różnych krajach w rynkowy potencjał danego dzieła i jeszcze większa wiarę w czytelników, którzy chcą czytać literaturę wartościową ot tak sami z siebie. W muzyce to się nie sprawdza, wystarczy włączyć dowolną komercyjną stację radiową i posłuchać chwilę, jeśli wytrzymacie, muzyki, którą wmusza nam tak zwany wolny rynek. Dlaczego ma się więc sprawdzić w przypadku słowa pisanego?

Gdyby zresztą kierować się ilością tłumaczeń i szukać żyjących autorów, to na krótko przed śmiercią powinien ją dostać choćby Saparmyrat Nijazow za swoją „Ruhnamę”, którą przetłumaczono na niezliczoną ilość języków świata, a każdy jej wydawca pytany przez dociekliwych dziennikarzy zapewnia, że tłumaczenie powstało w związku z wartością artystyczną dzieła. Polskie tłumaczenie powstało za sprawą PGNiG, która to firma znana jest szeroko z wydawania ambitnej literatury światowej. Książka ma nawet swój samodzielny pomnik w Aszchabadzie, stolicy Turkmenistanu.

Oczywiście nikt oprócz autora nigdy nie myślał o Noblu dla „Ruhnamy”. Za to o Noblu Dla Boba Dylana myślało wielu fanów, czytelników jego tekstów oraz znawców literatury na całym świecie. Sam wielokrotnie o tym pisałem i mówiłem na radiowej antenie. Przykłady znajdziecie poniżej:


Jestem niezmiernie zdumiony ilością, a przede wszystkim szaloną różnorodnością medialnych komentarzy związanych z przyznaniem Nobla Bobowi Dylanowi. Osobiście uważam, że to wielki zaszczyt, w szczególności dla nagrody Nobla, bowiem Bobowi Dylanowi nie jest ona w zasadzie do niczego potrzebna. Tak też należy tłumaczyć moim zdaniem całkowity brak reakcji, przynajmniej do momentu, kiedy powstaje ten tekst, samego obdarowanego na fakt przyznania mu wyróżnienia.

Dla jego fanów będzie to kolejne wyróżnienie ich ukochanego poety i muzyka. Z pewnością status materialny samego wyróżnionego nie zmieni się znacznie, co w przypadku innych nagrodzonych poetów i pisarzy wyglądało nieco inaczej. Być może jednak wielu fanów Boba Dylana w odległych zakątkach świata dowie się o fakcie istnienia literackiej nagrody Nobla.

Czy Bob Dylan odbierze nagrodę? Czy przyjedzie na uroczyste jej wręczenie i zaśpiewa parę piosenek? Czemu miałby to zrobić? Czy stanie się jednym z tych nielicznych, którzy nie w związku z przebywaniem w więzieniu (co często spotyka pokojowych noblistów), lub złym stanem zdrowia, nie odebrali nagrody? Co będzie taki gest oznaczał? Czy fakt, że nie chce reklamować nieco dziś tracącej na znaczeniu nagrody? Czy może woli zwyczajnie robić swoje, pisać kolejne wiersze, które mam nadzieję zaśpiewa na kolejnej płycie, nad którą mam nadzieję, że już pracuje?


W sumie to cieszę się, że Bob Dylan Nobla dostał. W jego wierszach to nic nie zmienia. Nie sprawia, że są jakkolwiek ciekawsze. Nie sprawia też, że trafią do większego grona czytelników i słuchaczy. Być może, patrząc z rodzimej perspektywy, pozwoli sfinansować i wydać dobrze przygotowane tłumaczenia jego wierszy. Jako fan i wielbiciel, wolę, żeby spędził kolejny owocny dzień w studiu, lub siedząc gdzieś na swoim tarasie dumając nad sensem świata i kolejnym wierszem, niż leciał do Sztokholmu. To Sztokholm powinien przylecieć do niego, choć Bob Dylan zbyt ceni sobie prywatność, nie będzie chciał z pewnością przyjąć tych wszystkich oficjeli chcących się przez chwilę ogrzać w blasku jego literackiej wielkości.