17 listopada 2016

Wayne Shorter – Footprints Live!

Kiedy ten album ukazał się w 2002 roku, kwiecistą i niezwykle entuzjastyczną recenzję napisał nieodżałowany Jarek Śmietana. Wtedy uznałem, że przesadził. Nie miałem wrażenia, że „Footprints Live!” jest słabym albumem, uznałem, że jest wyśmienity, ale żeby zaraz 5 gwiazdek? Zapisałem sobie w notatniku, że to nie jest album, który zdaniem recenzenta o wiele lepszego ode mnie, jest arcydziełem i który zmienia koncepcję grania jazzu. Te słowa, które zachowałem we własnym notatniku z recenzji Jarka Śmietany od razu nasuwały porównanie z „Kind Of Blue”, „Birth Of The Cool” i „Bitches Brew”.

Dziś dalej uważam, że „Footprints Live!” nie redefiniuje jazzu w całości, ale z pewnością gdybym przyznawał gwiazdki i maksymalną oceną byłoby ich 5, to Wayne Shorter za ten album dostałby właśnie tyle.

Z recenzji Jarka Śmietany, której w całości nie potrafię dziś odnaleźć, zapisałem sobie jeszcze fakt, że autor nie słyszał równie żarliwej, natchnionej i świeżej muzyki od „Live At The Plugged Nickel” Milesa Davisa. Z tą opinią mogę się dziś zgodzić, a to oznacza najwyższą notę dla Wayne’a Shortera, bowiem uważam zapis rezydencji w chicagowskim klubie Plugged Nickel jednego z najdoskonalszych kwintetów Milesa Davisa za wyjątkowy klejnot w jego dyskografii. To porównanie w wykonaniu Jarka Śmietany nie wynikało tylko z faktu, że gra tam Wayne Shorter. Miałem kiedyś okazję porozmawiać chwilę z Jarkiem Śmietaną na temat „Live At The Plugged Nickel” i odniosłem wrażenie, które również zanotowałem w moim czarnym od zawsze notesie, że odbieramy tą muzykę podobnie.

Faktem jest, że „Footprints Live!” był kolejnym z niezliczonej ilości powrotów Wayne Shortera do poważnego jazzowego grania, powrotem po 7 latach braku jego nowych nagrań, udziału w przeróżnych okazjonalnych muzycznych pomysłach (często nawet dość udanych), które najczęściej zagłuszały głos jego saksofonu nadmiarem elektroniki i rockowych rytmów.

„Footprints Live!” od zawsze odbierałem jako specyficzną retrospektywę, bowiem zawiera w większości dawne kompozycje lidera odkryte i zagrane na nowo. W związku z tym pozwala dostrzec dalszy rozwój muzycznego geniuszu jednego z ostatnich wielkich mistrzów. Ten rozwój zresztą trwa do dzisiaj.

Już za kilka dni Wayne Shorter zagra we Wrocławiu, ja niestety ze względów organizacyjnych na ten koncert nie mogę się wybrać. Na pewno będzie znakomity, choć bardziej intrygująco wyglądały amerykańskie plany supergrupy Mega Nova w składzie Wayne Shorter – Herbie Hancock – Carlos Santana – Cindy Blackman – Marcus Miller, która pewnie w Europie się nie pojami…

Wayne Shorter
Footprints Live!
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Universal / UMG

Numer: 731458967927

16 listopada 2016

Paweł Wszołek Quintet – Faith

Genialność tego albumu polega na jego nieczęsto ostatnio spotykanej zwykłości. Wielu twórców usiłuje się wyróżnić, to przecież podobno najlepszy sposób zdobycia popularności, co przekłada się oczywiście na ilość sprzedanych płyt, a później biletów na koncerty. To wszystko otwiera drogę na artystyczne salony, do telewizji śniadaniowej, a może nawet nagrania czołówki jakiegoś serialu, albo muzyki do komercyjnego filmu o kolejnej wielkiej bitwie przegranej ku chwale ojczyzny…

Tak czy inaczej, wypada powołać się na jakieś znane nazwisko sprzed lat, poszukać niezwykłego instrumentarium, egzotycznej inspiracji, głębokich duchowych przeżyć, boleśnie i za długo wykluwających się pomysłów, męk twórcy, narodowych symboli, zderzenia kultur, nowo odkrytej muzyki sprzed setek lat, albo jeszcze czegoś, o czym warto opowiedzieć na kanapie w telewizji, co zostanie zilustrowane krótkim fragmentem muzycznym koniecznym do odtworzenia napisów kończących program…

Muzyka Pawła Wszołka przywraca mi wiarę w normalność. Przywraca nawet podwójnie, bowiem sam pomysł na nagranie wyśmienitego mainstreamowego albumu jazzowego z własnymi kompozycjami już ową wiarę wspomaga. Jeśli dodatkowo za coś takiego biorą się muzycy młodego pokolenia, oznacza to, że świat ma jeszcze szansę. Każdy z Was może światu pomóc kupując ten niezwykły album, a najlepiej kilka egzemplarzy do rozdania znajomym. Ja już wykupiłem zapas w 3 warszawskich sklepach, choć muszę przyznać, że ceny albumów ForTune nie sprzyjają hurtowym zakupom. Rozdawszy zakupione płyty znajomym zamówiłem również w zaprzyjaźnionym sklepie w Barcelonie egzemplarz pierwszego albumu Pawła Wszołka, wydany przez hiszpańską wytwórnię Fresh Sound, zatytułowany „Choice”. Album już na mnie czeka, jednak przesyłkę z Hiszpanii organizuję sobie raz na kwartał, więc o „Choice” napiszę innym razem.

Za wzorzec jazzowego kwartetu przyjęło się uważać zestawienie trąbki i saksofonu z sekcją rytmiczną. Zespół Pawła Wszołka łamię tę konwencję zamieniając trąbkę na gitarę, na której gra zapatrzony nieco w bardziej jazzowe wcielenie Pata Metheny Łukasz Kokoszko. Owo zapatrzenie nie jest w tym przypadku wadą, bowiem Pat Metheny jest dobrym wzorcem, szczególnie ten Pat Metheny, który nie uśmiecha się do publiczności, ale w małych składach gra prawdziwą muzykę. Moją opinię na temat Pata Metheny znacie – Pat Metheny jak najbardziej, Pat Metheny Group – niekoniecznie.

To jednak właśnie Łukasz Kokoszko ze swoją gitarą jest odpowiedzialny za brzmienie zespołu, które zapamiętam i którego będę poszukiwał na kolejnych płytach. Oczywiście trudno przecenić rolę lidera i jego doskonałe kompozycje, a także wyborne opanowanie instrumentu, szczególnie kiedy sięga po smyczek, który dla jazzowego kontrabasisty zwykle oznacza raczej brzmieniowy eksperyment, niż podstawowy środek wyrazu.

Zespół Pawła Wszołka to doskonale zgrany kolektyw. W zasadzie nie sposób wyróżnić któregoś z muzyków. Razem stanowią siłę, która jest jednym z największych odkryć polskiej sceny ostatnich lat. Zespół nagrał genialną drugą płytę, która zwykle jest najtrudniejszym wyzwaniem. Płytę wyśmienicie wymyśloną, świetnie zagraną i doskonale zrealizowaną (to kolejny komplement dla studia RecPublica w Lubrzy).

Według mnie „Faith” to najlepszy polski album 2016 roku. Żeby to napisać spędziłem kilka długich wieczorów z innymi płytami, które podobały mi się ostatnio. Jestem jednak pewien, choć oczywiście do końca roku może się coś wydarzyć. Jednak jeśli ktoś nagra równie wspaniałą płytę, to rok 2016 będzie najlepszym rokiem polskiego jazzu od bardzo dawna.

Paweł Wszołek Quintet
Faith
Format: CD
Wytwórnia: ForTune

Numer: ForTune 0106 069

14 listopada 2016

Glenn Gould – J. S. Bach: Goldberg Variations BWV 988 – The Historic 1955 Debut Recording

Historia całej światowej muzyki, którą kiedykolwiek utrwalono dla potomności nie zna chyba bardziej błyskotliwego debiutu. W szczególności debiutu, z którego wielkością artysta skutecznie sobie poradził i do końca swoich dni nie pozostawał w jego cieniu. Glenn Gould zarejestrował po raz pierwszy Wariacje Goldbergowskie Jana Sebastiana Bacha w 1955 roku i choć przez dziesięciolecia swojej kariery dokonał wielu niezwykłych nagrań i stał się specjalistą od fortepianowych wykonań muzyki tego wielkiego kompozytora, powtórnie zarejestrował Wariacje dopiero w 1981 roku, na kilka miesięcy przed śmiercią. W ten sposób, chyba całkiem świadomie, pozostawił światu niezwykły dokument rozwoju swojego talentu. Był muzykiem niezwykłym, teoretycznie więc po wielu latach powinien zagrać ten sam materiał lepiej, bogatszy o wiele muzycznych doświadczeń. Świat jego wielbicieli do dziś podzielony jest na wielbicieli nagrania z 1955 roku i tego z 1981. Jak zapewne się domyślacie, moim ulubionym jest to starsze.

Glenn Gould, jeden z niewielu muzycznych geniuszy XX wieku, jeden z największych ekscentryków, artysta, który jak nikt inny potrafił pogodzić wirtuozerię i maniakalny perfekcjonizm z wielką sztuką. Ze swoich fobii dotyczących fortepianów i obsesji dbania o ręce uczynił narzędzie twórcze. Ciężko pracował przez całe życie, zrezygnował z publicznych występów na rzecz treningów i perfekcyjnego podejścia do rejestracji studyjnych.

Skąd jego obecność w Kanonie Jazzu? Glenn Gould nie był muzykiem jazzowym. Jest jednak jak nikt inny kojarzony z Bachem, który z pewnością grałby jazz, gdyby urodził się w czasach jego istnienia. Glenn Gould był wielkim eksperymentatorem i na temat z pozoru martwej muzyki, którą inni odtwarzali skrupulatnie z pradawnych partytur, jako jeden z pierwszych miał własne zdanie. Na swój sposób improwizował, często odchodząc dość daleko od zapisu nutowego.

Wielu jazzowych pianistów oddałoby wszystko, żeby dysponować choćby częścią techniki i lekkości gry Glenna Goulda. Wielu właśnie za jego przykładem starało się zmierzyć z Wariacjami Goldbergowskimi. Najrozsądniej zachował się Keith Jarrett, sięgając po klawesyn, moim zdaniem przynajmniej częściowo chcąc uniknąć porównania z wielkim mistrzem klawiatury.

Wariacje Goldbergowskie Glenna Goulda posiadają magiczną moc przyciągania do głośników. Kiedy usłyszałem to nagranie po raz pierwszy, odtworzone w połowie lat osiemdziesiątych z nędznie wydanej węgierskiej kopii analogowej, niemal od pierwszych dźwięków wiedziałem, że to coś zupełnie niezwykłego. Szybko zaopatrzyłem się we własną, również węgierską kopię. Przez lata poszukiwałem oryginalnego wydania monofonicznego sprzed lat. Mam w swoich zbiorach jedno z pierwszych amerykańskich wydań. W niezwykłość tego konkretnego egzemplarza fortepianu, tak jak kilku innych, na których z pomocą genialnych stroicieli, swoje płyty nagrywał Glenn Gould muszę uwierzyć na słowo, nie mam bowiem tak wprawnego ucha, żeby usłyszeć różnicę. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej na temat obsesji dotyczącej instrumentów, na których grał Glenn Gould, polecam świetnie napisaną i niezwykle wciągającą, mimo z pozoru bezsensownego tematu wyboru konkretnego egzemplarza fortepianu, książkę Katie Hafner – „A Romance On Three Legs”, która doczekała się chyba nawet polskiego tłumaczenia.

Do dziś nie rozumiem, na czym polega magia Wariacji Goldbergowskich Glenna Goulda z 1955 roku. Wiem jednak, że to żywa, niezwykle emocjonalna, pełna pasji i twórczej inwencji muzyka, która została zagrana w taki sposób tylko ten jeden, jedyny raz. A to właśnie wszystko wypełnia przecież niemal w całości definicję jazzu. Tak więc przypuszczalnie to nagranie jest jednym z najlepszych jazzowych solowych nagrań fortepianowych wszechczasów, nawet, jeśli wielu uzna, że to nie jazz.

Ten album uzależnia, zanim po niego sięgniecie, zastanówcie się dobrze. Zabierze Wam wiele wieczorów, tak jak zabrał mi i wielu osobom, które wysłuchały go ze mną. To jeden z tych albumów, które zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę, od kilkudziesięciu lat sięgam do tej muzyki od czasu do czasu i choć znam właściwie wszystkie dźwięki, które na płytach zarejestrował Glenn Gould, to jego debiut jest z nich najlepszy. Jest bezkonkurencyjny, w referencyjny sposób przedstawia geniusz Bacha, fortepian jako króla instrumentów i muzykę, jako najwspanialszą ze sztuk, która może nas każdego dnia zaskoczyć.

Glenn Gould
J. S. Bach: Goldberg Variations BWV 988 – The Historic 1955 Debut Recording
Format: CD
Wytwórnia: Sony

Numer: 5099705259429

13 listopada 2016

Geri Allen – The Gathering

Album „The Gathering” powstał w 1998 roku, nie jest więc ani muzyczną skamieniałością sprzed lat, ani żadną promowaną aktualnie nowością. Jest za to zwyczajnie dobrą ponadczasową produkcją, która równie dobrze mogła zostać nagrana kilkanaście lat wcześniej, jak i współcześnie. Autorka albumu, amerykańska pianistka Geri Allen właściwie od zawsze pozostaje nieco na uboczu muzycznego światka. Trudno nazwać ją bywalczynią jazzowych festiwali. Właściwie jest raczej nauczycielem muzyki, który od czasu do czasu nagrywa coś własnego, lub daje się zaprosić znajomym do współpracy. Wśród tych znajomych pojawiają się wielkie sławy, tak więc jeśli spojrzeć na muzyczną biografię Geri Allen, to można z niej ułożyć całkiem niezłą jazzową encyklopedię.

Geri Allen współpracowała z Charlesem Lloydem, Ornette Colemanem, Tony Williamsem, Charlie Hadenem i Gary Thomasem. Była również związana z kultowym zespołem ruch M-Base – Five Elements Steve’a Colemana. Lista jest oczywiście dłuższa. Najczęściej przypominane nagranie z jej udziałem, to chyba jeden z albumów z cyklu „Montreal Tapes” Charlie Hadena. Artystka ma jednak na koncie całkiem pokaźny katalog własnych płyt, które ostatnio wydaje w małej amerykańskiej niezależnej wytwórni Motema. Była jednak przez lata artystką nagrywającą dla Blue Note, a „The Gathering” – prawdopodobnie jej nagrana z największych produkcyjnym rozmachem produkcja jest jej jedynym albumem wydanym przez Verve.

Album powstał w 1998 roku i do jego nagrania artystka zaangażowała muzyków, którzy wtedy byli na samym szczycie, między innymi swojego wtedy (a może i dziś) męża – wybitnego trębacza Wallace Roneya, puzonistę Robina Eubanksa, grającego na gitarze Vernona Reida, basistę Bustera Williamsa oraz perkusistę Lenny White’a i obecnego w owych czasach na niemal wszystkich płytach jazzowych Mino Cinelu wraz z jego nieprzeniknionym arsenałem przeróżnych efektów perkusyjnych.

W efekcie zebrania świetnych muzyków powstała dojrzała, choć poszukująca płyta pianistki, kompozytorki i liderki, pozwalającej zgodnie z jazzową tradycją, wykazać się wszystkim członkom zespołu, w tym nawet tym nieco mniej znanym. „The Gathering” z perspektywy niemal 20 lat od premiery wydaje się być doskonałym materiałem pokazującym, jak nagrać ponadczasową jazzową płytę, przeznaczoną również dla tych, którzy nie sięgają po jazzowe nagrania codziennie. Geri Allen wykonała dobrą robotę jako lider zespołu, wyśmienicie wywiązała się z roli pianistki, może nieco słabiej sprawdziła się jako autorka całości materiału, poszukując wciąż własnej recepty na styl.

Być może tylko kilka jazzowych standardów, nieco ciekawszych melodii niż kompozycje liderki dzieli „The Gathering” od miana płyty wybitnej. To album do którego czasami wracam, szczególnie w przedświątecznym okresie, kiedy przygotowując się do radiowej prezentacji nieśmiertelnych przebojów kolędowych trafiam na „A Child Is Born” – moim zdaniem jeden z najciekawszych grudniowych albumów ostatnich lat. Obok wśród kilku płyt Geri Allen na półce odnajduję zawsze właśnie „The Gathering” jako ten, po który z radością sięgam.

Geri Allen
The Gathering
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram

Numer: 731455761429