05 lipca 2017

Imelda May - Life. Love. Flesh. Blood

Nasza niedawna historia nadała nowego znaczenia pojęciu Artysta Drugiego Obiegu. Pozostawiając na boku polityczne zawiłości historii Europy Środkowej, dla mnie drugi obieg to ukryte muzyczne skarby, artyści nie szukający za wszelką cenę popularności. Zwykle oznacza to silną osobowość, wyrazistość, olbrzymią muzykalność, a także niebanalny, własny styl, często łączący zapomniane już, a nawet uznawane za niemodne, lub wręcz zbyt proste na współczesne czasy style sprzed lat. Bycie takim artystą drugiego obiegu oznacza sporą popularność wśród innych muzyków a także posiadanie grupy oddanych fanów, którzy traktują swoje odkrycia jak cenne skarby, chcąc ukryć je przed innymi, jakby w obawie przed utratą przez ich ulubionego artystę status kultowego i nieznanego.

Imelda May doskonale pasuje do takiego opisu artystki, która robi swoje nie oglądając się na to, co akurat modne, albo co może się dobrze sprzedać. Występowała już i nagrywała z całkiem pokaźną grupą muzyków z pierwszych stron gazet i promocyjnych półek w sklepach z płytami, jednak w żaden sposób nie starała się ogrzać w cieple ich popularności. W większości tego rodzaju współpracy, to raczej ci wielcy korzystali z jej obecności.

Do mnie wiedza o jej istnieniu dotarła kilka lat temu przy okazji wyśmienitej współpracy z Jeffem Beckiem, który jest gościem, choć pozostającym w cieniu samej Imeldy May, również w jednym z utworów na najnowszej płycie artystki „Life. Love. Flesh. Blood”. W 2010 roku Imelda wystąpiła gościnnie na płycie Jeffa Becka „Emmotion & Commotion”, a później sprawdziła się znakomicie w roli nowoczesnej Mary Ford na koncercie z Iridium wydanym jako „Rock 'n' Roll Party (Honoring Les Paul)”. Zainteresowanie rockabilly, rock and rollem, twórczością Fatsa Domino, Buddy Holy’ego i Roya Orbisona to jeden z ważniejszych aspektów działalności Imeldy May.

Wokalistka występuje często w irlandzkiej telewizji, prowadząc swój własny słowno-muzyczny program, w którym pojawiają się niezwykli goście i okazja do zaśpiewania niepowtarzalnych duetów (wyszukajcie sobie w internecie wspólny występ z Sinead O’Connor), a tematy poruszane w rozmowach są nie tylko muzyczne. Innego gościa specjalnego pojawiajacego się na płycie „Life. Love. Flesh. Blood” – doskonałego brytyjskiego pianistę i lidera orkiestry Joolsa Hollanda Imelda poznała przy okazji nagrania występu dla jego własnego muzycznego telewizyjnego programu „Later … With Jools Holland”.

Najnowszy album Imeldy May to pierwsze od lat jej własne nagranie, które powstało bez udziału byłego już męża – gitarzysty rockabilly Darrella Highama. Obsada zespołu z pewnością jest o co najmniej klasę ciekawsza, bowiem na zarejestrowanej chyba po raz pierwszy w całości w USA płycie gitary obsługują Marc Ribot i T-Bone Burnett.

Album wypełniony jest doskonale napisanymi przez samą Imeldę May piosenkami, w których powstaniu pomagał Bono. Całość wyprodukował T-Bone Burnett, a odejście od rockabilly wyszło artystce na dobre. Jeśli tak ma brzmieć dobrze zagrany album, na którym muzyka nie jest równie ważna, co tekst i osobowość wokalistki, to chyba uznam, że jestem fanem popowego grania.

„Life. Love. Flesh. Blood” jest mieszanką stylów, jazzowych improwizacji, bluesowej gitary, swingującego hammonda i fortepianu w duecie z Joolsem Hollandem, wyśmienitych ballad i doskonałej realizacji. Jazz był kiedyś muzyką rozrywkową, gdyby pozostał nią do dziś, pewnie Imelda May byłaby nową Billie Holiday, do której bywa czasem zresztą porównywana.

Dla mnie „Life. Love. Flesh. Blood” jest albumem na miarę „Astral Weeks”, pochodzącego również z Irlandii Van Morrisona. To najlepszy album Imeldy May, jaki dotąd nagrała. Dziś jest doskonałą propozycją na wakacyjne wieczory, za kilka lat stanie się klasyką gatunku i pozostanie na zawsze aktualny, choć teksty z pewnością są zapisem bardzo osobistych przeżyć rozwodowych artystki. Prawdopodobnie „Life. Love. Flesh. Blood” będzie dla Imeldy May przepustką do komercyjnego muzycznego świata wielkich wytwórni i olbrzymiej popularności, mam jednak cichą nadzieję, że nawet jeśli zrobi karierę, pozostanie niepokorną, niezależną i ceniącą przede wszystkim muzykę wokalistką.

Imelda May
Life. Love. Flesh. Blood
Format: CD
Wytwórnia: Decca / Universal
Numer: 602557149012

02 lipca 2017

Pat Martino – All Sides Now

Album „All Sides Now” właśnie skończył 20 lat. Historia jego powstania jest dziwna i z pewnością warta opowiedzenia, niezależnie od tego, że sam krążek zawiera doskonałą muzykę, podobnie jak większość albumów nagranych przez Pata Martino.

„All Sides Now” nie jest pierwszą płytą nagraną przez Pata Martino po powrocie do życia, komponowania i grania na gitarze to tym, kiedy po ciężkiej operacji mózgu musiał po raz drugi uczyć się grać na gitarze w zasadzie od zupełnego zera. To całkiem osobna historia, stanowiąca w dodatku dowód na istnienie genetycznych predyspozycji muzycznych, a także niezwykłej determinacji jednego z najbardziej niezwykłych gitarzystów wszechczasów, a z całą pewnością jedynego znanego, który uczył się grać na gitarze słuchając często swoich własnych nagrań…

Pat Martino przeszedł ciężką operację mózgu w 1980 roku i kilka lat zajęło mu mozolne odbudowywanie umiejętności. Przed chorobą, jeszcze w latach siedemdziesiątych nagrywał albumy dla wytwórni Muse. Przerwany problemami zdrowotnymi kontrakt obejmował zobowiązanie do nagrania kolejnych dwóch płyt, zrealizowane częściowo w 1987 roku w postaci pierwszego po niemal 10 latach albumu koncertowego „The Return”. Na kolejne nagrania musieliśmy czekać do 1994 roku, a przerwa była częściowo związana z chorobą i śmiercią rodziców muzyka. W 1994 roku po raz kolejny powrócił doskonałym, choć wydanym w małym nakładzie i dziś dostępnym jedynie z drugiej ręki „The Maker” wydanym przez japoński label Paddlewheel i później firmowanym przez Evidence. Kolejne dwie płyty powstały dla Muse – „Interchange” i „Nightwings” potwiedziły powrót do wielkiej artystycznej formy.

Kontrakt artysty z Blue Note miał być ważnym krokiem pozwalającym dotrzeć do szerszego grona jazzowych słuchaczy. Jak jednak sam Pat Martino pisze w swojej autobiografii „Here And Now!”, napisanej wspólnie z Billem Milkowskim, pierwszą płytę dla zasłużonej wytwórni wyobrażał sobie całkiem inaczej. Do współpracy zaprosił Pata Martino ówczesny prezydent wytwórni, nie mającej wtedy dobrego okresu – Bruce Lundvall. Niestety po dawnej sławie i profilu artystycznym w 1995 roku pozostało niewiele, a Blue Note potrzebowało komercyjnych sukcesów, żeby utrzymać się na powierzchni. W tym czasie jej szefowie wymyślili serię „Cover Series” – albumów odtwarzających hitowe nagrania z lat siedemdziesiątych artystów w rodzaju Carole King, Marvina Gaye’a, Boba Marleya, czy Sly And The Family Stone. Na szczęście nikt nie zmusił do tego Pata Martino, choć niemal dokładnie wtedy, w 1997 roku powstał opisywany niedawno przeze mnie album grającego w jednym utworze z Patem Martino Charlie Huntera – „Natty Dread”.

Przygotowanie „All Sides Now” z udziałem wielu znakomitych muzyków wymagało od Pata Martino wielu podróży do różnych studiów nagraniowych i sporo pracy produkcyjnej. Udało się znakomicie, choć przez długie lata Pat Martino nie lubił wracać do tematu tego albumu. Przypuszczam, że poczuł się zmuszony do nagrania takiego właśnie albumu, a wolałby zagrać kolejne wyśmienite gitarowo-hammondowe trio. Jednak z Blue Note Pat Martino w późniejszym okresie nagrał jeszcze kilka płyt, dostając od wytwórni z pewnością większą swobodę w wyborze materiału i muzyków.

Szczególne znaczenie miało dla Pata Martino wspólne nagranie z Les Paulem, którego pierwszy raz spotkał za kulisami jego koncertu, kiedy miał 12 lat. Zagrał wtedy dla Les Paula na jego gitarze, a ten będąc pod wrażeniem gry 12 latka, zapamiętał spotkanie i opisał wiele lat później w 1970 roku we wstępniaku do albumu Pata Martino „Desperado”. Les Paul w latach dziewięćdziesiątych był rezydentem w nowojorskim klubie Iridium. W sieci znajdziecie bez problemu wspólne jego nagrania z Patem Martino z tej sceny. „I’m Confessin' (That I Love You)” – ich wspólny duet jest jednym z najwspanialszych nagrań na „All Sides Now”. Gdyby o tytule albumu miała decydować jego zawartość artystyczna, a nie komercyjny potencjał – z pewnością to byłby jego tytuł. Jednak całkiem zgrabny duet z Cassandrą Wilson – jedyna piosenka na płycie – kompozycja Joni Mitchell „Both Sides Now” stała się dawcą tytułu zwiększając szansę dotarcia do szerszego odbiorcy, podobnie jak udział Joe Satrianiego i popularnego w Stanach mistrza udających jazzowe, popowych coverów Tucka Andressa (darujcie sobie nagrania duetu Tuck & Patti).

Co oczywiste – gitarzyści jazzowi - Charlie Hunter, Kevin Eubanks i Mike Stern dali radę i razem z mistrzem stworzyli wyśmienity, choć z oczywistych względów niezbyt jednolity stylistycznie album, którego wielką gwiazdą jest jedyny w swoim rodzaju Pat Martino. Michael Hedges, jeden z tych, którzy pomogli w powrocie do muzycznej formy Patowi Martino, niestety nie dożył premiery albumu – zginął w wypadku samochodowym, a wspólne nagranie „Two Days Old” z Patem Martino było jednym z jego ostatnich wizyt w studiu nagraniowym.

Jeśli zestawić „All Sides Now” z nagranym wkrótce – już według koncepcji samego Pata Martino kolejnym albumie dla Blue Note – „Stone Blue”, będącego powrotem do grania w stylu jego zespołu z lat siedendziesiątych Joylous Lake z Kenwoodem Dennardem i Delmarem Brownem i pochodzącym z tego samego okresu błyskotliwym i niezwykle kolorowym spotkaniu z Zakirem Hussainem w postaci płyty „Fire Dance” wytwórni Mythos, zrozumiecie, że „All Sides Now” jest być może najciekawszym albumem z tych niechcianych przez ich autorów. Ja znam jeszcze tylko jedną podobną historię – albumy nagrane dla Prestige przez Milesa Davisa.

Pat Martino
All Sides Now
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724383762729