25 lutego 2017

Wes Montgomery with Eddie Higgins Trio – One Night In Indy

To nie jest pomyłka. Oto kilka tygodni temu ukazał się nowy album Wesa Montgomery. Tym razem to nie reedycja, czy jakieś odnalezione odrzuty ze znanej wcześniej sesji, przyklejone do sprzedanego już fanom kilka razy materiału. To zupełnie nowe, nigdy wcześniej niepublikowane nagrania koncertowe, odnalezione w magiczny sposób w archiwach zmarłego niedawno kolekcjonera i znanego w Indianapolis jazzowego fotografa – Duncana Schiedta. To nie jest zresztą pierwsza taka publikacja z jego zbiorów, ta jednak wydaje się muzycznie najdoskonalsza. Sam Duncan Schiedt nie dożył niestety wydania tego materiału, bowiem jak zwykle w takich przypadkach, od podjęcia decyzji o próbie wydania materiału do wytłoczenia płyty minęło niemal 3 lata, które upłynęły na negocjacjach ze spadkobiercami muzyków oraz starannej obróbce materiału muzycznego.

Resonance Records – wytwórnia odpowiedzialna za tak sensacyjną publikację działa bowiem w Stanach Zjednoczonych i publikując swoje wydawnictwa zawsze czyni to z pełną akceptacją spadkobierców i posiadaczy praw autorskich do nagrań. Nie jest to zatem żaden bootleg, ale album, który można dopisać bez żadnych wątpliwości do oficjalnych dyskografii Wesa Montgomery, Eddie Higginsa i Waltera Perkinsa.

Nazwiska basisty wydawcom nie udało się ustalić, choć ich wiedza oraz kontakty w środowisku jazzowym w Indianapolis są niezwykle rozległe. To właśnie w słynnym pół wieku temu Indianapolis Jazz Club został zarejestrowany, zapewne nie do końca za zgodą muzyków publikowany dziś materiał.

Trio Eddie Higginsa nie było stałym zespołem Wesa Montgomery, dziś można przypuszczać, że gitarzysta, mający już wówczas status gwiazdy podróżował po kraju sam, poszukując możliwości koncertowania w towarzystwie lokalnych muzyków – tak było taniej i prościej. Wystarczyło zabrać gitarę i wybrać się w podróż. W Indianapolis było najłatwiej, bowiem to rodzinne miasto Wesa Montgomery, gdzie z pewnością znał wielu muzyków, jeszcze z lat czterdziestych, kiedy zaczynał swoją karierę w orkiestrze Lionela Hamptona.

Kiedy Wes Montgomery, po kilku latach przerwy wznowił swoją muzyczną karierę w 1957 roku, Indianapolis nie było może centrum jazzowych wydarzeń, ale wspomniany już Indianapolis Jazz Club było przystankiem na trasach największych jazzowych sław. W okresie bezpośrednio poprzedzającym początek 1959 roku, kiedy powstał prezentowany po latach przez Resonance materiał, Wes Montgomery podpisał kontrakt nagraniowy z Riverside, nie był bowiem zadowolony ze swojej współpracy z Pacific Jazz. To właśnie wtedy powstały jego najważniejsze albumy – „Fingerpicking’”, który był jednocześnie debiutem w studiu nagraniowym dla Freddie Hubbarda, „The Wes Montgomery Trio”, a wkrótce potem „The Incredible Jazz Guitar Of Wes Montgomery” z udziałem Tomy Flanagana.

W styczniu 1959 roku, kiedy odwiedził swoje rodzinne miasto był już więc z pewnością dla bywalców Indianapolis Jazz Club wielką gwiazdą. Indianapolis dało jazzowemu światu oprócz Wesa Mongtomery i Freddie Hubbarda chyba jeszcze tylko J. J. Johnsona, spośród tych największych.

Muzycy z którymi Wes Montgomery zagrał w styczniu 1959 roku zapewne kilka koncertów w małym klubie nie byli zupełnie nieznani. Rezydujący w latach świetności hard-bopu w Chicago, przez większość czasu w klubie London House pianista Eddie Higgins nagrywał z wieloma artystami. W jego dyskografii, tej najbardziej oficjalnej i tej nieco mniej znanej znajdziecie nagrania z Frankiem Fosterem, Miltem Hintonem, Sonny Stittem, Lee Morganem, Wayne Shorterem i Julianem Cannonballem Adderleyem. To tylko kilka z nazwisk, które spotkacie na płytach w towarzystwie Eddie Higginsa. Z całej listy można ułożyć całkiem kompletną encyklopedię hard-bopu.

Walter Perkins to kolejny wychowanek jazzowego Chicago. W połowie lat pięćdziesiątych był perkusistą w triu Ahmada Jamala. Jego miejsce zajął znany z najważniejszych nagrań Ahmada Jamala Vernell Fournier. Później często towarzyszył gitarzystom – spotkacie go na płytach Jima Halla. Grywał też z Patem Martino. Nagrywał przebojowe płyty z Sonny Stittem i Davem Pike’em. Potrafił odnaleźć się w zespole akompaniującym Carmen McRae i próbując zrozumieć czego oczekuje od perkusisty Charles Mingus. Grał też z Rahsaanem Rolandem Kirkiem i Georgem Sheringiem. Dokonaniem jego życia z pewnością pozostanie album „Count 'Em 88” Ahmada Jamala.

Zmontowany dla kilku koncertów skład zagrał garść standardów, które wszyscy znali. Niby nic nadzwyczajnego. Jednak w rezultacie powstał unikalny dokument. Prawdziwy zapis koncertu, z odrobiną niedoskonałości, niezrozumienia i nieuzgodnionych wcześniej zwrotów muzycznej akcji. Dla fanów Wesa Montgomery to pozycja niezwykła. Dla wszystkich innych – doskonały hard-bopowy klasyk i fantastyczny dokument z najlepszej epoki muzyki improwizowanej. Nowość sprzed niemal 60 lat. Zaskakująca, zdumiewająca i zachwycająca.

Wes Montgomery with Eddie Higgins Trio
One Night In Indy
Format: CD
Wytwórnia: Resonance
Numer: 096802280092

23 lutego 2017

Lee Morgan – Lee-Way

Już sam skład wraz z czasem powstania albumu i miejscem nagrania powinien gwarantować muzykę najwyższej próby. Tak jest w istocie. Lee Morgan i Jackie McLean oraz sekcja złożona z Bobby Timmonsa, Paula Chambersa i Arta Blakey’a, nagrali w studiu Rudy Van Geldera 28 kwietnia 1960 roku wyśmienity album. Album, jakich na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w Englewood Cliffs powstało wiele. Spora część to dziś klasyki jazzu tamtego okresu, a pozostałe są jedynie nieco mniej znane.

„Leeway” rozpoczyna drugą dziesiątkę autorskich albumów Lee Morgana i jednocześnie najlepszy okres w jego życiu, który miał doprowadzić już wkrótce do nagrania jego najważniejszych albumów i dać mu popularność porównywalną z gwiazdami muzyki popularnej za sprawą „The Sidewinder”. To właśnie Lee Morgan już na zawsze pozostanie w pamięci fanów jazzu za sprawą unikalnego połączenia jazzu i popularnego wówczas soulu, które to na krótką chwilę pozwoliło po raz kolejny gwiazdom małych jazzowych klubów zaistnieć w świadomości szerszego grona słuchaczy.

Nagrany niemal 3 lata przed „The Sidewinder” album „Lee-Way” z perspektywy lat jest bez wątpienia pierwszą poważną próbą połączenia obu gatunków, tym razem jeszcze ciągle ze znaczną przewagą ortodoksyjnego hard-bopu.

Album powstał w krótkim okresie współpracy zarówno Lee Morgana, jak i Arta Blakey’a z wytwórnią Vee-Jay, przypuszczalnie dlatego, że muzycy potrzebowali trochę sobie dorobić, a Alfred Lion i Francis Wolff płacili wtedy za sesje nagraniowe najwięcej, czasem nawet fundując muzykom możliwość odbycia dodatkowo opłaconych prób przed nagraniem. Stąd właśnie owe powtarzane często powiedzenie o różnicy między Blue Note a innymi wytwórniami (w tym Riverside, Pacific i Vee-Jay właśnie), która w wolnym tłumaczeniu sprowadzała się do możliwości odbycia choćby jednej płaconej wedle związkowych stawek minimalnych próby przed nagraniem. To właśnie dlatego na albumach Blue Note pojawia się więcej autorskich, trudniejszych kompozycji niż na wszystkich innych z tego okresu. To właśnie dlatego tacy ludzie jak odpowiedzialny za połowę materiału na „Lee-Way” kompozytor i trębacz Cal Massey mieli sporo pracy. Był czas, żeby kompozycje przed nagraniem przećwiczyć. Rodzajem hołdu dla dobrze płacących managerów Blue Note jest kompozycja Lee Morgana „The Lion And The Wolff”, jedna z kilku poświęconych przez wybitnych muzyków mecenasom Blue Note. Cal Massey nie był jednak tylko kompozytorem i trębaczem gdzieś w drugim rzędzie większych składów. To również człowiek odpowiedzialny za aranżacje na „Africa Brass” Johna Coltrane’a, albumie który powstał w kilka miesięcy po nagraniu „Lee-Way”, ale to temat na inną opowieść.

„Lee-Way” jest jednym z najlepszych albumów Lee Morgana, przynajmniej sprzed nagrania „The Sidewinder”. To na równi klasyk hard-bopu, co zapowiedź poszukiwania przez jazzmanów drogi dotarcia do większej ilości słuchaczy. Jedni sięgali do soulu, inni chcieli trafić do dużych sal koncertowych zapraszając do współpracy sekcje smyczkowe. Niektórzy eksperymentowali już wtedy z elektroniką, inni szukali inspiracji w zbliżającej się wielkimi krokami rewolucji rockowej i chcieli uznania młodych słuchaczy. Niemal wszyscy nie gardzili rolą muzyków sesyjnych udzielając się, często anonimowo w wielu produkcjach popularnych. Część dorabiała sobie w ten sposób w pogoni za sławą lub poszukując inspiracji, inni niestety potrzebowali coraz więcej pieniędzy na kolejne porcje narkotyków.

Lee Morgan z pewnością po części za sprawą Bobby Timmonsa i Cala Masseya wyznaczył jedną z tych ścieżek, właśnie za pomocą „Lee-Way”. Część źródeł podaje, że na pomysł takiego składu wpadł Alfred Lion, inne, że to sam Lee Morgan. To dziś nieważne, ważne jest to co z tego połączenia powstało.

Lee Morgan
Lee-Way
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724354003127

21 lutego 2017

Pee Wee Ellis - Twelve And More Blues

„Twelve And More Blues” to album reprezentatywny dla dokonań Pee Wee Ellisa w roli lidera własnego zespołu. Muzyczna historia tego niezwykle utalentowanego i charyzmatycznego saksofonisty ułożyła się jednak dość nietypowo. Przez sporą część fanów kojarzony jest głównie ze swoimi niekoniecznie jazzowymi dokonaniami. Jego własne nagrania, których jest całkiem sporo ukazywały się niejako przy okazji i niekoniecznie w znaczących i systematycznie wznawiających swój katalog wytwórniach. Płyt, które podpisał swoim własnym nazwiskiem z pewnością warto na rynku poszukać, a „Twelve And More Blues” jest doskonałym przykładem z jego bogatej dyskografii liczącej już ponad tuzin albumów.

Pee Wee Ellis urodził się w 1941 roku i kiedy skończył 24 lat, nie mając na swoim koncie żadnych profesjonalnych nagrań, stał się członkiem dużego zespołu muzyków, którzy nagrywali i jeździli w trasy z Jamesem Brownem. Zanim do tego zespołu trafił, widywano go w towarzystwie Rona Cartera i Sonny Rollinsa – zaczynał więc od jazzu z najwyższej półki. Praktyka w zespole mistrza funku i soulu z pewnością dała mu wiele, zwłaszcza, że mimo faktu, że był wtedy początkującym artystą na dorobku, nie pełnił w grupie Jamesa Browna roli jedynie statysty, jakich przewijało się wtedy przez ten zespół wielu. Szybko okazało się, że Pee Wee Ellis pisze niezłe aranże. Wspólnie z Jamesem Brownem napisał i zaaranżował takie hity, jak „Say It Loud – I’m Black And I’m Proud” i „Cold Sweat”.

W latach siedemdziesiątych był aranżerem i dyrektorem muzycznym w wytwórni CTI Creeda Taylora, gdzie współpracował między innymi z Georgem Bensonem i Hankiem Crawfordem. Sięgał też po bardziej ortodoksyjne jazzowe klimaty, grając z Davidem Liebmanem. Obaj saksofoniści nagrali po raz pierwszy kolejny wielki przebój skomponowany przez Pee Wee Ellis – „The Chicken” – ulubioną melodię Jaco Pastoriusa i tym samym większości jazzowych gitarzystów basowych do dzisiaj.

Kolejną dekadę Pee Wee Ellis spędził jako dyrektor muzyczny i lider zespołu Vana Morrisona. Nie zapomniał o swoich muzycznych początkach – w końcówce lat osiemdziesiątych wraz z innymi byłymi muzykami Jamesa Browna założył zespół JB Horns, który stworzył unikalny rodzaj fuzji jazzu i muzyki funk. W składzie między innymi z Maceo Parkerem nagrali kilka wyśmienitych płyt i zjechali z doskonałymi koncertami całą Europę. Ostatnio grywał z Gingerem Bakerem, a swoje niezwykle szerokie muzyczne inspiracje i zainteresowania pokazał nagrywając z Ali Fakrą Toure album „Savane”.

Solowe albumy Pee Wee Ellisa to ponadczasowe, przepełnione bluesowymi korzeniami kameralne jazzwe nuty, często rejestracje koncertowe, bowiem Pee Wee Ellis – wychowanek Jamesa Browna uwielbia grać dla zawsze entuzjastycznie przyjmującej go publiczności. W towarzystwie basu i perkusji w zasadzie zostaje sam ze swoimi saksofonami – najczęściej barytonem i tenorem i przypomina wszystkim, że jazz bez bluesa w zasadzie staje się czymś innym – improwizowaną muzyką współczesną. Może i dobrą, ale zwykle pozbawioną emocji.

Znam osoby, dla których Pee Wee Ellis jest zbyt oczywisty i banalny. Dla mnie to niezwykły showman, jeśli traficie gdzieś na jego koncert – wybierzcie się koniecznie, doskonały muzyk, wybitny kompozytor i aranżer. Artysta, który cieszy się muzyką, a swoją radością dzieli się ze słuchaczami. Jest prawdziwy i niczego nie musi udawać. Takich lubię najbardziej.

Pee Wee Ellis
Twelve And More Blues
Format: CD
Wytwórnia: Minor Music
Numer: 033585503420

20 lutego 2017

Marcin Łosik Trio – Emotional Phrasing

Codziennie w przeróżnych miejscach na świecie, w mniejszych i większych wytwórniach płytowych ukazują się doskonałe albumy. Nie sposób nad tym wszystkim zapanować, z pewnością często powstają arcydzieła, o których nigdy się nie dowiemy. Nie ma czego żałować, bo nawet gdyby poświęcić całe życie na poznawanie nowego materiału muzycznego, nie sposób za kreatywnością muzyków nadążyć.

Debiut polskiego pianisty Marcina Łosika ukazał się nakładem amerykańskiej wytwórni Dot Time Records, prężnie rozwijającego się przedsiębiorstwa, które w swoim katalogu ma zarówno ciekawe nowości, jak i coraz częściej sensacyjne wydawane po raz pierwszy, odnajdowane w amerykańskich archiwach skarby sprzed wielu lat. Album „Emotional Phrasing” ukazał się w 2015 roku, więc z pewnością nie jest już nowością, jednak dla mnie jest wydawnictwem nowym, które całkiem niedawno do mnie trafiło, dzięki uprzejmości właściciela wytwórni, który odwiedził Polskę, żeby osobiście zaplanować dalsze działania związane z naszym jazzowym rynkiem. Jak to zwykle w takim przypadku bywa, część tych planów jest niezwykle tajna i bardzo ekscytująca. Zapewniam, że o Dot Time Records usłyszycie w najbliższym czasie z pewnością nie tylko za sprawą polskich artystów, którzy wydają tam swoje nagrania.

Dla mnie debiut Marcina Łosika jest wydawniczą sensacją, choć wiem, że powinienem o tym napisać wiosną zeszłego roku… To sensacja nie tylko związana z jego niezwykle dojrzałą i błyskotliwą techniką wykonawczą i wyśmienitym panowaniem nad zespołem, który tworzą oprócz lidera Ksawery Wójciński (kontrabas) i Robert Rasz (perkusja). Największą sensacją jest dla mnie wyjątkowy talent kompozytorski lidera, bowiem cała zawartość krążka to jego własne utwory.

Słuchając „Emotional Phrasing” nie mogę pozbyć się trudnych do opisania skojarzeń z wczesnymi nagraniami zespołu Dave Brubecka. To jedno z najbardziej nobilitujących porównań, jakie można sobie wyobrazić w świecie jazzowych pianistów prowadzących autorskie trio. Emocjonalna dojrzałość, zrozumienie potrzeby osiągnięcia spójności zespołu i niezwykła świadomość techniki wykonawczej u będącego na początku artystycznej drogi muzyka jest w przypadku Marcina Łosika wręcz zdumiewająca. A mi trochę wstyd, że nie namierzyłem tej płyty wiosną zeszłego roku. Skojarzenia z Dave Brubeckiem nie potrafię należycie opisać słowami, być może tworzy je w mojej głowie magiczna przestrzeń, to co dzieje się między lekkimi, romantycznymi dźwiękami fortepianu Marcina Łosika.

Warto również podkreślić doskonały występ Ksawerego Wójcińskiego, który nie tylko doskonale tworzy precyzyjny, rytmiczny fundament albumu, ale też kiedy dostaje okazję na solówkę, znakomicie odczytuje intencje kompozytora – jako dowód polecam choćby „Her Song”, choć cały album jest równie doskonały i nie sposób wyróżnić jakiejkolwiek kompozycji, ani wskazać tych utworów, które na płycie umieszczono jedynie w celu uzupełnienia jej zawartości, kiedy skończyły się ciekawe pomysły.

Z wielką niecierpliwością czekam na kolejne nagrania Marcina Łosika i możliwość usłyszenia go na żywo, „Emotional Phrasing” to absolutna sensacja, która oprócz wielkiej przyjemności obcowania z wybitnym nagraniem pozostawia mi w głowie nieco smutku wynikającego z przypuszczenia, że prawdopodobnie gdzieś na świecie również dzisiaj ukazał się jakiś genialny album, o którym być może nigdy się nie dowiem.

Marcin Łosik Trio
Emotional Phrasing
Format: CD
Wytwórnia: Dot Time
Numer: 604043903726

19 lutego 2017

Red Garland Quintet feat. John Coltrane And Donald Byrd – Soul Junction

W świadomości fanów jazzu, w szczególności tych, którzy chętnie sięgają po nagrania z najlepszych dla tej muzyki lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, Red Garland często jest jedynie jednym z ważnych pianistów Milesa Davisa. Jego rola w zespole Davisa nigdy nie była tak istotna jak dekadę później Herbie Hancocka, jednak z pewnością nie był tylko bezimiennym członkiem sekcji rytmicznej wielkiego trębacza.

Z Milesem Davisem nagrał ważne albumy dla Prestige, którymi dziś zwany pierwszym wielkim kwintetem zespół postanowił wywiązać się ze zobowiązań kontraktowych wygasającej umowy Milesa Davisa z tą wytwórnią. To nie był żaden gwiazdorski kontrakt, a lider musiał sam płacić za czas spędzony w studiu. Mając już w perspektywie znacznie korzystniejszą umowę z Columbią, Miles Davis postanowił nie marnować pieniędzy i w ten sposób, zaledwie dwa dni w studiu – 11 maja i 26 października 1956 roku zajęło zespołowi nagranie materiału na 4 albumy, dziś uznawane za niezwykle istotne w dorobku wszystkich uczestników tych sesji – „Cookin’”, „Relaxin’”, „Steamin’” i „Workin’”. Krótko po tych nagraniach Red Garland wyleciał ze składu zespołu, ustępując miejsca młodemu Billowi Evansowi, ale to już zupełnie inna historia.

Red Garland ma na swoim koncie około 50 albumów, które nagrał będąc liderem własnych zespołów, często w niezwykle gwiazdorskich składach. Dobrym przykładem jest album „Soul Junction”, który powstał w 1957 roku, a razem z liderem zagrali John Coltrane, Donald Byrd, Arthur Taylor (Art Taylor) i najmniej znany w tym towarzystwie basista George Joyner, występujący również jako Jamil Nasser i Jamil Sulieman.

Ten mało dziś znany i niezbyt często wspominany muzyk nagrywał z Ahmadem Jamalem, Phineasem Newbornem Juniorem i Sonny Rollinsem. Był częścią paryskiego składu Lestera Younga, a swoją karierę rozpoczynał w koncertowym składzie zespołu B.B. Kinga. Pozostaje mało znany również dlatego, że nigdy nie nagrał żadnego albumu jako lider. Nie wiedzieć czemu, część cyfrowych reedycji przyznaje grę na perkusji właśnie temu muzykowi, a na kontrabasie Artowi Taylorowi. To oczywisty błąd edytorski.

Doskonale rozumiejący się z Johnem Coltrane’em lider, co było efektem wielu koncertów i nagrań studyjnych we wspomnianym już zespole Milesa Davisa, przyzwyczajony do presji czasu i kosztów w studiu, w jeden długi dzień w studiu Rudy Van Geldera nagrał materiał, który dziś wypełnia ponad dwa albumy – „Soul Junction”, „All Mornin’ Long” oraz część „High Pressure”. To były naprawdę ciekawe czasy.

Bez wątpienia najciekawszym momentem tego albumu jest trwający ponad 15 minut utwór tytułowy, jedyna kompozycja lidera na tej płycie, a w szczególności niezwykle zrelaksowane i wypełnione bluesowymi akordami fortepianowe solo Reda Garlanda. Pozostałe 4 utwory wybrane z sesji na ten album to jazzowe standardy. Fani Johna Coltrane’a nie powinni zapominać o tej płycie, jak o wielu innych, gdzie był jedynie gościem, bowiem z tych płyt (w zespole Reda Garlanda zagrał na 4 albumach – oprócz wymienionych już zarejestrowanych niemal w całości w czasie sesji 15 listopada 1957 roku jest jeszcze nagrana przy innej okazji na przełomie 1957 i 1958 roku płyta „Dig It!”) można zebrać całkiem pokaźną i reprezentatywną dla niemal całej kariery tego saksofonisty dyskografię.

„Soul Junction” to album reprezentatywny dla dorobku Reda Garlanda w roli lidera zespołu, choć wypełniony jest w większości jazzowymi standardami. Red Garland należy do grona muzyków, którzy często poświęcali wiele ze swoich solowych karier, chcąc uczestniczyć w wielkich muzycznych wydarzeniach. Do takich bez wątpienia należy pierwszy wielki kwintet Milesa Davisa, jednak takie nagrania jak „Soul Junction” pozwalają zrozumieć w jaki sposób powstawały jazzowe arcydzieła.

Red Garland Quintet feat. John Coltrane And Donald Byrd
Soul Junction
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / OJC

Numer: 025218648127