21 stycznia 2017

Cyrille Aimee - Let's Get Lost

Uwielbiam takie niespodzianki. Uwielbiam przypadkowo znalezione w sklepie, gdzieś daleko od domu płyty. Za każdym razem kiedy wybieram się gdzieś w podróż przeznaczam sporą sumę pieniędzy na płytowe zakupy, często kierując się poradami lokalnych sprzedawców. Czasem kupuję album jedynie dlatego, że podoba mi się zdjęcie na okładce, albo na liście utworów widzę jakiś ulubiony standard, lub cover który do jazzowej konwencji nie pasuje, oczekując jakiejś kreatywnie istotnej nowej myśli muzycznej. Najczęściej jednak to zupełnie irracjonalne przeświadczenie, że album, który przypadkowo wpadł mi w ręce będzie ciekawy. Wierzcie, albo nie, niemal bez pudła trafiam w coś, co przynajmniej dla mnie brzmi ciekawie. Jak to zrobić? Chyba nie ma w tym jakiegoś specjalnego talentu, to raczej praktyka. Kieruję się takimi zasadami już jakieś 20 lat i zupełnie nietrafionych zakupów w zasadzie już nie mam.

O Cyrille Aimee, zanim kilka tygodni temu wziąłem do ręki jej nowy album – „Let’s Get Lost” nigdy wcześniej nie słyszałem. Przypadek sprawił, że trafił w moje ręce w tym samym, ciągle istniejącym sklepie, w którym wiele lat temu kupiłem swoją pierwszą płytę Terez Montcalm. Nie oznacza to wcale, że ktoś prowadzi sklep pod nazwą „Wokalistki nieznane w Polsce”. To pewnie przypadek, ale sklep ma tyle uroku, że za każdym razem, kiedy jestem w pobliżu, zawsze go odwiedzam. Szkoda, że to dość daleko. Gdzie – nie zdradzę, to taki mały sekret.

W każdym razie Cyrille Aimee okazała się kolejnym ciekawym odkryciem. Proste, melodyjne jazzowe piosenki, akustyczny w większości akompaniament, stara szkoła swingu. Niby to wszystko już było. Jednak słucha się przyjemnie.

Z internetowych źródeł dowiedziałem się, że „Let’s Get Lost” nie jest wcale udanym debiutem początkującej wokalistki. Na okładce Cyrille Aimee wygląda młodo, okazuje się jednak, że mam sporo do nadrobienia, bowiem zanim doszło do nagrania najnowszego albumu, artystka miała na swoim koncie już 7 autorskich płyt. Z jej oficjalnego biogramu wynika również, że jej matka pochodziła z Dominikany, a ojciec jest Francuzem. Artystka wychowała się we Francji, a obecnie dzieli swój czas pomiędzy USA i niezliczonymi okazjami do koncertowania niemal w całej Europie. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek śpiewała w Polsce.

Jej muzyka jest połączeniem bossanovy, samby, swingu, cygańskiego jazzu rodem z Francji i stylistyki kiedyś wymyślonej przez Mary Ford i Andrews Sisters. To wszystko klimaty sprzed wielu lat. Jednak mimo tych dość staromodnych źródeł, Cyrille Aimee wraz z towarzyszącymi muzykami potrafią znaleźć w tym wszystkim własną drogę i brzmią niezwykle nowocześnie.

Cyrille Aimee posiada coś, co jest największym skarbem każdej wokalistki. Nawet z płyty śpiewa specjalnie dla mnie. I dla każdego z Was. Jest niezwykle bezpośrednia, genialnie muzykalna, niezwykle swobodna rytmicznie. Nie dysponuje może dużą skalą głosu, nie stara się też kopiować kogokolwiek. Jest sobą, nie udaje. No i śpiewa właśnie dla mnie. Jeśli namierzycie gdzieś jej najnowszą płytę, może zaśpiewać również dla Was.

Cyrille Aimee
Let's Get Lost
Format: CD
Wytwórnia: Mack Avenue
Numer: 673203109728

18 stycznia 2017

Tonbruket – Forevergreens

Historia zespołu Tonbruket sięga roku 2008. Biorąc pod uwagę dynamikę zmian na jazzowym rynku i okazjonalność wielu muzycznych działań, to niemal prehistoria. Muzycy sam zaczęli nazywać swoje przedsięwzięcia projektami zdając sobie sprawę, że nie przetrwają długo. Wynika to w równej mierze z prawideł rynku i ekonomii, jak i z kreatywności i ciągłych poszukiwań tego idealnego składu. Te poszukiwania czasem się udają i poszukiwania kończą się sukcesem, który owocuje dłuższą współpracą. Tak właśnie jest w przypadku szwedzkiego zespołu Tonbruket.

Zespół tworzą w zasadzie od jego założenia, basista tria e.s.t., które przestało istnieć po tragicznej śmierci Esbjorna Svenssona – Dan Berglund, znany na całym świecie producent i gitarzysta Johan
Lindstrom, klawiszowiec Martin Hederos i perkusista Andreas Werliin. Pierwsza płyta była firmowana nazwiskiem Dana Berglunda, później zespół zyskał swoją własną markę. Pomimo rozlicznych innych projektów, w których biorą udział członkowie zespołu, formacja trwa do dziś i wydając kolejne płyty niemal co roku wyrusza w europejskie trasy koncertowe promując swoje najnowsze wydawnictwa.

Muzycy zespołu mają niezwykle różnorodne muzyczne doświadczenia, swoje pomysły wcielają w życie na kolejnych płytach zespołu, które są niezwykle różnobarwne i sięgają do inspiracji zarówno rockowych, jak i klasycznych. Niektórzy twierdzą, że muzyki zespołu Tonbruket nie można w zasadzie nazywać jazzem, choć dla tych co słuchają, kupują płyty i tłumnie odwiedzają koncerty zespołu, nie ma to większego znaczenia.

Dziś Tonbruket jest ważną muzyczną marką w Szwecji i w całej Europie. Ich kolejny – czwarty już album nosi dość przewrotny tytuł „Forevergreens”, odwołujący się do wiecznych standardów – evergreenów, zawierając jednak wyłącznie kompozycje członków zespołu, niemal w całości przygotowane właśnie z myślą o tym wydawnictwie.

Muzyka zespołu, podobnie zresztą jak w przypadku poprzednich płyt płynnie wędruje pomiędzy brzmieniami rockowymi, które przeważają głównie w momentach, kiedy najważniejszym instrumentem jest elektryczna gitara – jak choćby w napisanej przez Johana Lindstroma „Tarantelli”, mainstreamowym jazzem, w stronę popu (tu gościnny udział wokalistki – Ane Brun), do inspirowanej słowiańskim folklorem ballady zagranej przez Martina Hederosa na skrzypcach – „Polka Oblivion”.

Gdyby zespół był młody i początkujący, ową mieszankę stylów mógłbym odebrać jako poszukiwanie własnego głosu, jednak Tonbruket z pewnością początkujący nie jest. Muzycy grają tak od samego początku, a Berglund i Lindstrom grali razem już na początku XXI wieku. To celowy wybór, artystyczna wolność i wielka muzyczna wiedza.

Niektórzy będą narzekać, że muzycy zespołu trochę stracili rozpęd, zajęci innymi projektami i że Tonbruket się nie rozwija. Znam zespoły, które grają to samo od pół wieku i też znajdują słuchaczy. Jeśli coś jest dobre, nie trzeba tego zmieniać tylko dla zmiany.

Tonbruket
Forevergreens
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9811-2

17 stycznia 2017

Brother Jack McDuff with Grant Green – The Honeydripper

Brorher Jack McDuff był jedną z największych postaci jazzowych organów Hammonda. Nigdy nie był tak sławny, jak Jimmy Smith, jednak w hammondowej galerii sław powinien stać obok niego, w jednym szeregu z Dr. Lonnie Smithem, Larry Youngiem, Johnny Smithem i Wojciechem Karolakiem. Oczywiście tych nazwisk mogłoby być więcej, szczególnie, jeśli sięgnąć w stronę soulu i R&B, ale wykład o historii instrumentu zostawię lepszym w tej materii.

Faktem jest, że Brother Jack McDuff (w końcowym okresie swojej kariery awansowany na kapitana, głównie za sprawą nieodłącznej czapki przypominającej tą noszoną przez Counta Basie), zaczynał jako basista w zespole Denny Zeitlina. Lokalną karierę basisty kontynuował w okolicach Chicago grając między innymi z Johnny Griffinem i Maxem Roachem. Do organów Hammonda przekonał go w końcówce lat pięćdziesiątych Willis Gator Jackson. Wtedy właśnie jego muzyką zainteresowała się wytwórnia Prestige. Wkrótce powstała pierwsza płyta, której liderem był Brother Jack McDuff – wydany w 1960 roku album „Brother Jack”. Rok później powstał album „The Honeydripper” z udziałem saksofonisty – Jimmy Forresta i młodego, właściwie wtedy jeszcze nieznanego gitarzysty – Granta Greena. W chwili nagrania tego albumu – w lutym 1961 roku Grant Green miał na swoim koncie jedynie udział w dwu sesjach dla Jimmy Forresta i mało muzycznie znaczące nagrania z Samem Lazarem, Willie Dixonem i Baby Face Willettem. Nagrany dosłownie kilka dni przed sesją, która została wydana jako „The Honeydripper” album Lou Donaldsona „Here ‘Tis” ukazał się nieco później.

Można zatem spokojnie uznać, że sesja, która zamieniła się później w album „The Honeydripper” przedstawiła światu dwie wielkie gwiazdy – lidera grającego na Hammondzie i gitarzystę – Granta Greena. Już sam ten fakt czyni „The Honeydripper” albumem ważnym historycznie i ciekawym muzycznie, w szczególności dla fanów obu niezwykłych muzyków. Współpraca obu muzyków miała swój dalszy ciąg w postaci albumu Granta Greena – „Grandstand” oraz Lou Donaldsona „Man With A Horn”, a także kolejnych albumów Jacka McDuffa – „Goodnight, It’s Time To Go” i „Steppin’ Out”. Później Grant Green wybierał już raczej będącego u szczytu sławy Jimmy Smitha, z którym stworzył wiele niezapomnianych albumów.

Kariera Jacka McDuffa nie potoczyła się być może tak dobrze, jak Granta Greena, jednak z pewnością zasłużył się jeszcze raz dla jazzowej gitary odkrywając kolejną gwiazdę – George’a Bensona, który debiutował w jego zespole, co zostało uwiecznione nagraniem koncertowym z 1963 roku – „Brother Jack McDuff Live!”. Zagrał też rok później na debiutanckiej solowej płycie Bensona – „The New Boss Guitar Of George Benson”, której pełny tytuł ma dopisek „With Brother Jack McDuff Quartet”.

Pełna dyskografia Brothera Jacka McDuffa liczy kilkadziesiąt oficjalnych pozycji oraz wiele występów gościnnych i kończy się na nagranym tuż przed śmiercią muzyka w 2001 roku albumie „Brotherly Love”. Moim jednak zdaniem najwcześniejsze albumy muzyka są najciekawsze. Później bywało różnie, podobnie jak z innymi organistami z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku – eksperymenty z instrumentami elektronicznymi, wycieczki w stronę popu – niekoniecznie udane, poszukiwanie właściwej wytwórni i powrót do korzeni w końcówce kariery – to wszystko słychać na płytach Brothera Jacka McDuffa – ta wycieczka ciągle przed Wami, jeśli spodoba się Wam „The Honeydripper”.

Brother Jack McDuff with Grant Green
The Honeydripper
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Groove Hut
Numer: 8436542014328 / PRLP7199

16 stycznia 2017

Joshua Redman – Wish

To już 24 lata… Rok 1993 był zupełnie wyjątkowym czasem startu kariery zupełnie wyjątkowego muzyka. Wtedy właśnie poznaliśmy niezwykły muzyczny świat Joshua Redmana. Mnie osobiście trudno uwierzyć, że od jego muzycznego debiutu w roli lidera minęło już tyle lat. Joshua Redman pochodzi z muzycznej rodziny, jazzowe zainteresowania odziedziczył po ojcu, również saksofoniście Dewey Redmanie. Jako dziecko, słuchał jednak nie tylko Ornette Colemana, z którym grywał ojciec i innych wielkich saksofonistów. Urodzony w 1969 roku muzyk, jak każdy nastolatek uzyskujący muzyczną świadomość w latach osiemdziesiątych słyszał Led Zeppelin, Police, Prince’a i wielu innych bohaterów tamtych czasów. Sam wielokrotnie opowiadał, że na jego muzyczne doświadczenia i młodzieńcze fascynacje, to nie tylko John Coltrane i Cannonball Adderley, co dla początkującego saksofonisty zupełnie naturalne, ale również The Beatles i Aretha Franklin.

Album „Wish” nie jest pierwszym nagraniem Joshua Redmana, kilka miesięcy wcześniej ukazał się album zatytułowany zwyczajnie „Joshua Redman”, zawierający mieszankę jego własnych kompozycji i jazzowych standardów, nagrany między innymi w towarzystwie Christiana McBride’a, Gregory Hutchinsona i Clarence Penna. Całkiem niezły debiut w niezłym składzie, jednak w 1993 roku te nazwiska były na muzycznej scenie równie nowe, jak nazwisko lidera zespołu. Wcześniej Joshua Redman pojawił się parę razy w studiach nagraniowych swojego ojca, ale także Boba Thiele i Elvina Jonesa. Trudno jednak nazwać te nagrania spektakularnym debiutem. Co innego „Wish” – album w którego nagraniu wziął udział zespół w składzie – Joshua Redman, Pat Metheny, Charlie Haden, Billy Higgins. Jak doszło do tak sensacyjnego spotkania młodego Joshua Redmana z renomowanymi muzykami? To w sumie nie ma znaczenia, choć fakt, że Redman namówił starych wyjadaczy do zagrania melodii, które stanowią jeden z najbardziej niezwykłych zestawów najbardziej jak to możliwe od siebie odległych muzycznych klimatów nieodmiennie zadziwia mnie za każdym razem kiedy sięgam po ten album.

Nie znajdziecie bowiem drugiej takiej płyty, na której wielkie jazzowe gwiazdy, wcale nie przymuszone do tego kontraktowymi zobowiązaniami, nagrywające swoje solowe płyty zupełnie gdzie indziej stworzyły zespół akompaniujący debiutantowi w takim niezwykłym otoczeniu. „Wish” to połączenie ducha Ornette Colemana z przebojami Stevie Wondera i Erica Claptona. Na krążku sąsiadują ze sobą kompozycje Pata Metheny i Charlie Hadena z „Moose The Mooche” – stareńką melodią przypisywaną Charlie Parkerowi. Do tego całkiem zgrabnie w tym zestawieniu wypadająca kompozycja „Soul Dance” Joshua Redmana.

„Make Sure You're Sure” Stevie Wondera, to był w 1993 roku całkiem spory i aktualny przebój, po raz pierwszy zaśpiewany przez Stevie Wondera w 1991 roku na płycie „Jungle Fever”, która była dla Stevie Wondera powrotem do wyśmienitej muzycznej formy po nieco słabszym okresie poprzedniej dekady. „Tears In Heaven” Ericka Claptona i Willa Jenningsa znał wtedy cały świat i choć Eric Clapton z pewnością nie chciał takiego przeboju, to był jego największy hit od wielu lat.

Czy umieszczenie takich melodii było ukłonem Joshua Redmana w stronę komercyjnej publiczności? Raczej nie, bowiem album rozpoczyna się od „Turnaroud” Ornette Colemana, a w 1993 roku ludzie słuchali płyt w sklepach, zaczynając od pierwszej ścieżki… Faktem jest jednak, że w 1993 roku Warner Bros w zasadzie nie wydawał jazzu, więc może jednak chęć dotarcia do szerszej publiczności wpłynęła na repertuar? Z pewnością jednak „Wish” mimo tak dziwnego repertuaru jest wyśmienitym pełnoprawnym, rasowym jazzowym albumem, który w jednej chwili zwrócił uwagę całego świata na nową gwiazdę, a Joshua Redman wielokrotnie potwierdizł później i do dziś udowadnia, że z każdej melodii można zrobić jazzowy przebój. Dziś jest muzykiem wybitnym, kimś, na kogo nowe albumy czeka cały muzyczny świat. Czy towarzystwo bardziej doświadczonych kolegów pomogło mu w debiucie? Z pewnością go przyspieszyło, jednak z perspektywy lat, wielu koncertów Joshua Redmana, jakie miałem okazję zobaczyć osobiście, całkiem pokaźnej i niezwykle różnorodnej dyskografii, wielu Płyt Tygodnia z jego udziałem uważam go za jeden z najważniejszych głosów młodego pokolenia. Jako, że jest moim rówieśnikiem, nie obrażajcie się na fakt, że dla mnie jest ciągle przedstawicielem młodego pokolenia. Jestem mu nawet w stanie wybaczyć odrobinę sentymentalne „Tears In Heaven”, które ratuje genialny w tym utworze Pat Metheny.

Joshua Redman
Wish
Format: CD
Wytwórnia: Warner

Numer: 093624536529

15 stycznia 2017

Black String – Mask Dance

Dzisiejsza technika studyjna pozwala wytworzyć elektronicznie w zasadzie każdy dźwięk, wiernie odwzorować barwę, dynamikę i wszelkiego rodzaju mikroszczegóły, które sprawiają, że słuchacze potrafią rozpoznać brzmienie konkretnego typu gitary, producenta fortepianu, a ci wprawniejsi nawet konkretny egzemplarz. To wszystko można nagrać, a później metodami cyfrowymi odtworzyć tak, żeby każdy mógł grać dźwiękiem najdroższego fortepianu, historycznych bezcennych skrzypiec, czy dźwiękiem instrumentu, którego nigdy nie miał w rękach.

Rzecz w tym, że muzyka na szczęście nie składa się wyłącznie z dźwięków, czego skutecznie, przynajmniej na razie dowodzą nieudane próby namówienia komputerów do komponowania i wykonywania muzyki. Muzykę tworzą ludzie, a ci dorastają z określonymi dźwiękami, w przeróżnych kulturach w różnych zakątkach świata, często otoczeni przez instrumenty, o których istnieniu poza ich lokalnym środowiskiem w zasadzie nikt nie ma pojęcia. Takie egzotyczne dla reszty świata instrumenty oferują często nie tylko egzotyczne brzmienia – te można przecież komputerowo odtworzyć, ale również w związku ze swoją konstrukcją i sposobem obsługi tworzą niespotykane w innych zakątkach świata rytmy i muzyczny klimat, który zupełnie bez sensu nazywamy muzyką świata. Gdyby ta nazwa miała jakiś sens, to w zasadzie wszystko byłoby muzyką świata, bowiem każdy rodzaj muzyki gdzieś powstał i w swoich prapoczątkach byłby muzyką danego kraju, miasta, lub odrębnej geograficznie i kulturowo przestrzeni.

Kiedy dwa światy spotykają się, mówimy o fuzji, czy muzyce fusion, szczególnie, jeśli owo spotkanie jest niespodziewane i polega na zderzeniu pozornie zupełnie do siebie niepodobnych artystycznych wrażliwości. To oczywiście zupełnie sztuczne nazewnictwo stworzone na okoliczność uproszczenia opowiadania o tym, że artyści się spotkali i postanowili zagrać razem coś innego, niż to co każdy z nich nauczył się w swojej szkole.

Tak jest w przypadku zespołu Black String, złożonego z muzyków grających na zupełnie w Europie nieznanych pradawnych koreańskich instrumentach muzycznych oraz nieco ekscentrycznego, choć z pewnością wychowanego w muzycznej tradycji zachodniego świata gitarzysty Jeana Oh.

Z tego zderzenia pozornie zupełnie ze sobą niezwiązanych światów i brzmień wyszła intrygująca, egzotyczna i niezwykle wciągająca muzyka, oferująca ciekawe, w części wzorowane na tradycyjnych kilkusetletnich koreańskich melodiach, muzyka. Z pewnością dominujący w brzmieniu kwartetu olbrzymi strunowy instrument – geomungo, nie był narzędziem pracy wędrownych grajków, a salonowym źródłem przyjemności dla władców, trudno bowiem wyobrazić sobie kogoś dźwigającego ten intrygujący swoim głębokim brzmieniem, przypominający nieco zasadą konstrukcji i działania bliższe nam cytry instrument.

Odrobina elektroniki i przesterowanej gitary Jeana Oh wprowadza dodatkowe efekty dynamiczne do często dla europejskiego ucha dość monotonnej muzyki dalekiej Azji. Mam jednak wrażenie, że tych europejskich dźwięków jest momentami nieco za dużo, co oznacza jedynie, że czuję się niezwykle zaintrygowany brzmieniami i kompozycjami proponowanymi przez koreańskich artystów. To jeden z tych projektów połączenia egzotycznych instrumentów i pradawnych kompozycji z nowoczesnością, którego siłą są rzeczywiste emocje i fantastycznie wciągające melodie, a nie tylko chęć zaistnienia w formie ciekawostki kulturowej i brzmieniowej odmienności.

Z pewnością muzyka zespołu Black String może spodobać się nie tylko poszukiwaczom egzotyki i kolekcjonerom ciekawostek, ale również tym słuchaczom, którzy doceniają prawdziwe emocje, uwielbiają nowości i chcą być zaskakiwani. Część pradawnych koreańskich utworów w nieco zmienionej organizacji rytmicznej może spodobać się nawet fanom ciężkiego gitarowego rocka, którzy mają otwarte muzyczne umysły i lubią poeksperymentować. Tego rodzaju muzyki koniecznie trzeba posłuchać na żywo, najlepiej w kameralnej atmosferze, co pozwoli połączyć w wyobraźni ekspresję dźwiękową z wizualną, zrozumieć, w jaki sposób powstają dźwięki, które na płycie są dla większości z nas zupełnie abstrakcyjne.

Black String
Mask Dance
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9036-2