01 stycznia 2017

Płyta roku 2016

Początek roku to umowny czas podsumowań. Historyczny już rok 2016 nie był jakiś szczególnie słaby, ale z pewnością historycy, którzy kiedyś napiszą historię jazzu XXI wieku nie uznają go za jakiś szczególnie przełomowy, lub wyróżniający się jakimiś specjalnymi wydarzeniami. Oczywiście po rak kolejny, co zupełnie naturalne, kilku muzyków nie ma już wśród żywych. Cieszyć może fakt, że ciągle powstają nowe miejsca w których gra się jazz, co oznacza, że tych, którzy chcą go słuchać jest wystarczająco dużo, żeby zapewnić skromny byt klubom i zapełnić festiwalowe sale, czasem nawet pokaźnych rozmiarów.

W 2016 roku gwiazdy robiły swoje, nagrywając kolejne albumy, lub przeglądając domowe archiwa. To od lat czynią choćby Sonny Rollins i Pat Martino. Obaj wydali w 2016 roku rewelacyjne płyty, które prezentowaliśmy w radiowej rubryce Płyta Tygodnia. Sonny Rollins wyszperał w szufladach „Holding The Stage: Road Shows Vol. 4” a Pat Martino „Nexus”, album który co prawda ukazał się w 2015 roku, ale w moej ręce trafił w lutym 2016. Te produkcje już dziś można uznać za element Kanonu Jazzu i z pewnością kiedy minie odpowiedni czas, będzie można przypomnieć te znakomite nagrania po raz kolejny.

Wśród mocnych kandydatów to mojego własnego, całkiem subiektywnie przyznawanego tytułu płyty roku Rafała Garszczyńskiego były też rewelacyjny album Jeffa Becka „Loud Hailer”, zaskakująco klasyczny „Santana IV”, czy absolutnie rewelacyjny „Evolution” Dr. Lonnie Smitha. Z pewnością będę wracał też do kilku produkcji wydanych przez ACT Music!, firmę, która od lat jest jedną z najważniejszych instytucji europejskiego jazzowego mainstreamu. Wśród kilku rewelacyjnych nowości ACTu z 2016 roku na wyróżnienie zasługuje według mnie „Some Other Time: A Tribute To Leonard Bernstein” Nilsa Landgrena i Janis Siegel.

Na krótkiej liście najważniejszych płyt 2016 roku umieściłem też jedną polską produkcję, zasługującą z pewnością na wyróżnienie – to album kwintetu Pawła Wszołka – „Faith”.

Gali przyznania nagród nie będzie, a zwycięzca może być tylko jeden więc z przyjemnością ogłaszam, że w moim prywatnym rankingu najlepszych nowości 2016 roku zwycięzcą został Marc Ribot za sprawą albumu „Live In Tokyo” nagranego z zespołem The Young Philadelphians. O płycie tej pisałem w lutym 2016 roku i w zasadzie nie mam nic do dodania, oprócz faktu, że zadziwiająco często wracam do tego albumu, co jest dla mnie najlepszym dowodem na to, że to najciekawszy album 2016 roku.

Marc Ribot & The Young Philadelphians – „Live In Tokyo”

Marc Ribot to najbardziej uniwersalny muzyk jakiego znam. Grał już w zasadzie wszystko, a jeśli czegoś nie grał, to są dwie możliwości – albo o tym nie wiem, albo on jeszcze nie wie, że to zagra, ale zagra w przyszłym roku. Być może nie był solistą w żadnej ze znanych oper, a może już był, tylko przegapiłem? Zajmował się folklorem ziem przeróżnych, choć z naszymi góralami jeszcze nie grał, a może grał, bowiem lubi do Polski przyjeżdżać i był u nas już parę razy. Ostatnio ze świetnym projektem Ceramic Dog z Chesem Smithem i Shahzadem Ismaily.

Genialność Marca Ribota nie polega jednak na tym, że potrafi wszystko zagrać jakoś tam. To potrafi w końcu każdy przyzwoity muzyk sesyjny, który sprawnie czyta nuty i nie boi się wyzwań, a raczej chętnie przyjmie dniówkę za kolejny dzień w studio. Sam znam paru takich, którzy godzą się na nieco mniejszą wypłatę w zamian za to, że ich nazwisko nie zostanie umieszczone na płycie. To coś jak dopłata za brak wersji silnika umieszczonej na pokrywie bagażnika samochodu…

Genialność Marca Ribota polega na tym, że niezależnie od tego, co gra, zawsze pozostawia na muzyce swój własny ślad, w zasadzie, po kilku dźwiękach wiadomo, że to Marc Ribot. Niezależnie od tego, czy to ciężki rock, czy kubański folklor, muzyka rozrywkowa z Haiti, improwizacje ilustrujące stare nieme filmy, blues, czy mainstreamowy jazz (to mocno naciągane określenie najbardziej jazzowych projektów Marca Ribota). W największym skrócie, Marc Ribot jest jednym z tych muzyków, którym udało się stworzyć własny rozpoznawalny gatunek muzyczny – muzykę Marca Ribota.

Jego najnowszy projekt, który można określić jedynie wspomnianym już określeniem – „Muzyka Marca Ribota” powstał z pomocą muzyków, których obecność w zespole mogła sugerować jakieś totalnie odjechane free-jazzowe improwizacje. Oto obok lidera pojawia się druga gitarzystka – poszukująca wciąż swojej muzyki, niepokorna i niezwykle muzykalna Mary Halvorson i awangardowy basista – Jamaaladeen Tacuma oraz nieco mniej znany, ale niezwykle doświadczony perkusista – G. Calvin Weston.

Mary Halvorson nadal poszukuje swojego brzmienia, czasem wydaje mi się, że zbyt intensywnie – w 2015 roku wydała około 10 albumów, każdy w zupełnie innym składzie, oferując swoim fanom bardzo szerokie spektrum dźwięków.

Jamalaadeen Tacuma – dla mnie to basista Ornette Colemana. Kiedyś w kółko słuchałem jego odczytania ducha muzyki Theloniousa Monka w projekcie Gemini – Gemini z Wolfgangiem Puschnigiem i Burhanem Ocalem. Ten album powstał w 1994 roku – z powodzeniem może się więc już znaleźć w Kanonie Jazzu, na co z pewnością zasługuje.

Calvin Weston wychował się w Filadelfii – to dla projektu istotne, słuchając muzyki Jamesa Browna, Stevie Wondera i Jacksons Five. Z takimi muzycznymi korzeniami kształtował swoje brzmienie u boku Jamaaladeena Tacumy w Prime Time Ornette Colemana, grał z Jamesem Blood Ulmerem i często niedocenianym Johnem Lurie. Osobiście wolę Jmaes Blood Ulmera z Rashiedem Ali, ale G. Calvin Weston też dawał radę. Nie są mu też obce wszelakie konfiguracje projektów Johna Zorna.

Tak oto owa czwórka muzyków pojechała w trasę do Japonii, gdzie w towarzystwie poszerzających paletę dźwięków trójki lokalnych muzyków grających na instrumentach smyczkowych nagrali coś, co sami nazwali fuzją ducha Ornette Colemana z brzmieniem soulu z lat siedemdziesiątych z Filadelfii. Być może dla zachowania odrobiny klimaty Sweet Philly potrzebne były smyczki?

Repertuar dla znawców historii muzyki z Filadelfii jest dość oczywisty – monumentalne „The Sound Of Philadelphia”, „Love Epidemic” legendarnego The Trammps, „Love TKO” Teddy Pendegrassa i garść podobnych znanych wszystkim w Ameryce przebojów. Disco połączone z funkiem i klimatami Prime Time – to w całość mógł złożyć tylko Marc Ribot. Po raz kolejny zaskakując mnie całkowicie, podobnie jak całkiem niedawno, kiedy stworzył własną, autorską wersję „Take Five” z Ceramic Dog.

Podobno istnieje możliwość, że już niedługo usłyszymy w Polsce ten projekt na jednym z festiwali. Tak mówią na tzw. „mieście”. Ja z pewnością będę w pierwszym rzędzie. Na razie pozostaje delektować się dźwiękami z Tokio i zastanawiać się, co jeszcze wymyśli niezwykły Marc Ribot…

Marc Ribot & The Young Philadelphians
Live In Tokyo
Format: CD
Wytwórnia: Yellowbird
Numer: 767522776027

Brak komentarzy: