03 grudnia 2016

Dr. Lonnie Smith – Evolution

Dr. Lonnie Smith to jeden z kilku wielkich mistrzów organów Hammonda. Po ponad 45 latach powrócił w wielkim stylu do Blue Note. Jego ostatnie nagrania dla tej wytwórni pochodzą z roku 1970 – to studyjny album „Drives” i wydany w latach dziewięćdziesiątych koncertowy – „Live At Club Mozambique!”.

Przez całą w zasadzie karierę, jeśli nie liczyć początków i współpracy z Blue Note oraz debiutu nagranego dla Columbii Dr. Lonnie Smith nie mógł znaleźć wytwórni, która właściwie zajęłaby się jego niezwykłą muzyką. Ostatnio w akcie desperacji w 2013 roku zebrał fundusze na nagranie wyśmienitej płyty „In The Beginning: Volumes 1 &2” na portalu Kickstarter. Tą płytę, prezentowaną w rubryce Płyta Tygodnia, uznałem za jedną z najważniejszych jazzowych płyt 2013 roku. Nie tylko mnie się podobała, wyszła tak dobrze, że Dr. Lonnie Smithem na powrót zainteresował się wielki przemysł muzyczny w postaci przeżywającej dziś trudne chwile wytwórni Blue Note.

Dziś słynna firma nie jest już jazzową potęgą, jednak należy do koncernu Universal, który jedną decyzją managera średniego szczebla jest w stanie zapewnić światową dystrybucję i marketing nieporównywalny z tym, co mogły zaoferować artyście wytwórnie w rodzaju Pilgrimage, Palmetto, Lester Radio Corporation, czy Charoscuro – te niewiele mówiące nawet wytrawnym kolekcjonerom wytwórnie przez wiele lat wydawały kolejne wyśmienite albumy Dr. Lonnie Smitha.

Kiedy zobaczyłem na okładce „Evolution” nazwisko producenta – Dona Wasa, nie byłem najlepszej myśli. Ot, komercja do kwadratu, próba zbicia kasy przy pomocy wielkiego muzyka, który chce powrócić na salony. Don Was produkował przecież znane albumy The Rolling Stones, Vana Morrisona, Eltona Johna, Boba Dylana i całej masy muzyków country, a jego własny zespół Was (Not Was), delikatnie rzecz ujmując z ambitną muzyką nie miał wiele wspólnego. Czyżby więc to kolejna próba nagrania jazzowych przebojów dla mas słuchaczy? Soulowy groove to przecież coś, co Dr. Lonnie Smith może nagrać przy okazji porannej gimnastyki palców nie wstając z łóżka, z pewnością bowiem ma w domu jakieś stare i wyśmienicie grające organy Hammonda.

Zestaw utworów obejmujący „My Favourite Things” i „Straight No Chaser” oraz gości specjalnych w postaci saksofonisty Joe Lovano i pianisty Roberta Glaspera wyglądał jednak dużo bardziej obiecująco.

Nie wiem co zamierzał Don Was i jakie były oczekiwania managerów Blue Note, którzy nie stronią od popowo – jazzowych produkcji. Wiem jednak, że wyszła z tego płyta wybitna, jeden z najbardziej nowoczesnych albumów zagranych na organach Hammonda, jakie usłyszałem od czasu „Unity” Larry Younga – tak przy okazji to też Blue Note, ale czasy zupełnie inne – rok 1965.

„Evolution” nie nie ewolucją, jest rewolucją w spojrzeniu na organy Hammonda. Dr. Lonnie Smith potrafił pokazać, że można nagrać wyborną jazzową płytę grając na Hammondzie, który niekoniecznie musi zdominować swoją obecnością i brzmieniem muzyczny przekaz. Potrafił zagrać duet z akustycznym fortepianem (Robert Glasper). Potrafił tchnąć nowe życie w „My Favourite Things” i „Straight No Chaser”. Potrafił pogodzić organy Hammonda z elektronicznymi klawiatorami (w „African Suite”). Wielki mistrz, tylko słuchać i podziwiać.

Dr. Lonnie Smith
Evolution
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 602547618986

28 listopada 2016

Deborah Brown Quartet + Sylwester Ostrowski - Kansas City Here I Come

„Kansas City Here I Come” to niezwykła produkcja na mocno zatłoczonym rynku krajowych jazzowych premier. To prawdziwie zwyczajna płyta ze wspaniałą muzyką. Gdyby została nagrana pół wieku temu w Nowym Jorku, Chicago, czy Kansas City, byłaby równie piękna i równie aktualna. Album nie jest żadnym projektem specjalnym, wydanym z okazji, ku czci i na cześć. Nie zawiera specjalnie napisanych wydumanych kompozycji stworzonych dla uczczenia jakiejś historycznej okazji. W zamian za to wypełniony jest prawdziwą, zagraną i zaśpiewaną z pasją jazzową muzyką. To z pozoru garść wykonywanych i nagrywanych setki, a może i tysiące razy jazzowych standardów uzupełnionych o jedną kompozycję Deborah Brown.

Tak jest w istocie, przecież „Cry Me A River”, „Summertime”, czy „My One And Only Love”, to utwory, które prędzej czy później przy jakiejś okazji zaśpiewa każda jazzowa wokalistka. Międzynarodowy zespół akompaniujący wokalistce sprawdza się w swojej roli doskonale, jednak nie ma tu miejsca na pełne fajerwerków instrumentalne popisy muzyków. Najważniejszy jest głos Deborah Brown.

Animatorem i organizatorem nagrania oraz z pewnością niełatwych do zorganizowania i z pewnością sfinansowania koncertów jest szczeciński saksofonista Sylwester Ostrowski. Na płycie zaśpiewał też gościnnie Kevin Mahogany. W kilku utworach zagrała wrocławska orkiestra kameralna Narodowego Forum Muzyki Leopoldinium.

Dlaczego zatem warto kupić kolejną płytę z wybornie zaśpiewanymi jazzowymi standardami? Czy powinniśmy kierować się narodową dumą i podkreślać wieloletnie związki urodzonej w Kansas City wokalistki z Polską, wspominając jej nagrania choćby ze Zbigniewem Namysłowskim? Kolekcjonerskim rarytasem po latach będą z pewnością przepiękne duety z Kevinem Mahogany, który jest światową gwiazdą jazzowych salonów („Teach Me Tonight” i „My One And Only Love”).

Mimo nieco służebnej roli akompaniatorów warto zauważyć kilka całkiem ciekawych momentów w wykonaniu Sylwestra Ostrowskiego oraz docenić powściągliwość orkiestry. Nie przepadam za rozpoczynaniem każdego wokalnego standardu rozbudowanym przedstawieniem melodii przez smyczkowy zespół, nie tylko dlatego, że znam te melodie od lat, ale również dlatego, że najczęściej zaproszenie do studia dużej orkiestry sprawia, że cała produkcja staje się zbyt perfekcyjna i pozbawiona koniecznej w przypadku nagrywania klasyków bluesowej stylistyki. To zwykle problem aranżacji i sprowadzenia do studia muzyków, którzy z bluesem i swingiem nie mają na co dzień wiele wspólnego. Tak oto łatwo można wpaść w pułapkę w efekcie czego jazzowa płyta staje się produktem muzyki salonowej przeznaczonej dla mitycznego szerokiego grona odbiorców, czyli dla ludzi, którym istnienie muzyki w otaczającej ich rzeczywistości raczej nie przeszkadza.

Doceniam więc powściągliwość w wykorzystaniu wrocławskiej orkiestry i czystość formy nagrań dokonanych bez jej udziału. Nie oznacza to w żadnym wypadku krytyki dźwięków proponowanych przez jedną z najlepszych polskich orkiestr kameralnych. Znam jednak tylko jednego producenta, dla którego więcej ludzi w studiu zawsze oznaczało lepszą muzykę, niestety prędko produkcją się nie zajmie, bowiem opuści więzienie za kilkanaście lat. Tym geniuszem jest oczywiście Phil Spector. W przypadku wszystkich innych realizacji – mniej oznacza zwykle lepiej. Brawa więc dla twórców albumu za to, że oparli się pokusie ozdobienia wszystkich utworów dźwiękami orkiestry Leopoldinium.

Jak już wspomniałem, gwiazda może być tylko jedna, warto jednak wykonać ciekawe ćwiczenie słuchowe i w czasie kolejnego wieczoru spędzonego z tym albumem skupić się na doskonałych parkiach instrumentalnych. Moim zdaniem ten album byłby całkiem ciekawy nawet pozbawiony głosów Deborah Brown i Kevina Mahogany. To wielki komplement dla zespołu towarzyszącego, niezwykłą sztuką jest przyjąć służebną rolę wobec wokalistki i jednocześnie dać tak wiele od siebie.

Deborah Brown Quartet + Sylwester Ostrowski
Kansas City Here I Come
Format: CD
Wytwórnia: Agora

Numer: 9788326824654

27 listopada 2016

Herbie Hancock - The New Standard

Ten album to w zasadzie muzyczny samograj, choć kiedy ukazał się w 1996 roku, czyli dokładnie 20 lat temu, był całkiem sporą sensacją. W dyskografii Herbie Hancocka zajmuje chronologicznie miejsce między zdecydowanie stricte jazzowym albumem „Tribute To Miles” i acid-jazzowym „Dis Is Da Drum” bedącym rodzajem muzycznego rozliczenia z elektrycznym graniem z Rockit Band z lat osiemdziesiątych, a nagranym w duecie przez Herbie Hancocka i Wayne Shortera, bez udziału innych muzyków fenomenalnym i znowu zdecydowanie klasycznie jazzowym „1 + 1” z 1997 roku.

Sensacją nie był zespół towarzyszący pianiście – tu niespodzianek nie było. U boku Herbie Hancocka zagrali muzycy, z którymi grał wcześniej wielokrotnie. 20 lat temu to był zespół marzeń – Michael Brecker, Dave Holland, Jack DeJohnette i Don Alias. Dodatkowo w kilku utworach zagrała rozszerzona sekcja instrumentów dętych i smyczkowych. Taki zespół mógł zagrać wszystko, dowolny jazzowy repertuar. W ten sposób mogli nagrać płytę jakich wiele, doskonałą, a jednocześnie bardzo podobną do dziesiątek, a może i setek innych albumów zawierających perfekcyjne interpretacje jazzowych standardów z fantastycznymi solówkami wszystkich muzyków. Ten zespół nie miał słabych punktów. Herbie Hancock, muzyk, który w swojej bogatej karierze spróbował właściwie wszystkiego, może za wyjątkiem muzyki operowej (chyba, że coś przegapiłem…), postanowił jednak zrobić coś nietypowego. Zostawił na chwilę innym zajmowanie się kolejnymi interpretacjami jazzowych przebojów i postanowił udowodnić, że tak jak kiedyś popularne piosenki z niekoniecznie najlepszej klasy amerykańskich przedstawień teatralnych i filmów stawały się wielkimi przebojami w rękach jazzmanów, tak w każdym czasie utalentowani muzycy mogą posłużyć się aktualnymi popowymi przebojami i przerobić je na fantastyczne jazzowe melodie. Oczywiście nie da się tego zrobić z dowolną kompozycją, ale nawet wśród banalnych piosenek daje się znaleźć jazzowe klasyki.

W efekcie powstał album o jakże adekwatnym tytule – „The New Standard” – nowe standardy. Nie wszystkie utwory są tu całkiem współczesne, ale również część melodii z Broadwayu czekała czasem kilkanaście lat na swoje drugie życie. Muzyka na tym albumie broni się sama, warto jednak przypomnieć rodowód tworzących tą płytę kompozycji.

„New York Minute” to kompozycja Dona Henleya, perkusisty grupy The Eagles z wydanej w roku 1989 płyty „The End Of The Innocence”. Don Henley raczej nie zrobił wielkiej światowej kariery. Takowej nie da się zrobić za pomocą muzyki, którą nagrywał w latach osiemdziesiątych. The Eagles zaliczył już cały szereg powrotów na scenę, jednak kiedy grono ich fanów z lat siedemdziesiątych przestanie przychodzić na koncerty, z pewnością kolejnego powrotu nie będzie…

„Mercy Street” to zdecydowanie bardziej znana i ciekawsza w oryginale kompozycja Petera Gabriela z genialnej płyty „So” z 1986 roku. Herbie Hancock wprowadził ją na jazzowe salony. Muzycy jazzowi sięgają chętnie po kompozycje Petera Gabriela, a „Mercy Street” usłyszycie choćby na jednej z płyt Ala Di Meoli. Ja jednak wolę wersję Herbie Hancocka ze świetnym duetem fortepiano i saksofonu uzupełnionym wybornym rytmem Dona Aliasa.

„Norwegian Wood” to jeden z najczęściej pojawiających się w jazzowych okolicznościach utworów skomponowanych przez Johna Lennona i Paula McCartneya. Kompozycja miała swoją premierę na płycie „Rubber Soul”. Z jazzowych wykonań tego utworu, zarówno instrumentalnych, jak i tych z tekstem można złożyć całkiem niezły album. Do najbardziej znanych należą wykonania Gary Burtona, Acker Bilka, Budy Richa, Gary Burtona, orkiestry Counta Basie, Iiro Rantali i Victora Lemonte Wootena. Większość z nich została nagrana wcześniej niż album „The New Standard”, więc akurat ten utwór nie jest muzycznym odkryciem Herbie Hancocka. Jeśli szukacie wersji z tekstem, jedną z najlepszych nagrała Grażyna Auguścik na płycie „The Beatles Nova”.

„When Can I See You” to znaleziona przez Herbie Hancocka, nagrodzona nagrodą Grammy w 1994 roku kompozycja muzyka znanego jako Babyface. Oryginał to zupełnie nie są moje klimaty, więc pozostaję z wersją Herbie Hancock i jego zespołu.

„You've Got It Bad, Girl” pochodzi z absolutnie genialnego albumu Stevie Wondera „Talking Book” z 1972 roku. Na tej płycie w zasadzie nie została zauważona, jednak w blasku „You Are The Sunshine Of My Life”, „Superstition” i „You And I” łatwo zgubić pozostałe utwory. Do jazzowej postaci doprowadził ten utwór sam Quincy Jones już rok po wydaniu „Talking Book” nadając swojej płycie tytuł „You've Got It Bad, Girl”. Tam w chórkach śpiewają Bill Withers, Billy Preston i Stevie Wonder – chórek marzenie. Od lat szukam pretekstu, żeby przemycić „Talking Book” do Kanonu Jazzu. Wersja Herbie Hancocka daje okazję do wykazania się wirtuozerską solówką Jackowi DeJohnette. Chciałbym kiedyś zapytać Stevie Wondera, co myśli o takim potraktowaniu jego kompozycji.

„Love Is Stronger Than Pride” był jednym z największych światowych przebojów muzyki po w 1988 roku w wykonaniu Sade. Mało kto wyobrażał sobie, że może istnieć bez tekstu. A jednak udało się. W rolach głównych Michael Brecker i John Scofield.

„Scarborough Fair” to najstarsza kompozycja na płycie – w 1966 roku nieco zmieniając tradycyjny tekst i melodię Paul Simon umieścił ją na płycie niezwykle wtedy popularnego duetu Simon & Garfunkel – „Parsley, Sage, Rosemary and Thyme”. Korzenie melodii i tekstu sięgają średniowiecznej Anglii. Herbie Hancock nie całkiem słusznie przypisał jej autorstwo duetowi Paul Simon i Art Garfunkel. O płycie „Parsley, Sage, Rosemary and Thyme” nikt dziś nie pamięta. Paul Simon zrobił w muzyce wiele, a niektórzy uważają, że jego najlepszym posunięciem było rozstanie się z Artem Garfunkelem. Wielu pamięta „The Sound Of Silence”, dzięki Herbie Hancockowi „Scarborough Fair” zyskała nowe życie.

„Thieves In The Temple” to po prostu Prince w najlepszej postaci. Premiera tej kompozycji miała miejsce w 1990 roku – wtedy ukazał się album „Graffiti Bridge”, będący ścieżką dźwiękową do filmu o tym samym tytule. Jako że Prince był geniuszem muzycznym i dość przeciętnym aktorem, dziś album sprzedaje się ciągle wyśmienicie, a o kolejnych wydaniach filmu jakoś trudno usłyszeć.

„All Apologies” to kompozycja Kurta Cobhaina z albumu Nirvany „In Utero”. Osobiście fenomenu Nirvany nie rozumiem, a największym jazzowym orędownikiem ich kompozycji pozostaje chyba niezmiennie Brad Mehldau. Pewnie na Nirvanę byłe za stary, wolę Police i Pink Floyd.

„Manhattan (Island Of Lights And Love)” jest prawdopodobnie klasycznym wypełniaczem, kompozycją Herbie Hancocka łamiącą konwencję konstrukcji repertuaru albumu „The New Standard”. Nie znam żadnego innego nagrania tego utworu.

Album zamyka jedna z najbardziej jazzowych kompozycji umieszczonych na tym krążku - „Your Gold Teeth II”. To utwór pochodzący z wydanej w 1975 roku płyty „Katy Lied” zespołu Steely Dan. Na tej płycie debiutował w roli wokalisty Michael McDonald, który później śpiewał między innymi duety z Chaką Khan i Arethą Franklin. Debiut zaliczył również Jeff Porcaro, perkusista związany przez większość muzycznej kariery z grupą Toto, który jednak nie stronił od jazzowego grania. Usłyszycie go na płytach Ala Jarreau, Arethy Franklin i George’a Bensona. Z Herbie Hancockiem grał na „Lite Me Up”. Nagrał też wielkie przeboje z Michaelem Jacksonem, Pink Floyd, Dire Straits, Eltonem Johnem, Madonną i w zasadzie wszystkimi największymi gwiazdami poprzedniego stulecia. Ale jego pierwszą pracą było nagranie „Your Gold Teeth II” z zespołem Steely Dan. Miał wtedy 20 lat. Po raz pierwszy na płycie Steely Dan pojawił się też przy tej okazji Larry Carlton, wtedy już uznany jazzowy gitarzysta, który wkrótce miał skierować zespół na nieco bardziej jazzowe drogi, co doprowadziło do nagrania przebojowego albumu „Aja”, ale to już zupełnie inna historia.

Herbie Hancock
The New Standard
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Numer: 731452771520