07 stycznia 2017

Avishai Cohen – Into The Silence

Cohen to taki izraelski Kowalski, a imię Avishai również należy do dość popularnych. W związku z tym, zupełnie przypadkiem mamy na rynku dwu światowej klasy muzyków jazzowych o tym samym imieniu i nazwisku – kontrabasistę i trębacza. Autorem „Into The Silence” jest Avishai Cohen – trębacz, który prowadząc zespół złożony z członków rodziny powiększa jeszcze ilość Cohenów w jazzowym świadku o swoją siostrę Anat Cohen i brata – Yuvala Cohena, grających na saksofonach. Oprócz tego na jazzowych płytach spotkacie basistów - Grega Cohena, Harry Cohena, skrzypka Jeremy Cohena, saksofonistę Leona Cohena, trębacza Paula Cohena i grającego na bandżo Joela Cohena. Są też ludzie zaangażowani w nagrywanie i produkcję jazzowych płyt – Bobby, Irisa, Jeffreya, Joela, Julia, Keith, Paul, Reuben i Steve’a Cohenów. Na koniec nie wypada nie wspomnieć o Leonardzie Cohenie, który z jazzem nie ma wiele wspólnego, choć jego kompozycje często są grywane i śpiewane na jazzowych koncertach. O związkach rodzinnych tych i innych muzycznie uzdolnionych Cohenów, oprócz wymienionego na wstępie rodzeństwa tworzącego zespół 3 Cohens nie mam żadnej wiedzy, zresztą nie drzewo genealogiczne jest tematem recenzji albumu „Into The Silence”.

Jedno z najnowszych wydawnictw ECM jest debiutem Avistai Cohena – trębacza w roli lidera w wytwórni ECM, choć sam muzyk nie jest w żadnym wypadku nowicjuszem. Ma na swoim koncie wiele ciekawych nagrań i koncertów z światowymi sławami. Był członkiem grup Mingus Dynasty i Mingus Big Band. Polski ślad w jego dyskografii stanowi płyta Macieja Grzywacza sprzed dekady – „Things Never Done”. Do ECM – czyli na jazzowe salony wprowadził Avishai Cohena Mark Turner. Solowy album nagrany dla tego wydawnictwa zwykle oznacza początek nowego otwarcia i wejście na jazzowe salony, na co niewątpliwie Avishai Cohen zasługuje.

Avishai Cohen napisał materiał na ten album wstrząśnięty śmiercią swojego ojca. Nie oznacza to wcale, że muzyka jest smutna, choć jej kontemplacyjny charakter jest oczywisty już od pierwszych dźwięków „Life And Death”. Kontemplacja sprzyja wspomnieniom, wydobywaniu z pamięci obrazów z odległej przeszłości. Taka stylistyka sprzyja wpasowaniu się w brzmienie płyt wytwórni ECM. Jeśli komuś brzmienie trąbki z tłumikiem przypomni nagrania Milesa Davisa, nie będzie w błędzie, to jeden z muzycznych bohaterów Avishai Cohena, co zresztą w przypadku trębacza jest wyborem dość oczywistym.

Dla mnie pozytywną niespodzianką jest wkład, jaki w powstanie tej płyty włożył pianista Yonathan Avishai, który grywał wcześniej z liderem w zespole występującym jako Third World Love. Jego solo w „Dream Like A Child” jest jednym z najmocniejszych punktów całego albumu, podobnie jak zagrana solo przez pianistę kompozycja zamykająca album wersja „Life And Death”. To jedno z tych dzieł fortepianowych, gdzie każda nuta jest na swoim miejscu i jest ich dokładnie tyle, ile trzeba.

Moim zdaniem, tą płytą Avishai Cohen udowadnia, że nie jest już dawno „tym drugim” Avishai Cohenem. Od basisty jest 8 lat młodszy, więc jego osiągnięcia muzyczne należy porównać do tych, które miał na swoim koncie Avishai Cohen – basista 8 lat temu. Doświadczenie i zawartość muzyczna krążka „Into The Silence” podpowiada mi, że za lat sto fani jazzu na dźwięk tego imienia będą wspominać trębacza – godnego kontynuatora tradycji jazzowej trąbki, następcę największych mistrzów.

Avishai Cohen
Into The Silence
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602547594358

05 stycznia 2017

Aretha Franklin – Amazing Grace: The Complete Recordings

Można długo debatować i spierać się, dyskutując nad tym, czy Aretha Franklin jest wokalistką jazzową. To w zasadzie dyskusja o istocie gatunku i tym, jak daleko można poszerzać jego granice. Dla stylistycznych purystów cała twórczość Arethy Franklin do jazzu nawet się nie zbliża. Stosując podobne reguły, trzeba odrzucić Franka Sinatrę, Nat King Cole’a, a także sporą część stricte jazzowej muzyki elektrycznej z lat sześćdziesiątych, zarówno tej mocno rockowej, jak i przebojową twórczość muzyków w rodzaju George’a Bensona. Są tacy, którzy twierdzą, że jak nie ma swingu i improwizacji, to na półce z jazzem takiego albumu nie wolno postawić.

W mojej definicji jazzu „Amazing Grace” – album zwyczajnie genialny mieści się z całą pewnością. Zresztą nawet jeśli by się nie mieścił, i tak byłby genialny. A poza tym niezależnie od swojej genialności jest zwyczajnie prawdziwy i spontaniczny, a tak nagrana muzyka obroni się sama poprzez emocje, jakie z sobą niesie każdy dźwięk.

„Amazing Grace” to także jeden z tych nielicznych albumów, który po latach ukazał się w mocno rozszerzonej wersji, która warta jest każdych pieniędzy. To nieczęsty przypadek. Dzisiejsze cyfrowe edycje, często wypełniane są studyjnymi odrzutami, jeśli bowiem oryginał trwał nieco ponad 30 minut – nie wypada sprzedawać krążka CD w połowie pustego, w archiwach zawsze coś się znajdzie. W przypadku dwupłytowego wydania „Amazing Grace” każdy wcześniej nieznany utwór jest równie dobry jak te wybrane na podwójną płytę analogową w 1972 roku. W efekcie producenci postanowili przedstawić cały dostępny materiał porządkując go chronologicznie w postaci zapisu dwu zagranych dzień po dniu w kościele New Temple Missionary Baptist Church w Los Angeles koncertów, przez niektórych do dziś nazywanych mszami, choć z pewnością z tradycyjną liturgią owe muzyczne wydarzenia nie miały wiele wspólnego.

Wielu nazywa album „Amazing Grace” najdoskonalszą płytą gospel w historii gatunku. Nieważne, czy rzeczywiście jest tą najlepszą, faktem jest że to niezwykły dokumentalny zapis dwu koncertów, być może najważniejszych jakie dała w życiu Aretha Franklin. Historię możecie poznać czytając jedną z jej licznych biografii. Aretha Franklin ma na swoim koncie wiele płyt, których powstaniem rządzili dystrybutorzy i potrzeba zarobienia pieniędzy w czasach, kiedy tych artystce brakowało. „Amazing Grace” jest jednym z najważniejszych w jej dyskografii.

Aretha Franklin dorastała otoczona przez dźwięki gospel, nagrywając „Amazing Grace” chciała powrócić do swoich korzeni, a także uhonorować wszystkich, którzy byli jej muzyczną inspiracją, w tym własnego ojca, z którym nie miała łatwego życia i Clarę Ward, która od zawsze była jej muzyczną bohaterką.

Pierwszemu wydaniu albumu producenci z Atlanticu zrobili wielką krzywdę, ingerując ponad miarę w muzyczną zawartość i chronologię koncertu. Mimo tego wkrótce po wydaniu album otrzymał zasłużoną statuetkę Grammy i do dziś pozostaje jednym z najlepiej sprzedających się płyt gospel, pomimo faktu, że od jego wydania minęło już ponad 40 lat. Takiej pasji, muzycznej energii i zaangażowania trudno szukać na bardziej komercyjnych płytach Arethy Franklin, a nawet na jej innych nagraniach koncertowych. To właśnie gospel był zawsze i jest do dziś jej stylem.

Aretha Franklin
Amazing Grace: The Complete Recordings
Format: 2CD
Wytwórnia: Atlantic / Rhino

Numer: 081227562724

04 stycznia 2017

Santana – Santana IV

Zespół Santana w zasadzie nigdy nie przestał istnieć. Od swojego nagraniowego debiutu w końcu lat sześćdziesiątych Carlos Santana często wykorzystywał muzyków zespołu w swoich projektach. Prawdziwie pierwotny skład to jednak ten, który z niewielkimi zmianami personalnymi nagrał pierwsze 3 autorskie płyty Carlosa Santany – „Santana”, „Abraxas” i „Santana III”. Wszystkie one na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku były wielką sensacją i sprzedały się w nakładach, o których z pewnością marzyło wielu innych debiutantów. Później skład zespołu ulegał większym zmianom, choć niektórzy z muzyków – jak choćby Michael Schrieve, czy Michael Carabello pojawiali się systematycznie na przeróżnych, lepszych i tych słabszych płytach Carlosa Santany.

Składu znanego z pierwszego albumu z 1969 roku, znanego jako „Santana” reaktywować się już nie uda – basista David Brown już dawno nie żyje, a muzyczne drogi Carlosa Santany i Jose Chepito Areasa pokrzyżowały konflikty towarzyskie i biznesowe. Ten drugi zresztą bywa od wielu lat częściej aktorem, niż muzykiem.

Muzycy tego pierwszego, dla wielu fanów najlepszego zespołu Carlosa Santany już raz próbowali wskrzesić jazz-rockowego ducha sprzed 45 lat, nagrywając w 1997 roku album „Abraxas Pool”, który wielkiej kariery nie zrobił, głównie dlatego, że przy jego nagraniu zabrakło geniuszu Carlosa Santany. Tym razem jest jednak zupełnie inaczej. Od wielkiego powrotu Carlosa Santany na szczyty list przebojów za pomocą absolutnie fenomenalnego, choć zdecydowanie dalekiego od propozycji jazz-rockowych z pierwszych płyt zespołu, albumu „Supernatural” minęło już 17 lat. W tym czasie ukazało się kilka płyt, którymi mistrz usiłował powtórzyć sukces „Supernatural”, choć to zupełnie niemożliwe, nawet dla Carlosa Santany.

W tych okolicznościach łatwo odnaleźć w „Santana IV” pomysł na powrót do korzeni i zwrócenie się w stronę tych fanów, którzy pamiętają czasy „Abraxas”, kiedy rockmani dowiedzieli się od Carlosa Santany, że istnieje jazz, a fani jazzu w tym samym czasie od Milesa Davisa, że rock też może być fajny. Mniej więcej tak zaczęło się fusion w 1970 roku. To duże uproszczenie, ale z pewnością sensowne.

„Santana IV” nie jest jednak powrotem dinozaurów. Stary skład w postaci Carlosa Santany, Neala Schona, Gregga Rolie, Michaela Schrieve’a i Michaela Carabello uzupełniają z tej perspektywy młodsi członkowie muzycznej rodziny Carlosa Santany - Benny Retvield i Karl Perazzo. Jak zwykle w takich przypadkach – mogło wyjść genialnie, albo tak sobie. Tym razem na szczęście wyszło genialnie. W efekcie spotkania po latach powstała muzyka, która zawsze w takich przypadkach powstawać powinna, synteza tego, co najlepsze z dawnych czasów, muzycznych doświadczeń ostatnich 40 lat i twórczej wizji pozwalającej opowiedzieć historię zespołu tym, którzy nie byli jej świadkami, bo urodzili się później.

Najłatwiej byłoby zagrać stary materiał na nowo, trochę pokombinować z brzmieniami, jeszcze bardziej zagęścić i skomplikować i tak niełatwe rytmy, gitarowym solówkom nadać dynamiki za pomocą zdecydowanie dziś lepszej techniki nagraniowej, napisać 2, może 3 nowe utwory, przypomnieć sobie te starsze i ruszyć w trasę. To jednak dla Carlosa Santany i jego przyjaciół sprzed pół wieku byłoby za łatwe. Zespół podszedł do projektu „Santana IV” o wiele bardziej ambitnie. Album zawiera w całości premierowy materiał, równie dobry jak ten sprzed lat. Może trochę bardziej popowy, takie czasy, ale wciąż rytmicznie doskonały, spontaniczny, taneczny, pełen muzyki przeróżnej, jak kiedyś łamiący wszelkie muzyczne klasyfikacje.

Powstała muzyka totalna, w której każdy odnajdzie coś dla siebie. A dodatkowo, jeśli przynajmniej jeden na stu nabywców tej płyty sięgnie po „Abraxas”, lub „Santana”, to warto było. Duch Woodstock został wskrzeszony, to bowiem tam właśnie na słynnym festiwalu po raz pierwszy Carlos Santana w towarzystwie muzyków, z którym nagrał „Santana IV” stał się wielką gwiazdą.

Album nie zawiera być może hitów na miarę „Samba Pa Ti”, „Evil Ways”, czy „Oye Como Va” – to wszystko już zespół wymyślił niemal pół wieku temu. „Suenos” może jest zbyt błahe i oczywiste, ale całą reszta brzmi doskonale.

Santana
Santana IV
Format: CD
Wytwórnia: Santana IV Records / Thirty Tigers
Numer: 696859969492

03 stycznia 2017

Kanon Jazzu - płyta roku 2016

W przypadku radiowego Kanonu Jazzu podsumowanie jest zdecydowanie trudniejsze. Wśród zeszłorocznych nowości można drogą eliminacji i powtórnego odsłuchu wybranych tytułów ustalić krótką listę najważniejszych albumów, a wśród nich wybrać taki, który lubi się najbardziej, do którego najczęściej się wraca i poleca jako ciekawą nowość muzycznym przyjaciołom. Z Kanonem sprawa jest trudniejsza. Tu bowiem konkurują ze sobą albumy, które znalazły swoje miejsce w tej radiowej rubryce na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy, ale w czasach, kiedy były nowościami, każda z tych płyt zasługiwała z pewnością na miano płyt roku.

W Kanonie Jazzu prezentuję zarówno płyty historycznie ważne i oczywiste, wymieniane przez wszystkie podręczniki historii muzyki, jak i takie, które są dziś nieco zapomniane, ale warte każdej chwili spędzonej w ich muzycznym towarzystwie. Do Kanonu Jazzu trafiają płyty artystów wybitnych, ale również tych, którzy za życia byli niedoceniani, a później stali się źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń muzyków. Staram się przypominać mniej znane i rzadziej wznawiane albumy, ale również opowiadać historie o tych najbardziej znanych produkcjach. Wybór tej najważniejszej i najciekawszej płyty z listy prezentowanych w zeszłym roku nie jest więc łatwy.

W 2016 roku do Kanonu Jazzu trafiło wiele pozycji absolutnie wybitnych. „Duke Ellington’s Concert Of Sacred Music”, „Lady In Satin” Billie Holiday i „Lee-Way” jednego z moich ulubioncyh muzyków – Lee Morgana. Była taż znakomita próbka wszechstronności Lee Konitza – „The Lee Konitz Duets” i mało znana, choć absolutnie fenomenalna płyta Tete Montoliu – „Boleros”. Pojawił się Quincy Jones za sprawą jednego z najbardziej znanych albumów sprzed lat - „Big Band Bossa Nova”. Ten wydany w 1962 roku album zawiera między innymi jeden z największych przebojów jazzowego producenta wszechczasów – „Soul Bossa Nova”, wielokrotnie później nagrywany i wykorzystywany na ścieżkach dźwiękowych filmów i produkcji telewizyjnych.

Był też album absolutnie fenomenalny – jednak z tych płyt, które zabrałbym ze sobą w małej paczce na bezludną wyspę – „A Turtle’s Dream” Abbey Lincoln i genialnych gości specjalnych – Pata Metheny, Charlie Hadena, Kenny Barrona, Roya Hargrove’a i Lucky Petersona. Pisałem również o duecie Johna Coltrane’a i Kenny Burrella, mało znanej płycie w dyskografii Johna Coltrane’a, głownie dlatego, że chyba tylko w związku z porządkiem alfabetycznych album umieszczany jest w dyskografii Kenny Burrella i szukając go w sklepie na półce poświęconej Coltrane’owi go nie znajdziecie – „Kenny Burrell & John Coltrane”.

Do Kanonu trafił również album Jackie McLeana z Ornette Colemanem w roli trębacza – „New And Old Gospel”. Wśród tych wszystkich wspaniałości obejmujących również wiele płyt, o których powyżej nie wspomniałem, dla mnie najważniejsza była zapomniana perła w katalogu nagrań Milesa Davisa – album „Jazz Track”, a właściwie jego strona B. To jak dotąd jedyny przypadek w historii Kanonu Jazzu, kiedy jedna strona albumu zasłużyła na swoje miejsce w tym zestawieniu. To dźwięki absolutnie genialne i do dziś schowane w przeróżnych składankowych albumach, głownie dlatego, że niestety jest ich za mało na samodzielną płytę.

Miles Davis – „Jazz Track” – strona B.

Oto opowieść o magicznej, choć dziś nieco zapomnianej sesji nagraniowej. 26 maja 1958 roku w studiu nagraniowym wytwórni Columbia na Wschodniej 30 Ulicy w Nowym Jorku (czyli w słynnym z wielu nagrań Kościele) spotkali się ówcześni członkowie koncertowego zespołu Milesa Davisa – Julian Cannonball Adderley, John Coltrane, Bill Evans, Paul Chambers i Jimmy Cobb. Pod kierownictwem swojego mistrza nagrali jedynie 4 utwory i dwie odrzucone i wydane dużo później wersje alternatywne.

Ta sesja dla Milesa Davisa była zupełnie typowym, kolejnym nagraniem. Dla większości zespołu również to był kolejny, zwyczajny poniedziałek, jakich wiele. Ta sesja była jednak jedną z najważniejszych w życiu dla Billa Evansa. To właśnie tego dnia świat poznał geniusza, który już wtedy miał wielki wpływ na muzykę Milesa Davisa.

Niespełna 30 letni pianista miał już na swoim koncie pierwszą ważną płytę nagraną pod własnym nazwiskiem – „New Jazz Conception”. Nagrywał też z kilkoma mniej znanymi artystami, jak choćby Lucy Reed, Sahib Shihab, czy Jimmy Knipper. Miał też na swoim koncie udział w sesji George’a Russela – „The Jazz Workshop” i nagranie z Charlesem Mingusem – „East Coasting”. Mimo tego, że od kilku miesięcy grał z Milesem Davisem, był raczej zauważany przez krytyków, którzy zdążyli mu przyznać kilka ważnych wyróżnień, niż przez słuchaczy. Po kilku miesiącach od tego nagrania miało powstać „Kind Of Blue” z jego udziałem.

Materiał z tej sesji nie miał szczęścia. Znalazł się najpierw w części bez „Love For Sale” na kompilacyjnym albumie „Jazz Track” wydanym w Stanach Zjednoczonych w zasadzie jako reedycja znanej jedynie w Europie muzyki Milesa Davisa do filmu „Ascenseur pour l’echafaud” („Windą na szafot”) nagranej we Francji w towarzystwie muzyków lokalnych i paryskiego rezydenta – Kenny’ego Clarke. Sesja z 26 maja pełniła rolę wypełniacza drugiej strony tego albumu.

Kiedy już Bill Evans był gwiazdą największą z największych, a „Kind Of Blue” jazzowym albumem wszechczasów, okazało się, że na każdym nagraniu zespołu w tym samym składzie można zarobić sporo pieniędzy i Columbia wznowiła materiał w 1974 roku tym razem nazywając kolejny kompilacyjny album „1958 Miles” i umieszczając na jednej płycie nagrania z 26 maja (częściowo nieco inne wersje niż te z „Jazz Track”) z częścią występu promocyjnego zespołu dla oficjeli wytwórni z nowojorskiego hotelu Plaza z września tego samego roku. Ten drugi materiał w zasadzie nie powinien, ze względu na jakość techniczną rejestracji, nigdy się ukazać. Później powstała jeszcze inna kompilacja Columbii – „'58 Sessions Featuring Stella By Starlight”. Jeden utwór alternatywny upchnięto w 1975 roku na składance przeróżnych wykonawców – „Black Giants”, by wreszcie po  raz pierwszy umieścić go na kolejnej przedziwnej płycie Milesa Davisa – „Circle In The Round” w 1979 roku. Całość materiału najlepiej chronologicznie i dźwiękowo prezentuje się dziś w wersji z zestawu „The Complete Columbia Recordings 1955-1961: Miles Davis & John Coltrane” – płyty 3 i 4. Okazuje się, że ważna historycznie i muzycznie doskonała sesja musiała czekać na swoje wydanie do roku 2000, mimo tego, że całość materiału była wcześniej dostępna i nie mamy tu do czynienia z jakimś archiwalnym odkryciem. Ot taka wydawnicza ciekawostka.

Symbolicznym reprezentantem tej muzyki w naszym radiowym Kanonie Jazzu jest jednak album „Jazz Track” – pierwotne wydanie znacznej części materiału z 26 maja 1958 roku.

Bill Evans zastąpił w zespole Milesa Davisa Reda Garlanda, z którego Miles wcale nie był jakoś szczególnie niezadowolony, jednak zawsze chciał iść do przodu. Z udziałem Reda Garlanda powstały między innymi słynne „Workin’”, „Steamin’”, „Relaxin’” i „Cookin’”. Nieznanego wówczas Billa Evansa do zespołu Milesa rekomendował George Russell. Miles poszukiwał pianisty dającego mu wiele muzycznej przestrzeni, delikatnie traktującego klawiaturę o równej jemu inwencji harmonicznej.  Wersji ich pierwszego spotkania jest przynajmniej kilka. Bill Evans został regularnych członkiem zespołu w okolicach kwietnia 1958 roku, czyli zaledwie 6-7 tygodni przed nagraniem „Jazz Track”. W tygodniu poprzedzającym nagranie do zespołu dołączył Jimmy Cobb, a muzycy grali codziennie w Village Vanguard. W poniedziałki klub był zamknięty i dzięki temu właśnie możemy dziś posłuchać „Jazz Track”.

Otwierający sesję wstęp do „On Green Dolphin Street” w zasadzie definiuje styl gry Billa Evansa już na zawsze… cała reszta to historia zapisana na dziesiątkach wybitnych albumów, z których kolejnymi miały być „Kind Of Blue”, a jeszcze wcześniej w 1958 roku „Everybody Digs Bill Evans”. W przypadku tego albumu warto również docenić polski wkład w to historyczne wydarzenie. „On Green Dolphin Street” to przecież kompozycja Bronisława Kapera, a „Stella By Starlight” Victora Popular Younga, który urodził się w Stanach Zjednoczonych, ale jego matka była Polką. Sam Victor Young po śmierci matki przyjechał do Warszawy, gdzie skończył Konserwatorium by w wieku 15 lat zostać asystentem dyrygenta Filharmonii Warszawskiej. Kiedy wyjechał do USA został jednym z najlepszych i niezwykle pracowitych kompozytorów muzyki filmowej.

Jeśli chcecie posłuchać jak powstawało „Kind Of Blue” – poznajcie „Jazz Track”, to prapoczątki najpiękniejszego jazzowego albumu wszechczasów.

Miles Davis
Jazz Track
Format: CD
Wytwórnia: Columbia
Numer: 074646583326 (część zestawu „The Complete Columbia Recordings 1955-1961: Miles Davis & John Coltrane”)

01 stycznia 2017

Płyta roku 2016

Początek roku to umowny czas podsumowań. Historyczny już rok 2016 nie był jakiś szczególnie słaby, ale z pewnością historycy, którzy kiedyś napiszą historię jazzu XXI wieku nie uznają go za jakiś szczególnie przełomowy, lub wyróżniający się jakimiś specjalnymi wydarzeniami. Oczywiście po rak kolejny, co zupełnie naturalne, kilku muzyków nie ma już wśród żywych. Cieszyć może fakt, że ciągle powstają nowe miejsca w których gra się jazz, co oznacza, że tych, którzy chcą go słuchać jest wystarczająco dużo, żeby zapewnić skromny byt klubom i zapełnić festiwalowe sale, czasem nawet pokaźnych rozmiarów.

W 2016 roku gwiazdy robiły swoje, nagrywając kolejne albumy, lub przeglądając domowe archiwa. To od lat czynią choćby Sonny Rollins i Pat Martino. Obaj wydali w 2016 roku rewelacyjne płyty, które prezentowaliśmy w radiowej rubryce Płyta Tygodnia. Sonny Rollins wyszperał w szufladach „Holding The Stage: Road Shows Vol. 4” a Pat Martino „Nexus”, album który co prawda ukazał się w 2015 roku, ale w moej ręce trafił w lutym 2016. Te produkcje już dziś można uznać za element Kanonu Jazzu i z pewnością kiedy minie odpowiedni czas, będzie można przypomnieć te znakomite nagrania po raz kolejny.

Wśród mocnych kandydatów to mojego własnego, całkiem subiektywnie przyznawanego tytułu płyty roku Rafała Garszczyńskiego były też rewelacyjny album Jeffa Becka „Loud Hailer”, zaskakująco klasyczny „Santana IV”, czy absolutnie rewelacyjny „Evolution” Dr. Lonnie Smitha. Z pewnością będę wracał też do kilku produkcji wydanych przez ACT Music!, firmę, która od lat jest jedną z najważniejszych instytucji europejskiego jazzowego mainstreamu. Wśród kilku rewelacyjnych nowości ACTu z 2016 roku na wyróżnienie zasługuje według mnie „Some Other Time: A Tribute To Leonard Bernstein” Nilsa Landgrena i Janis Siegel.

Na krótkiej liście najważniejszych płyt 2016 roku umieściłem też jedną polską produkcję, zasługującą z pewnością na wyróżnienie – to album kwintetu Pawła Wszołka – „Faith”.

Gali przyznania nagród nie będzie, a zwycięzca może być tylko jeden więc z przyjemnością ogłaszam, że w moim prywatnym rankingu najlepszych nowości 2016 roku zwycięzcą został Marc Ribot za sprawą albumu „Live In Tokyo” nagranego z zespołem The Young Philadelphians. O płycie tej pisałem w lutym 2016 roku i w zasadzie nie mam nic do dodania, oprócz faktu, że zadziwiająco często wracam do tego albumu, co jest dla mnie najlepszym dowodem na to, że to najciekawszy album 2016 roku.

Marc Ribot & The Young Philadelphians – „Live In Tokyo”

Marc Ribot to najbardziej uniwersalny muzyk jakiego znam. Grał już w zasadzie wszystko, a jeśli czegoś nie grał, to są dwie możliwości – albo o tym nie wiem, albo on jeszcze nie wie, że to zagra, ale zagra w przyszłym roku. Być może nie był solistą w żadnej ze znanych oper, a może już był, tylko przegapiłem? Zajmował się folklorem ziem przeróżnych, choć z naszymi góralami jeszcze nie grał, a może grał, bowiem lubi do Polski przyjeżdżać i był u nas już parę razy. Ostatnio ze świetnym projektem Ceramic Dog z Chesem Smithem i Shahzadem Ismaily.

Genialność Marca Ribota nie polega jednak na tym, że potrafi wszystko zagrać jakoś tam. To potrafi w końcu każdy przyzwoity muzyk sesyjny, który sprawnie czyta nuty i nie boi się wyzwań, a raczej chętnie przyjmie dniówkę za kolejny dzień w studio. Sam znam paru takich, którzy godzą się na nieco mniejszą wypłatę w zamian za to, że ich nazwisko nie zostanie umieszczone na płycie. To coś jak dopłata za brak wersji silnika umieszczonej na pokrywie bagażnika samochodu…

Genialność Marca Ribota polega na tym, że niezależnie od tego, co gra, zawsze pozostawia na muzyce swój własny ślad, w zasadzie, po kilku dźwiękach wiadomo, że to Marc Ribot. Niezależnie od tego, czy to ciężki rock, czy kubański folklor, muzyka rozrywkowa z Haiti, improwizacje ilustrujące stare nieme filmy, blues, czy mainstreamowy jazz (to mocno naciągane określenie najbardziej jazzowych projektów Marca Ribota). W największym skrócie, Marc Ribot jest jednym z tych muzyków, którym udało się stworzyć własny rozpoznawalny gatunek muzyczny – muzykę Marca Ribota.

Jego najnowszy projekt, który można określić jedynie wspomnianym już określeniem – „Muzyka Marca Ribota” powstał z pomocą muzyków, których obecność w zespole mogła sugerować jakieś totalnie odjechane free-jazzowe improwizacje. Oto obok lidera pojawia się druga gitarzystka – poszukująca wciąż swojej muzyki, niepokorna i niezwykle muzykalna Mary Halvorson i awangardowy basista – Jamaaladeen Tacuma oraz nieco mniej znany, ale niezwykle doświadczony perkusista – G. Calvin Weston.

Mary Halvorson nadal poszukuje swojego brzmienia, czasem wydaje mi się, że zbyt intensywnie – w 2015 roku wydała około 10 albumów, każdy w zupełnie innym składzie, oferując swoim fanom bardzo szerokie spektrum dźwięków.

Jamalaadeen Tacuma – dla mnie to basista Ornette Colemana. Kiedyś w kółko słuchałem jego odczytania ducha muzyki Theloniousa Monka w projekcie Gemini – Gemini z Wolfgangiem Puschnigiem i Burhanem Ocalem. Ten album powstał w 1994 roku – z powodzeniem może się więc już znaleźć w Kanonie Jazzu, na co z pewnością zasługuje.

Calvin Weston wychował się w Filadelfii – to dla projektu istotne, słuchając muzyki Jamesa Browna, Stevie Wondera i Jacksons Five. Z takimi muzycznymi korzeniami kształtował swoje brzmienie u boku Jamaaladeena Tacumy w Prime Time Ornette Colemana, grał z Jamesem Blood Ulmerem i często niedocenianym Johnem Lurie. Osobiście wolę Jmaes Blood Ulmera z Rashiedem Ali, ale G. Calvin Weston też dawał radę. Nie są mu też obce wszelakie konfiguracje projektów Johna Zorna.

Tak oto owa czwórka muzyków pojechała w trasę do Japonii, gdzie w towarzystwie poszerzających paletę dźwięków trójki lokalnych muzyków grających na instrumentach smyczkowych nagrali coś, co sami nazwali fuzją ducha Ornette Colemana z brzmieniem soulu z lat siedemdziesiątych z Filadelfii. Być może dla zachowania odrobiny klimaty Sweet Philly potrzebne były smyczki?

Repertuar dla znawców historii muzyki z Filadelfii jest dość oczywisty – monumentalne „The Sound Of Philadelphia”, „Love Epidemic” legendarnego The Trammps, „Love TKO” Teddy Pendegrassa i garść podobnych znanych wszystkim w Ameryce przebojów. Disco połączone z funkiem i klimatami Prime Time – to w całość mógł złożyć tylko Marc Ribot. Po raz kolejny zaskakując mnie całkowicie, podobnie jak całkiem niedawno, kiedy stworzył własną, autorską wersję „Take Five” z Ceramic Dog.

Podobno istnieje możliwość, że już niedługo usłyszymy w Polsce ten projekt na jednym z festiwali. Tak mówią na tzw. „mieście”. Ja z pewnością będę w pierwszym rzędzie. Na razie pozostaje delektować się dźwiękami z Tokio i zastanawiać się, co jeszcze wymyśli niezwykły Marc Ribot…

Marc Ribot & The Young Philadelphians
Live In Tokyo
Format: CD
Wytwórnia: Yellowbird
Numer: 767522776027