18 marca 2017

Tina Brooks with Blue Mitchell, Kenny Drew, Paul Chambers, Art Taylor - Back To The Tracks

Tina Brooks jest jednym z najbardziej niedocenianych muzyków lat sześćdziesiątych. Pojawiał się w składach wielkich sław nagrywających swoje płyty w złotym okresie hard-bopu, jednak nie potrafił przebić się do pierwszej ligi ze swoimi własnymi nagraniami. Jego fani musieli czekać ponad 20 lat na pierwsze wydania jego zarejestrowanych w latach sześćdziesiątych sesji nagraniowych. Do dziś nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego tak doskonały materiał, jak choćby „Back To The Tracks” musiał czekać dwie dekady na swoją wydawniczą premierę.

Tina Brooks urodził się w 1932 roku w muzycznej rodzinie. Jego ojciec był docenianym w lokalnym środowisku Północnej Karoliny pianistą, a brat – David Bubba Brooks również został profesjonalnym muzykiem. Rodzina Brooksów przeprowadziła się do Nowego Jorku w 1944 roku, Tina miał już za sobą wtedy sporą dawkę muzycznej edukacji. Jako 12 latek znalazł się w samym środku muzycznej rewolucji be-bopu. Nie został jednak świadkiem narodzin nowego stylu. Jako dziecko był mniejszy od rówieśników i ulice Nowego Jorku okazały się zbyt niebezpieczne. Rodzice odesłali go do szkoły do rodzinnego Fayetteville. Ponownie znalazł się w Nowym Jorku dopiero w 1950 roku, zajmując miejsce swojego starszego brata w dość znanym zespole R&B Sonny Thompsona. Po kilkunastu miesiącach i debiucie nagraniowym w tym składzie trafił do orkiestry Lionela Hamptona. W świat postępowego be-bopu wprowadził go równie jak on za życia niedoceniany trębacz Little Benny Harris. W tym czasie poznał również inną niezwykłą postać, która miała wielki wpływ na jego muzykę – pianistę Elmo Hope’a, z którym założył pierwszy strictre jazzowy zespół, w składzie którego pojawiał się również Jimmy Lions.

Little Benny Harris – dobry duch kariery Tiny Brooksa zainteresował jego występami Alfreda Lionsa z Blue Note, wytwórni, w której Tina Brooks nagra większość swoich autorskich projektów (przynajmniej tych, które do dziś zostały wydane). Będąc pod wrażeniem talentu saksofonisty, Alfred Lion doprowadził do pierwszych ważnych nagrań w karierzy Tiny Brooksa, rejestrując cztery albumy Jimmy Smitha z jego udziałem – „Houseparty”, „The Sermon”, „Confirmation” i „Cool Blues”, a także „Blue Lights” i „On View At The Five Spot Cafe” Kenny Burrella. W 1958 roku, z udziałem wielkiej już wtedy gwiazdy, trębacza Lee Morgana, Tina Brooks nagrał dla Blue Note swój pierwszy album w roli lidera – „Minor Move”.

Wkrótce zarejestrował 3 kolejne albumy, w tym „Back To The Tracks”, nagrywając również z Freddie Hubbardem jego „Open Sesame” i z Jackie McLeanem – „Jackie’s Bag”. Dobrze zapowiadająca się kariera wspierana przez Alfreda Lionsa załamała się w 1962 roku, kiedy uzależnienie od narkotyków sprawiło, że Tina Brooks nie był już w stanie nagrywać, pojawiał się jedynie od czasu do czasu w którymś z nowojorskich klubów, dołączając na scenie do swoich muzyków, którzy lepiej radzili sobie z codziennością. Wkrótce trafił na przymusowy odwyk, spędził również trochę czasu w więzieniu, zmarł niemal zapomniany w 1974 roku.

Jego pierwsza sesja – „Minor Move” z 1958 roku nie została wydana za jego życia. Ten materiał to typowy debiut muzyka, który jest przekonany, że być może ma jedyną i ostatnią okazję do nagrania czegoś własnego – Jak po latach w jednym z wywiadów powiedział Alfred Lions – było za dużo i za wcześnie. Podobnie stało się z kolejnym albumem – „True Blue”.

Po latach za sprawą Michaela Cuscuny Mosaic wydało po raz pierwszy wszystkie cztery albumy Tiny Brooksa. Materiał zarejestrowany na przestrzeni 4 lat, uznawanych za najlepsze w muzycznej karierze Tiny Brooksa – od 1958 („Minor Move”) do 1961 („The Waiting Game”) pokazuje muzyczną ewolucję lidera, ale również to, jak wielki wpływ na brzmienie jego zespołu mieli trębacze. Na pierwszej płycie usłyszycie stojącego wtedy w połowie drogi między fascynacją Cliffordem Brownem, a własną, dużo ostrzejszą frazą, Lee Morgana. Drugi album to królestwo Freddie Hubbarda. Trzeci w kolejności – „Back To The Tracks” to moim zdaniem najbardziej pasujące do stylu gry lidera towarzystwo Blue Mitchella. W ostatnim nagraniu – „The Waiting Game” wziął udział Johnny Coles.

Wszystkie cztery albumy – dziś uznawane za hard-bopowe klasyki ukazały się po raz pierwszy w 1985 roku w niewielkim nakładzie w Mosaic, wkrótce potem wydał je w postaci pojedynczych albumów Blue Note. Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego Alfred Lion nie wydał przynajmniej 3 z nich zaraz po ich zarejestrowaniu. Wtedy byłyby z pewnością mocnymi pozycjami w naszpikowanym sensacyjnymi sesjami katalogu Blue Note.

Tina Brooks with Blue Mitchell, Kenny Drew, Paul Chambers, Art Taylor
Back To The Tracks
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note

Numer: 724382173724

15 marca 2017

Julian & Roman Wasserfuhr - Landed In Brooklyn

O poprzedniej płycie braci Wasserfuhr – Juliana grającego na trąbce i Romana obsługującego głównie fortepian pisałem w 2013 roku. Album wydawał mi się całkiem atrakcyjny, choć był atrakcją chwilową, bowiem od tego czasu nie wróciłem do niego chyba ani razu. W 2013 roku wydawało mi się, że zgrany duet zrobi nieco większą karierę, z czasem jednak o nich zapomniałem. Fanom kazali na nowy album czekać niemal 4 lata, co w dzisiejszych czasach oznacza całą muzyczną wieczność. Opisując album „Running” miałem wrażenie, że zespół startuje do wielkiej kariery. Póki co wielkiej kariery, wielu nagrań i koncertów się nie doczekaliśmy, jest jednak nowy album – „Landed In Brooklyn”.

Czasem warto poczekać i nagrać mniej, ale ciekawiej. Tak stało się w przypadku braci Wasserfuhr – może czteroletnia przerwa w nagraniowej aktywności to komercyjne samobójstwo, ale z artystycznego punktu widzenia warto nagrywać tylko jeśli ma się nowe wartościowe pomysły, a sam fakt, że niektórzy muzycy miewają je częściej, a inni potrzebują czasu nie powinien nikogo z rynku eliminować.

Albumy zespołu składają się w większości z kompozycji własnych braci Wasserfuhr, tradycyjnie uzupełnionych o znane utwory o zdecydowanie nie jazzowym rodowodzie. Ozdobą „Running” były „Behind Blue Eyes The Who i „Nowhere Man The Beatles. Świat tym razem zdecydowanie bardziej popularnych przebojów reprezentują „Seven Days” Stinga i „Durch Den Monsun” zespołu Tokio Hotel. Pożyczyć melodię można właściwie z dowolnego źródła, jeśli potrafi się z niej zrobić integralną część własnej muzyki. Dlatego nie będę narzekał nawet na Tokyo Hotel…

Choć wybór przebojów dekorujących listę utworów nieco zaprzecza tezie o muzycznym dojrzewaniu braci Wasserfuhr, „Landed In Brooklyn” to zdecydowanie ich najbardziej przemyślany i dopracowany album. Nie wspierają się już autorytetem uznanych muzyków (jak na „Upgraded In Gothenburg”). Nie poszukują również poszerzenia kręgu słuchaczy w nieudanej współpracy z wokalistą („Running”). Potrafią wybrać doskonały zespół i zrobić właściwy użytek z najbardziej charakterystycznego elementu ich wspólnego brzmienia – zderzenia miękko brzmiącej trąbki z agresywnym fortepianem. Tworzą razem brzmieniowy konglomerat Chrisa Botti i McCoy Tynera, co wydaje się nie mieć głębszego muzycznego sensu, jednak okazuje się ciekawym pomysłem.

Przebojowe i melodyjne kompozycje, pogodne brzmienie i doskonała jakość nagrania zrealizowanego w legendarnym nowojorskim Systems Two składają się na wartościową nowość w skromnej dyskografii braci Wasserfuhr. Jeśli istnieje współczesny, przebojowy i melodyjny hard-bop – to jego liderami są Julian i Roman Wasserfuhr.

Tak więc grunt, że jest – nowa, całkiem świeża płyta braci Wasserfuhr – tak jak poprzednie – wydana przez ACT Music, warto było zebrać pomysły, poczekać nieco dłużej i nagrać tak wyśmienity album.

Julian & Roman Wasserfuhr
Landed In Brooklyn
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9829-2

13 marca 2017

Adam Pieronczyk – Digivoco

Do dwóch polskich płyt z przełomu wieków wracam szczególnie często. Obie uważam nie tylko za dokument swoich czasów, ale za jedne ze szczytowych osiągnięć muzyków, którzy je stworzyli. Jedną z nich jest album „Digivoco” Adama Pierończyka, a tą drugą nagranie koncertowe Leszka Możdżera i Adama Pierończyka zarejestrowane w Sofii – wydanme jako „Live In Sofia” przez prężnie w swoich czasach działającą wytwórnię Not Two Records.

„Digivoco” okazuje się dziś trudno dostępnym w nienaruszonym stanie kolekcjonerskim rarytasem. Do kolejnego już powrotu do tego albumu skłoniła mnie oferta odsprzedaży albumu złożona mi przez jednego z zaprzyjaźnionych japońskich kolekcjonerów. Prowadzona w wirtualnej przestrzeni rozmowa z być może największym w świecie fanem Gary Thomasa doprowadziła mnie do chęci udowodnienia człowiekowi na drugim końcu świata chcącym uzupełnić swoją kolekcję nagrań świetnego przecież saksofonisty, że nie bez przyczyny nazwisko Adama Pierończyka na okładce umieszczone jest na głównym miejscu, a Gary Thomas był wtedy tylko gościem…

Trochę potrwało, zanim udało mi się zdobyć nieużywany egzemplarz płyty i wysłać do Japonii. Nie było to łatwe, bowiem w japońskim kolekcjonerstwie jest pewna doza szaleństwa. Oprócz muzyki, wszystko musi być w stanie nienaruszonym, a najmniejsza rysa na okładce w zasadzie sprawia, że płyta nie jest już kandydatem do uzupełnienia kolekcji, nawet jeśli jest jedynym na świecie możliwym do kupienia egzemplarzem. Być może mój zaprzyjaźniony kolekcjoner nie zbliża się do swoich zasobów bez białych rękawiczek i chirurgicznej maseczki na twarzy.

Tak, czy inaczej, kiedy już album do Japonii dotarł, wspomniany adresat – fan Gary Thomasa przyznał nieco skruszony, że istotnie Adam Pierończyk poziomem od starszego o niemal dekadę amerykańskiego kolegi wcale nie odbiega. Otrzymałem zlecenie skompletowania jego dyskografii, znowu w stanie nienaruszonym, co pewnie zajmie mi trochę czasu i da okazję do uzupełnienia swoich zbiorów i powrotu do tak wyśmienitych dźwiękowych eksperymentów, jak „Digivoco”.

„Digivoco” to album poszukujący, z pozoru awangardowy, skupiony na eksploracji możliwości programowania przeróżnych elektronicznych instrumentów, choć zanurzony całkiem głęboko w jazzowej klasyce. To połączenie wody z ogniem, tworzy zderzenie akustycznych saksofonów i elektroniki, odpowiedzialnej za kreowanie improwizacyjnego pola do bitwy saksofonistów, do której w zasadzie nie dochodzi. Jeśli szukacie bitwy saksofonistów – szukajcie zupełnie na innej półce. Tu znajdziecie dwóch inspirujących się nawzajem saksofonistów i wykreowany przez nieocenionego eksperymentatora – Tadeusza Sudnika we współpracy z gitarzystą Gunnarem Geisse i całkiem interesującym perkusistą Maurice De Martinem dźwiękowy plener.

Gdybyście jednak przypuszczali, że Gary Thomas i Adam Pierończyk nie znają się na saksofonowych sztuczkach – posłuchajcie „Unlinear” i doceńcie kontrolę oddechu we wstępie do albumu. Całość tworzy intrygujący i w Polsce i w Japonii dźwiękowy obraz wykreowany przez poszukujących nowych brzmień artystów.

Adam Pieronczyk
Digivoco
Format: CD
Wytwórnia: PAO
Numer: 9006834102300

12 marca 2017

James Moody – Feelin’ It Together

James Moody to jedna z wielkich legend świata jazzu. Powszechnie uznawany za duszę jazzowego towarzystwa, zawsze uśmiechnięty i gotowy do gry. Od pierwszych dźwięków, które zarejestrował, do końca swoich dni stworzył niemożliwą do policzenia ilość genialnych ballad. Już w końcówce lat czterdziestych był klasykiem gatunku, choć tenorzyści jego pokolenia uznawani byli za duchowych spadkobierców Charlie Parkera, Moody zawsze pozostał sobą.


Na zawsze wpisał się do jazzowych podręczników już w latach pięćdziesiątych za sprawą niezwykłej kompozycji Eddie Jeffersona – „Moody’s Mood For Love”, która została oparta na solówce Jamesa Moody z utworu „I’m In The Mood For Love” nagranego w końcówce lat czterdziestych.

W czasie swojej długiej kariery, którą rozpoczęła się w wojskowej orkiestrze w czasie drugiej wojny światowej i nauką jazzowego życia w grupie Dizzy Gillespiego, grał ze wszystkimi największymi mistrzami. W zespole Dizzy Gillespiego poznał Kenny Barrona, który pozostał jego muzycznym przyjacielem na całe dekady. Album „Feelin’ It Together” powstał w 1973 roku, a muzycy ciągle uwielbiali swoje towarzystwo.

Tym, którzy uważają Jamesa Moody za saksofonistę drugiego planu i idealnego uczestnika rozlicznych big-bandowych zespołów Dizzy Gillespiego w późnych latach jego kariery polecam odnalezienie reedycji takich albumów jak „The Tower Of Power!” Dextera Gordona, czy „Big Bags” orkiestry Milta Jacksona.

James Moody był jednak indywidualistą i w zasadzie od początku swojej kariery wystarczająco dużą gwiazdą (spora w tym zasługa komercyjnego sukcesu „Moody’s Mood For Love”), żeby nagrywać autorskie albumy właściwie przez całą karierę. Jego ulubionym instrumentem był tenor, równie dobrze grał jednak na alcie i flecie. Album „Feelin’ It Together” to doskonały przykład sprawności technicznej w grze na tych wszystkich instrumentach i pogody ducha lidera. Nagranie powstało w trudnych dla muzyków jazzowych początkach lat siedemdziesiątych, kiedy wydawało się, że jazz w postaci akustycznej w zasadzie już nigdy nie powróci, a kto nie grał hałaśliwego fusion w zasadzie był traktowany jak okaz muzealny, a w najlepszym wypadku idealny kandydat do lukratywnego angażu w hallu, lub sali do gry w bingo w którymś z wysłużonych i atrakcyjnych jedynie dla emerytów hotelu w Las Vegas.

James Moody potrafił jednak w tamtych czasach zrobić coś niezwykłego – wykorzystać odrobinę nowoczesnego instrumentarium w postaci elektrycznego fortepianu swojego najlepszego muzycznego przyjaciela – Kenny Barrona i stworzyć mowocześnie brzmiące ballady. Powściągliwość w wykorzystaniu nowoczesnych brzmień spowodowała, że nagrana w 1973 roku płyta od razu stała się ponadczasowym klasykiem i pozostaje nim do dziś.

„Feelin’ It Together” nie jest jakimś szczególnym albumem w obszernej dyskografii Jamesa Moody. Jest dla mnie okazją, żeby przedstawić tego muzyka i po raz kolejny powrócić do doskonałej muzyki, opisanej nie tylko przez jedyny w swoim rodzaju dźwięk jego saksofonów, ale także dźwiękowe eksperymenty brzmieniowe Kenny Barronna (jak choćby początek „Kriss Kross”). Ten album to również jedna z najwspanialszych bobopowych solówek Jamesa Moody, tego sposobu gry uczył się przecież od samego Charlie Parkera. Otwierający album utwór – „Anthropoly” to w mojej osobistej klasyfikacji jedna z najciekawszych wersji „I Got Rhythm” wszechczasów. Nie tylko w związku z jedyną w swoim rodzaju solówką lidera, ale również z równie doskonałą odpowiedzią Kenny Barrona i całkiem błyskotliwym fragmentem zagranym na kontrabasie przez Larry Ridleya. Jeśli zestawić ten utwór z umieszczonym nieco dalej „Wave” Antonio Carlosa Jobima, zrozumiecie jak niezwykle uniwersalnym muzykiem był James Moody.

James Moody
Feelin’ It Together
Format: CD
Wytwórnia: Muse / 32 Jazz
Numer: 604123204521