04 grudnia 2018

Bootsy Collins – World Wide Funk

Dla fanów Bootsy Collinsa „World Wide Funk” nie będzie zaskoczeniem. Najnowszy album króla szaleńczego funku jest tym, czego się spodziewają. Najnowsze dzieło szalonego muzyka utrzymuje wysoki poziom wyznaczony przez niego samego dekady temu. Nieustająca impreza w studiu – chyba nie mogło być inaczej. Nagrania posklejane z małych skrawków zarejestrowanych wśród przyjaciół i później starannie wyprodukowanych. Nie biorę pod uwagę możliwości zarejestrowania tych dźwięków na żywo, choć Bootsy Collins grywa koncerty i są one równie szalone, jak jego studyjne nagrania.


Przeczytanie listy ludzi, którzy wzięli udział w rejestracji albumu zajmuje mniej więcej tyle czasu, ile jego wysłuchanie. Część tych artystów jest zupełnie nieznana, pojawiają się jednak również niekwestionowane gwiazdy rapu i nowoczesnej produkcji przebojów dla młodych słuchaczy w rodzaju Snoop Dogga, czy Big Daddy Kane’a, znanych również z innych przebojowych jazzowych produkcji spod znaku Quincy Jonesa. Zresztą recepta na muzykę Bootsy Collinsa jest dość podobna do tej z ostatnich albumów QJ – zaprosić mnóstwo gości, napisać dobre piosenki i posiedzieć trochę nad konsoletą. Tyle tylko, że produkcje Quincy Jonesa są bardziej wyważone, a te w wykonaniu Bootsy Collinsa zupełnie szalone, momentami wręcz radykalne. Dla każdego to, co mu pasuje. Ja sięgam od czasu do czasu po muzykę Bootsy Collinsa, zawiera niesamowitą wręcz dawkę energii.

Tym razem w studiu pojawili się również artyści o dużych jazzowych nazwiskach - Dennis Chambers, Stanley Clarke i Victor Lemonte Wooten. Ich udział jest jednak symboliczny. Utalentowany lider mógłby chyba wszystkie dźwięki zawarte na swojej najnowszej płycie zagrać sam, ale wtedy nie byłoby imprezy i okazji do umieszczenia szacownych nazwisk na specjalnej naklejce dumnie zdobiącej okładkę.

Często można spotkać się z opinią, że w twórczości Bootsy Collinsa więcej jest kiczu i udawania, niż prawdziwej muzyki. Niezwykle barwne stroje, konstruowane na zamówienie instrumenty i sceniczne spektakle to oczywiście nieodzowny element zjawiska kulturowego znanego jako Bootsy Collins. Nie można jednak ignorować szalonej i wymykającej się wszelkim próbom kategoryzacji muzyki tworzonej przy okazji tego szaleństwa. Kiedyś podobnie pisało się w jazzowym światku o sceniczny ekscesach Sun Ra, czy szalenie szerokich muzycznych horyzontach Johna Zorna. Dziś nikt nie kwestionuje ich muzycznych dokonań. Podobnie jest z Bootsy Collinsem, artystą, który na swój sposób szokuje publiczność już od niemal 50 lat, od momentu, kiedy jego pierwszy zespół – The Pacemakers stał się grupą akompaniującą Jamesowi Brownowi.

Czasem żałuję, że w jego autorskich projektach ma mało okazji do wykazania się swoim mistrzostwem gry na gitarze basowej i całkiem niezłym wokalem. Zatłoczone studio nie sprzyja popisom solowym. Taka od lat pozostaje konwencja muzyki Bootsy Collinsa. Dla tych, którzy chcą usłyszeć więcej samego lidera – pozostaje śledzenie jego całkiem licznych gościnnych występów na płytach innych gwiazd, od Keitha Richardsa poprzez Fatboy Slima, na Herbie Hancocku skończywszy.

Album jest również wzruszającym pożegnaniem Bernie Worrella, jednego z najwierniejszych muzycznych towarzyszy Bootsy Collinsa od początku jego muzycznej drogi, człona zespołów Parliament i Funkadelic, współpracującego również długo z Talking Heads. W kompozycji „A Salute To Bernie” wykorzystano fragmenty nagrane przez Worrella krótko przed jego śmiercią w 2016 roku.
„World Wide Funk” ukazał się po niemal 7 latach od ostatniej płyty Bootsy Collinsa – „Tha Funk Capital of the World”. Mam nadzieję, że na kolejny album nie będzie trzeba czekać aż tak długo, bowiem mistrz funku pozostaje w doskonałej dyspozycji i mimo faktu, że jego produkcje wydają się dość powtarzalne i przewidywalne, lubię jego styl i czekam na kolejne nagrania.

Trochę szkoda, że nie udało się lepiej wykorzystać potencjału basistów zgromadzonych do nagrania „Bass-Rigged-System” – po utworze z udziałem Vctora Wootena, Stanleya Clarke’a, Manou Gallo i wschodzącej gwiazdy funku – Alissii Benveniste oraz samego lidera spodziewałem się więcej basu… Jednak album i tak uważam za doskonały.

Bootsy Collins
World Wide Funk
Format: CD
Wytwórnia: Mascot
Numer: 819873014751

03 grudnia 2018

Charles Lloyd Quartet - Charles Lloyd In The Soviet Union

Album został zarejestrowany podczas występu kwartetu Charlesa Lloyda w Tallinnie, mieście wtedy będącym częścią Związku Radzieckiego, choć cieszącym się nieco większą swobodą kulturalną w związku z bliskością Finlandii i sporą odległością od Moskwy. W 1967 roku jazz nie był najbardziej lubianą przez tamtejszą władzę formą rozrywki.


Jednak nie ze względu na nietypowe okoliczności występu płyta zasługuje na uwagę. W owym czasie, objęta praktycznym kulturalnym embargiem publiczność przyjęłaby nawet słaby występ muzyków zza żelaznej kurtyny entuzjastycznie. Sam fakt tego występu był sensacją, nie jedyną, bowiem do Związku Radzieckiego przyjeżdżali okazjonalnie znani amerykańscy muzycy, których trasy koncertowe po wrogich krajach były ówcześnie sponsorowane przez amerykański Departament Stanu. W ramach takich tras między innymi w samej Moskwie wystąpiła orkiestra Dizzy Gillespiego. Wkrótce po słynnym koncercie grupy Charlesa Lloyda w Tallinnie, w Moskwie pojawił się Gerry Mulligan i jakimś cudem udało mu się zagrać kilka skromnych koncertów z radzieckimi muzykami. Do Związku Radzieckiego, podobnie jak do Polski docierały audycje Willisa Conovera. Zainteresowanym tematem polecam wyśmienite opracowanie Lisy E. Davenport „Jazz Diplomacy”.

Festiwal w Tallinnie, tym za żelazną kurtyną odbył się w zasadzie jedynie w 1966 i 1967 roku. Wtedy na tej samej scenie co Charles Lloyd wystąpił również Zbigniew Namysłowski z Adamem Makowiczem. Później już władza nie pozwoliła na kontynuowanie imprezy.

Niezależnie od okoliczności występu, zespół działający w składzie: Charles Lloyd, Keith Jarrett, Ron McClure i Jack DeJohnette nie mógł być słaby, nawet jeśli Keith Jarrett miał jeszcze całą swoją wielką karierę przed sobą. W 1967 roku – kiedy zarejestrowano album „Charles Lloyd In The Soviet Union”, Keith Jarrett wydał swoją debiutancką płytę „Life Between the Exit Signs”, na którą też pewnie przyjdzie czas w Kanonie Jazzu. W końcówce lat sześćdziesiątych kwartet Charlesa Lloyda był niezwykle aktywny. W samym tylko 1966 roku ukazały się 4 albumy tej formacji, podobnie w 1967 roku. Jedna z tych płyt – „Journey Within”, całkiem niedawno pojawiła się w naszym radiowym Kanonie Jazzu.

Zespół w tym czasie dużo koncertował i muzycy byli w wyśmienitej formie. Charles Lloyd potrafił z sukcesem porzucić etykietę naśladowcy Johna Coltrane’a, którą wówczas obdarzano właściwie każdego eksperymentującego tenorzystę. Coraz częściej sięgał również po flet, który przestał być w jego rękach jedynie brzmieniową ciekawostką.

„Charles Lloyd In The Soviet Union” do doskonała koncertowa rejestracja – dokument, pozwalający powrócić nam dziś do 1967 roku, kiedy obok zespołów Cannonballa Adderleya i Milesa Davisa, kwartet Charlesa Lloyda był jednym z najbardziej twórczych i jednocześnie najmniej komercyjnych jazzowych formacji swoich czasów. Miles miał właśnie nagrać „Miles In The Sky”, Cannonball miał na swoim koncie „Mercy, Mercy, Mercy”, a Charles Lloyd w towarzystwie dobrze się zapowiadającego pianisty – Keitha Jarretta robił swoje stojąc na straży jazzowego mainstreamu z odrobiną improwizacyjnego szaleństwa. Warto zauważyć, że we wszystkich 3 formacjach pierwsze kroki stawiali pianiści, którzy mieli już kilka lat później przejąć od swoich liderów rolę wyznaczających nowe jazzowe kierunki – u Cannonballa – Joe Zawinul, u Milesa sięgający po elektronikę Herbie Hancock, a u Charlesa Lloyda – Keith Jarrett.

Charles Lloyd Quartet
Charles Lloyd In The Soviet Union
Format: CD
Wytwórnia: Rhino / Atlantic / Warner
Numer: WPCR-27265

02 grudnia 2018

Dr. Lonnie Smith - All In My Mind

„Evolution” – poprzedni album Dr. Lonnie Smitha, był niezwykle udanym powrotem tego muzyka do wytwórni Blue Note. Wtedy w nagraniu uczestniczyli goście specjalni – Joe Lovano i Robert Glasper. Tym razem dużych nazwisk zabrakło, liderowi towarzyszył jego stały zespół, a album zarejestrowana na jednym z koncertów. W efekcie powstała nowoczesna płyta, będąca zapisem bieżącej wyśmienitej formy artystycznej 75-letniego Dr. Lonnie Smitha.


Czasy świetności zespołów opartych o organy Hammonda i gitarę przypadały na końcówkę lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, jednak wymyślona wtedy formuła melodyjnego grania przebojów znanych koncertowej publiczności jest ponadczasowa i aktualna do dziś. Album taki jak „All In My Mind” mógłby powstać równie dobrze ćwierć wieku temu. Współcześnie brzmienie klasycznego Hammonda można uzupełnić o inne instrumenty klawiszowe, z czego jednak, Dr. Lonnie Smith korzysta dość sporadycznie. Ten umiar w wykorzystaniu elektroniki jest doskonałą decyzją, pozwala wzbogacić brzmienie, ale zespół dalej porusza się w ramach sprawdzonej formuły. Uważam, że owych dodatkowych instrumentów nie powinno być więcej. Nowoczesną elektronikę warto zostawić innym.

Brzmieniową zagadką tego albumu jest dla mnie intro do „Alhambry”. Nie podejrzewam Dr. Lonnie Smitha użycie wcześniej przygotowanego fragmentu zagranego przez kogoś na trąbce, to raczej jakieś dobrze wykorzystane możliwości syntezatora pozwoliły na chwilę wyczarować trąbkę z tłumikiem w stylu Milesa Davisa z okresu nagrań dla Prestige.

To właśnie „Alhambra” – utwór skomponowany przez lidera jest tym utworem, dla którego będę często wracał do tego albumu – pierwszej istotnej wydanej w 2018 roku jazzowej płyty, firmowanej przez wielką kiedyś jazzową wytwórnię i wyprodukowanego przez Dona Wasa, producenta z dużym dorobkiem, mającego jednak „na sumieniu” sporo prostych, banalnych i komercyjnych produkcji. Jego współpraca z Dr. Lonnie Smithem nie stanowi jednak próby uczynienia z tego doskonałego muzyka dostawcy przebojów dla poszukującej nowej tożsamości legendarnej wytwórni. „All In My Mind” to jazzowy klasyk, podobnie jak poprzedni album muzyka wyprodukowany przez Dona Wasa – „Evolution”.

Zestaw utworów jest typowy dla koncertowego repertuaru zespołów działających w podobnym składzie. Zapewnia wyeksponowanie brzmienia organów, okazję do zagrania chwytliwych melodii na gitarze i przestrzeń dla solówek dla wszystkich. Dodatkowy gościnny udział drugiego perkusisty (Joe Dyson) i wokalistki (Alicii Olatuja) urozmaica program występu. Zestawienie nowych utworów własnych („Alhambra”) ze sprawdzonymi klasykami – utwór tytułowy pojawił się po raz pierwszy na płycie „Funk Reaction” w 1977 roku uzupełniają klasyki jazzowe – „Juju” Wayne Shortera i „On a Misty Night” Tadda Damerona, a także zaskakujące covery zaczerpnięte z muzyki popularnej – „50 Ways to Leave Your Lover” Paula Simona.

Występami w nowojorskim Jazz Standard Dr. Lonnie Smith świętował swoje 75 urodziny. W takiej formule można nagrywać co chwilę nowy album, an przykład z okazji każdych kolejnych urodzin, a ja po każdy z nich ustawię się w kolejce. „All In My Mind” nie jest płytą historycznie ważną, przełomową ani zaskakującą. Jest tylko i aż doskonałą jazzową płytą, w szczególności wartą polecenia tym, którzy tak jak ja uwielbiają brzmienie klasycznych organów Hammonda.

Dr. Lonnie Smith
All In My Mind
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 00602567218722

01 grudnia 2018

Pat Martino - Baiyina (The Clear Evidence)

Pat Martino – mój ulubiony gitarzysta. Nie opisałem jeszcze wszystkich jego płyt. Nie wszystkie jeszcze znalazły się w Kanonie Jazzu. Pora więc na kolejny odcinek jego dyskografii. „Baiyina” to czwarta z wydanych, a piąta z nagranych autorskich płyt gitarzysty. Album powstał w 1968 roku, u szczytu pierwszej fascynacji autora kulturą wschodu. Album został zarejestrowany w niespełna pół roku po nagraniu „East!”. Album znam niemal na pamięć, od wielu lat właściwie nie ma tygodnia, w którym w moim odtwarzaczu CD, lub gramofonie przynajmniej na chwilę nie ląduje któraś z płyt Pata Martino.


Wróćmy jednak do albumu „Baiyina (The Clear Evidence)”. Do standardowego dla lidera zestawu instrumentów jazzowych – choć tym razem z basem zamiast organów Hammonda dochodzi dwu muzyków grających na instrumentach dalekowschodnich – Balakrishna i Reggie Fergusson. Związek z muzyką wschodu sugerują nie tylko egzotyczne instrumenty, ale również nietypowe podziały rytmiczne. Dla Pata Martino podziały w rodzaju 10/9, 7/4 czy 9/4 to nic szczególnego. O inspiracji Koranem można przeczytać w słowie wstępnym do albumu.

Na płycie pojawia się też Bobby Rose – gitarzysta, z którym w początkowym okresie kariery często grywał Pat Martino, a którego postać przypomniał niedawno Pat Martino albumem „Alone Together with Bobby Rose” wydobywając z archiwów trochę starych nagrań.

Pat Martino nie ukrywał inspiracji Koranem – dziś to niezbyt popularny w USA pomysł, pod koniec lat sześćdziesiątych muzycy jazzowi często przechodzili na Islam… Z perspektywy czasu zdaje się, że dla części z nich to było jedynie poszukiwanie czegoś oryginalnego, chęć wyróżnienia się z tłumu, a nie rzeczywiste zainteresowanie odmiennym systemem religijnym. Dla Pata Martino Islam był źródłem inspiracji muzycznej, raczej filozofią, niż religią, systemem wartości a nie modlitewną aktywnością.

„Baiyina” to muzyka ekscytująca, inspirująca i zaskakująco nietypowa biorąc pod uwagę czas i miejsce powstania a także fakt, że za chwilę cały jazzowy świat miał obrócić się – łącznie z Patem Martino (Joylous Lake) w stronę elektrycznego fusion. Znajdziecie w tej muzyce odrobinę egzotycznego orientu, trochę psychodelii i hipisowskiego luzu, a jednocześnie niezwykle staranne podejście do kompozycji, co zawsze cechowało i cechuje do dziś niezwykle uporządkowanego, szczęśliwego i spokojnego na wschodni właśnie sposób Pata Martino. To muzyka wymykająca się wszelakim klasyfikacjom, a takie płyty potrafią nagrywać jedynie najwięksi…

Pat Martino
Baiyina (The Clear Evidence)
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Fantasy
Numer: 025218635523

30 listopada 2018

Janczarski & McCraven Quintet - Liberator

Poprzedni album nagrany przez kwintet Borysa Janczarskiego i Stephena McCreavena – wydana w 2015 roku płyta „Travelling East West” nie zrobił na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Odnotowałem w swoim dzienniku kolejne pojawienie się niezwykle utalentowanej i równie skutecznie ukrywającej się przed mediami pianistki – Joanny Gajdy, którą pamiętałem sprzed paru lat z jej własnego albumu „Heaven Earth Earth Heaven”, na którym również pojawił się Borys Janczarski.


Formację działającą w tym składzie, jak wiele tego rodzaju zespołów, uznałem w 2015 roku za skład, który nigdy się nie powtórzy i który powstał dla nagrania jednego albumu. Od tego czasu nigdy nie trafiłem na koncert zespołu, nie miałem również świadomości, że muzycy kontynuują współpracę.

Album „Liberator” stanowi materialny dowód działania zespołu i jego twórczego rozwoju. Do ich poprzedniego albumu w ciągu ostatnich kilku lat nigdy nie powróciłem, uznając go za poprawny, ale niekoniecznie wart większej uwagi. „Liberator”, nagrany po 3 latach od powstania ich pierwszego albumu to już zupełnie inna liga. Zespół dojrzał, materiał nagrany w studiu kilka lat temu na koncercie wypada zdecydowanie lepiej.

Nadal gwiazdą zespołu pozostaje absolutnie zjawiskowa Joanna Gajda, która gdyby urodziła się w Stanach, już dziś byłaby wielką światową gwiazdą. „Liberator” to jedna z najbardziej amerykańskich płyt nagranych w Polsce, jaką słyszałem. Ten album jest światową produkcją, która powinna być kandydatem do wszelkich jazzowych nagród. Niestety pewnie nie będzie, bo nikt poza Polską o istnieniu niezwykłego zespołu odpowiedzialnego za nagranie tego albumu się nie dowie. Strata tych, którzy nie wiedzą.

Dojrzałość i pewność własnych pomysłów to cecha nie tylko Joanny Gajdy. Dotyczy to również duetu Rasula Siddika i Borysa Janczarskiego, których wspólna gra przypomina największych trębaczy i saksofonistów wszechczasów.

Zespół tworzy oparte na najlepszych światowych wzorcach jazzowe kompozycje, nawiązując zarówno do hard-bopowych klasyków, jak i przebojowych melodii z czasów, kiedy jazz był muzyką rozrywkową. Dziś niewiele osób kupuje płyty słuchając ich fragmentów w sklepie, jednak gdyby tak było i jeśli nie przepadacie za free-jazzowymi improwizacjami – nie zaczynajcie przygody z „Liberatorem” od pierwszego utworu na krążku, ten jest najtrudniejszy, dalej jest moim zdaniem ciekawiej i bardziej przebojowo.

Kiedy powstała pierwsza płyta zespołu, nie czekałem na kolejną, dziś mam pewność, że zrobię wiele, żeby kolejnej nie przegapić i żeby usłyszeć zespół na żywo.

Janczarski & McCraven Quintet
Liberator
Format: CD
Wytwórnia: ForTune Productions
Numer: ForTune 0132 085

29 listopada 2018

Freddie Hubbard - Goin’ Up

Freddie Hubbard znalazł się w naszym radiowym Kanonie Jazzu jedynie raz za sprawą albumu „The Body & The Soul”. Z pewnością jego dorobek jest więc na naszej liście reprezentowany w sposób nieadekwatny do jakości i historycznej wagi dyskografii tego wybitnego trębacza. Najbardziej twórcze lata Freddie Hubbarda, to również okres świetności hard-bopu. Debiutował płytą „Open Sesame” w 1960 roku. W tym samym czasie powstał jego drugi album – „Goin’ Up”.


Hubbard jako nastolatek rozpoczynał swoją karierę w zespole Wesa Montgomery, w którym grał również jego brat, nieco mniej znany basista – Monk Montgomery. Szybko jednak lokalna scena w Indianapolis stała się dla niego zbyt ciasna. W Nowym Jorku, do którego przeniósł się w 1958 roku szybko znalazł uznanie i możliwość nagrywania płyt dla Blue Note. W ciągu kilkunastu intensywnych miesięcy nagrał 4 albumy jako lider, pojawił się na „Free Jazz” Ornette Colemana i dwu ważnych płytach Johna Coltrane’a – „Ole Coltrane” i „Africa/Brass”. Po wspólnym nagraniu albumu „Ready For Freddie” z Wayne Shorterem, w wieku 23 lat będąc ciągle młodym i początkującym muzykiem, zastąpił Lee Morgana w Jazz Messengers Arta Blakey’a. W latach sześćdziesiątych pojawił się na niezliczonych genialnych płytach wielu muzyków, które trafiły już do naszego Kanonu Jazzu, lub trafią na tą listę już niedługo. Udział Freddiego Hubbarda był ważny dla takich płyt, jak „Out To Lunch” Erica Dolphy, „Speak No Evil” Wayne Shortera, większości płyt Jazz Messengers z tego okresu, a także „Interplay” Billa Evansa, „The Blues And The Abstract Truth” Olivera Nelsona i pierwszych płyt Herbie Hancocka.

W kolejnych dekadach z jego muzyczną formą i szczęściem do doboru muzyków bywało różnie, choć z pewnością udział w formacji VSOP Herbie Hancocka należy uznać za udany. Ostatni album nagrał z okazji 70 urodzin w 2008 roku, na krótko przed śmiercią.

„Goin’ Up” to chronologicznie druga na liście solowych płyt Freddie Hubbarda. Album nagrany w studiu Rudy Van Geldera w Englewood Cliffs. Gwiazdorski skład może wydawać się niezwykły i sensacyjny dla debiutującego w Nowym Jorku artysty, ale Hank Mobley, McCoy Tyner, Paul Chambers i Philly Joe Jones w tym czasie nagrywali dla Blue Note wiele albumów i dla nich była to kolejna z licznych sesji w doskonale znanym wszystkim studiu. W 1960 roku w Englewood Cliffs niemal co tydzień powstawały jazzowe arcydzieła.

Hubbard uwielbiał grać dużo i mocno, co w konsekwencji doprowadziło go w latach dziewięćdziesiątych do nieuleczalnej choroby warg i praktycznie uniemożliwiło dalsze występy. Choć jego pierwszym idolem był Chet Baker, a karierę rozpoczynał, kiedy największymi byli Miles Davis i Dizzy Gillespie, Hubbard szybko wypracował rozpoznawalne brzmienie stając się klasykiem hard-bopu, porównywalnym jedynie z Cliffordem Brownem i Bookerem Little – muzykami, którzy zmarli zanim na dobre rozpoczęły się ich kariery.

W zasadzie wszystkie płyty Freddie Hubbarda nagrane dla Blue Note pomiędzy 1960 i 1965 rokiem są zwyczajnie genialne, jednak to właśnie „Goin’ Up” dzięki udziałowi Hanka Mobleya wydaje się być najciekawszy. Hank Mobley nie jest może z dzisiejszej perspektywy muzykiem tak ważnym, jak inni saksofoniści, z którymi w tym czasie nagrywał Hubbard – Wayne Shorter, Jimmy Heath, Eric Dolphy czy Joe Henderson. Jest jednak najbliższy stylistycznie samemu Hubbardowi. Obaj nawzajem się nakręcają, tworząc przy okazji wzorzec hard-bopowego albumu, szczególnie we fragmentach granych w szybszych tempach, choć istnienie hard-bopowych ballad potwierdzają takie nagrania jak „I Wished I Knew”, a połączenie najwyższej klasy swingu z nowoczesną improwizacją nigdzie nie jest widoczne tak dobrze, jak w kompozycji innego klasyka gatunku – Kenny Dorhama „Karioka”.

Freddie Hubbard
Goin’ Up
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol
Numer: 724385938023

28 listopada 2018

Bill Frisell - Music IS

Najnowszy album Billa Frisella – „Music IS” jest pierwszą od kilku lat jego solową płytą. Frisell odpowiedzialny jest za wszystkie zapisane na tej płycie dźwięki, zagrane na przeróżnych gitarach, ukelele, basie i często mocno zmodyfikowane elektronicznie, choć w większości w taki sposób, że ciągle łatwo skojarzyć pojawiające się barwy z brzmieniem gitary. Na taki solowy album fani musieli czekać niemal równo 5 lat, od czasu wydania przez Tzadik płyty „Silent Comedy”.


„Music IS” nie jest albumem eksperymentalnym brzmieniowo. To nie jest płyta wypełniona elektroniką. Oczywiście potrzebne było użycie przeróżnych urządzeń elektronicznych, żeby jeden muzyk mógł zagrać wszystkie dźwięki. Album jest jednak propozycją kameralną, zbiorem muzycznych impresji skomponowanych, pewnie w większości już w czasie nagrania w studiu przez samego Billa Frisella. Artysta wraca też do tytułowego utworu z jednej z pierwszych płyt nagranych dla ECM – „Rambler” z 1984 roku i kilku innych kompozycji znanych z jego wcześniejszych płyt, które w solowym wykonaniu uzyskują nowe, ciekawe brzmienie. Użyte efekty elektroniczne stają się przedłużeniem brzmienia gitary Billa Frisella, jego naturalnym rozwinięciem.

Kilka ostatnich płyt Billa Frisella wydanych przez Okeh, wytwórnię, z którą artysta współpracuje od kilku lat, skupiało się na eksplorowaniu katalogu amerykańskich klasyków, tym razem Frisell postanowił stworzyć album najbardziej solowy z możliwych i nie tylko zagrał sam wszystkie dźwięki, ale też uprzednio wszystko wymyślił. W efekcie powstała bardzo osobista płyta, muzyczna wizytówka wielkiego artysty. Często w strzępkach melodii można odnaleźć skrawki znanych przebojów. W muzyce jednak wszystko już było i coraz częściej mam złudzenie, że już to kiedyś słyszałem. Pewnie każdy odnajdzie na krążku inne źródła inspiracji. Ja nie mogę pozbyć się echa „Shenandoah” słuchając „Made To Shine”. Podobnie jest z „The Pioneers” w którym słychać inspirację „Blowin’ In The Wind”. To kompozycja, która po raz pierwszy pojawiła się na jednej z moich ulubionych płyt Billa Frisella – „Good Dog, Happy Man”, nagranej w 1999 roku w towarzystwie Grega Leisza, Wayne’a Horvitza, Viktora Kraussa i Jima Keltnera. Melodia „Thankful” też coś mi przypomina, ale na razie nie potrafię ze swojej pamięci wydobyć potencjalnego źródła inspiracji. Być może to zupełny przypadek. Każdy ze słuchaczy usłyszy pewnie jeszcze inne znane sobie melodie. To zupełnie nie oznacza jakiejkolwiek wtórności czy próby oskarżenia Billa Frisella o plagiat. To jedynie ciekawa muzyczna łamigłówka.

Całkiem niedawno naszą płytą tygodnia był wyśmienity album „Small Town” nagrany przez duet Bill Frisella i Thomasa Morgana dla ECM. Frisell nie rozstał się z ECM, dla tej wytwórni nagrał dużą część swojej dyskografii. Album „Music IS” pasowałby do katalogu tej wytwórni. Zawiłości kontraktów z wydawcami nie mają jednak żadnego znaczenia dla jakości muzyki. „Music IS” to niezwykle osobista, wizjonerska i pełna ciekawostek płyta. Chciałbym ją w jakiś sposób wyróżnić, jednak Bill Frisell nie nagrywa płyt słabszych, w związku z tym „Music IS” jest tylko i aż równie genialna jak wiele jego poprzednich nagrań.

Całkiem często słychać głosy, że Bill Frisell już dawno nie jest gitarzystą jazzowym. Niektórzy uważają wręcz, że nigdy nim nie był. Polemika w zasadzie nie ma sensu. Z pewnością Bill Frisell zawsze był i nadal pozostaje muzykiem innowacyjnym, poszukującym nowych brzmień i twórczo wykorzystującym możliwości nowoczesnych technologii nagraniowych. Z pewnością również korzysta z bogatej amerykańskiej tradycji muzycznej. Dyskusja na temat definicji gatunków może być zajmująca i z pewnością dla wielu jest ciekawa. Ja jednak wolę w tym samym czasie posłuchać dobrej muzyki, a najnowszy album Billa Frisella – „Music IS” to muzyka doskonała, niezależnie od tego, na której półce w sklepie z płytami ją znajdziecie.

Bill Frisell
Music IS
Format: CD
Wytwórnia: Okeh
Numer: 190758150024

27 listopada 2018

Young Power – Young Power

Tak jak w latach siedemdziesiątych wszyscy ważni pojawiali się u Ptaszyna w Studiu Jazzowym Polskiego Radia, tak w końcówce lat osiemdziesiątych ówczesne pokolenie 25-30 latków grało w Young Power. Nie wiem, jak udawało się finansować taki duży zespół, bowiem w najlepszych dla Young Power czasach, na scenie pojawiało się niemal 20 osób i nie był to jakiś jeden festiwalowy występ, ale regularne koncerty w największych polskich miastach. Pamiętam kilka takich okazji i do dziś mam wrażenie, że to było pospolite ruszenie, kierowane niezwykle sprawnie przez Krzysztofa Popka i Krzysztofa Zawadzkiego. Spontaniczność czasem w warunkach koncertowych zamieniała się w lekki bałagan, szczególnie jeśli dobry dzień mieli Kiniorski i Korecki. Jednak mimo owego chaosu, brzmienie Young Power było stabilne i rozpoznawalne.

Atmosferę tamtych koncertów odnajduję dziś w archiwalnych nagraniach zespołu umieszczonych na raptem 3 płytach nagranych i wydanych w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy pomiędzy 1987 („Young Power”) i 1989 rokiem („Man Of Tra”). Debiutancki album bez nazwy chyba nigdy nie został wydany na płycie kompaktowej, dostępny jest tylko w postaci oryginalnego wydania analogowego. Są tacy, co wydanie cyfrowe widzieli, ja jednak informacji z drugiej ręki w tych tematach ufam raczej słabo. Kompilacji z 1991 roku nie liczę, bo po pierwsze nie jest dostępna, a po drugie – jest wydawniczym potworkiem zawierającym pierwszą płytę i część kolejnej – „Nam Myo Ho Renge Kyo” – wydawca (Polskie Nagrania) wrzucił tu tyle materiału z pierwszej płyty, ile zmieściło się na jednym krążku.

Połączenie rockowej ekspresji z dużym składem, w szczególności w sekcji dętej musiało robić wrażenie na koncertach. I robiło, wierzcie starszemu na słowo. Trochę szkoda, że zespołowi nie udało się przeżyć dłużej, ale po zawieszeniu działalności w 1990 roku wielu muzyków założyło własne zespoły, lub zasiliło inne grupy. Utrzymanie tak wielu indywidualności w jednym miejscu było w zasadzie niemożliwe.

Young Power działało na granicy rocka i jazzu, łącząc rockową ekspresję z fragmentami improwizowanymi, czasem z gitarą na pierwszym planie, zawsze z silną sekcją dętą gdzieś w tle. Muzycy zespołu w czasie jego działania zasilali również szeregi ówczesnej sceny rockowej, grając niemal ze wszystkimi. Ich nowoczesne spojrzenie na jazz było doskonałą propozycją dla młodych, poszukujących nowych brzmień słuchaczy. Skład zespołu zmieniał się wielokrotnie, jednak dzięki Zawadzkiemu i Popkowi przez kilka lat udało się utrzymać brzmienie i koncepcję artystyczną. Young Power First Edition debiutował na Jazzie nad Odrą we Wrocławiu. Second Edition rozsadził scenę Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w czasie Jazz Jamboree w 1986 roku. Ja mam z tego koncertu wspomnienia niezwykłej ekspresji sekcji dętej i pewnego niedowierzania doświadczonej festiwalowej publiczności, że tak można grać w Polsce. To była w istocie nowa fala muzyków, którzy dziś ciągle działają aktywnie w jazzowym środowisku. Wtedy na scenie pojawiali się Piotr Wojtasik, Robert Majewski, Adam Wendt i inni, dziś liderzy własnych projektów i autorzy niezliczonej ilości doskonałych współczesnych nagrań, często bardziej statecznych i zbliżonych do tego, z czym chcieli zerwać – czyli przywiązaniem do jazzowej tradycji i amerykańskich wzorców – działając w Young Power. W Young Power śpiewali też Jorgos Skolias i Ewa Uryga.

Na Young Power wypadało się dobrze bawić, a koncerty bywały różne, ja pamiętam zarówno popisy Krzysztofa Popka na flecie, jak i fantastyczne momenty Włodzimierza Kiniorskiego i Aleksandra Koreckiego. Pamiętam też koncerty nieco zbyt hałaśliwe, żeby można było coś szczególnego zapamiętać. Zawsze jednak sale były pełne zadowolonej młodzieży. Szkoda tylko, że albumu „Young Power” nie można kupić w sklepach, tak jak wielu pozycji z naszego Kanonu Polskiego Jazzu.

Young Power
Young Power
Format: LP
Wytwórnia: Polskie Nagrania
Numer: SX 2525

26 listopada 2018

Karolak / Szukalski / Bartkowski – Time Killers

Album „Time Killers” to jedna z najbardziej poszukiwanych wśród zbieraczy polskich płyt jazzowych. Powszechnie uznawany za jedną z najlepszych polskich płyt lat osiemdziesiątych, dziś jest trudny do znalezienia. Pierwotnie wydana przez Helicon płyta miała już kilku wydawców. Pierwsze wznowienie w 1991 roku należało do Poljazzu. Kiedy album ukazał się w katalogu Polskich Nagrań wydawało się, że będzie jako klasyk dostępny w zasadzie bez problemu. Tak się jednak nie stało, a najnowsze wydanie powstało dzięki chyba już nieistniejącemu brytyjskiemu wydawnictwu Milo Records.


Album nagrała trójka muzyków. Dwu z nich – Wojciech Karolak i Tomasz Szukalski, mimo olbrzymich możliwości serwowania słuchaczom wyśmienitych solówek, nie mieli wtedy i do dziś nie mają na swoim koncie zbyt wielu autorskich projektów nagraniowych. Tomasz Szukalski oczywiście już nic nie nagra, ja jednak ciągle czekam na rasowy jazzowy album ze standardami nagrany przez Wojciecha Karolaka, najlepiej na zwyczajnym akustycznym fortepianie. Chyab się nie doczekam, ale zawsze warto wierzyć…

Jeśli jednak uda Wam się znaleźć gdzieś „Time Killers” (wydanie Milo Records jest oferowane przez kilka sklepów internetowych), nie będziecie żałować żadnej wydanej na tą płytę złotówki. Być może brzmienia instrumentów elektronicznych nie należą dziś do nowoczesnych i od razu poznacie, że album powstał w latach osiemdziesiątych. Włoski klon Hammonda – Crumar T-2 nie brzmi tak klimatycznie jak oryginał, a Polysix Korga nawet wtedy nie był szczytem techniki syntezy dźwięków. Jednak nie liczy się to na czym, ale bardziej kto i jak gra, a Wojciech Karolak jest mistrzem świata klawiatur. Tak samo jak Tomasz Szukalski był światowej klasy saksofonistą. Jednym z tych muzyków, których wielkość dyskografii jest odwrotnie proporcjonalna do talentu i tego, co pokazywali na scenie. Kto widział, ten wie i nigdy nie zapomni. Kto nie widział, ten ma do wyboru „Time Killers” i jeszcze dwa albumy z Tomaszem Szukalskim w roli głównej – „Tina Kamila” i „The Quartet”. To nie przypadek, że na liście 25 najważniejszych polskich płyt jazzowych, jedynie dwa nazwiska powtarzają się na okładkach dwukrotnie. To właśnie Tomasz Szukalski („Time Killers” i „The Quartet”) i Wojciech Karolak („Time Killers” i „Easy”). Nie rozumiem jednak, dlaczego w zasadzie wszystkie te albumy są tak trudne do zdobycia.

Tomasz Szukalski był mistrzem jazzowej ballady, a Wojciech Karolak ma najlepszy biały groove na świecie. Jeśli do tej pary dołożyć jednego z najciekawszych polskich perkusistów – Czesława Bartkowskiego – powstaje zespół marzeń, czyli skład, który nagrał „Time Killers”.

W zmieniających się superskładach końcówki lat siedemdziesiątych, dowodzonych przez Tomasza Stańkę i Zbigniewa Namysłowskiego, zawsze pojawiał się ktoś z trójki odpowiedzialnej za „Time Killers”. Jednak Szukalski, Karolak i Bartkowski w mrocznym czasie stanu wojennego postanowili „zabić czas” i zagrać proste jazzowe melodie odchodząc od brzmieniowych eksperymentów. Okazało się, że takie proste i z pozoru przewidywalne granie wychodzi im równie dobrze, jak ambitne formy Stańki i Namysłowskiego.

Niektóre dźwięki tworzone przez Karolaka za pomocą Polysixa brzmią dziś jak te znane z demosceny Amigi czy C64, jednak to właśnie Karolak odpowiedzialny jest za specyficzne tło dla wybornych saksofonowych improwizacji Szukalskiego. Dziś te elektroniczne dźwięki nie są już przestarzałe, są po prostu inne. Dziś już nikt takich brzmień nie używa. Nawet jeśli to była ślepa uliczka w rozwoju technologii syntezatorów i niektórym słuchaczom klimat może przypominać tandetną muzykę komputerową, albo produkowane masowo ścieżki ilustracyjne do filmów, to jednak geniusz Karolaka sprawił, że „Time Killers” to ciągle wyśmienity album, być może najlepsza polska płyta lat osiemdziesiątych. Duża w tym zasługa również wybitnych aranżacji Karolaka.

Gratis do tych brzmień dostaniecie jego doskonałe kompozycje i wybitny saksofon Tomasza Szukalskiego. Część utworów jest wariacjami przygotowanymi na kanwie utworów napisanych przez Stanisława Radwana, użytych jako ilustracja do przedstawienia teatralnego „Muzyka Radwan” wystawianego na początku lat osiemdziesiątych w reżyserii Zygmunta Hubnera w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Ten album wraz z niedocenianym „Sz-Sz” z Januszem Szprotem i wspomnianym już „The Quartet” to 3 najważniejsze płyty w dyskografii Szukalskiego. Jest też oczywiście niezwykle istotna, umieszczona w naszym Kanonie Polskiego Jazzu „Balladyna” Tomasza Stańko. Czesław Bartkowski z właściwą sobie precyzją trzyma dwójkę wybitnych improwizatorów w rytmicznych ryzach.

Dopiero we współczesnych cyfrowych wersjach znalazł się utwór „Pass Into Silence” zagrany przez Szukalskiego na saksofonie barytonowym, będący dowodem na to, że również baryton był instrumentem, na którym potrafił zagrać wybitnie.

Karolak / Szukalski / Bartkowski
Time Killers
Format: CD
Wytwórnia: Milo Records

25 listopada 2018

Charles Lloyd New Quartet – Passin’ Thru

Niby to wszystko już było. 80 letni Charles Lloyd ma w swoim dorobku dziesiątki doskonałych albumów nagranych w przeróżnych składach oraz co najmniej tyle samo gościnnych występów na płytach co najmniej wybitnych. Formuła jazzowe kwartetu obejmującego jeden instrument dęty (trąbkę lub saksofon) oraz klasyczną sekcję rytmiczną też jest przecież wyeksploatowana do granic możliwości. Co zatem sprawia, że warto kupić kolejną podobną płytę – najnowszy album zespołu Charlesa Lloyda „Passin’ Thru”? To podobnie irracjonalne lub bardzo celowe, jak jedzenie ciągle ulubionej potrawy, wracanie na wakacje do ulubionych zakątków, czy spotykanie się z przyjaciółmi, z którymi przecież już wielokrotnie rozmawialiśmy. To przyjemność obcowania ze sztuką najwyższych lotów, choć tym, którzy lubią być zaskakiwani nowościami, lub jakimś zwrotem stylistycznym w twórczości ich ulubionych artystów polecam poszukać nowości w innym miejscu.


Zespół Charlesa Lloyda działa w tym samym składzie od wielu lat, kiedy zaczynali, Jason Moran, Reuben Rogers i Eric Harland byli muzykami na dorobku, dziś są gwiazdami najwyższego formatu i rozchwytywanymi muzykami sesyjnymi. Z pewnością pozostawanie w zespole Charlesa Lloyda przez wiele lat pozwoliło im się nauczyć wiele od starszego mistrza, ale również zmuszało do czujności i stałego muzycznego rozwoju.

„Passin’ Thru” jest dokumentalnym zapisem trasy koncertowej zespołu z 2016 roku, zawierającym mieszankę nowego, premierowego wtedy materiału i starszych kompozycji Charlesa Lloyda, czyli zapis koncertów, jakich zespół dał wiele przez lata swojego istnienia. Zespół pokazuje niezwykłą inwencję, magiczne porozumienie, doskonałe zgranie i ciągłe poszukiwanie nowych możliwości. Muzyka najważniejszego zespołu Charlesa Lloyda ostatniej dekady jest połączeniem jazzowej tradycji i nowoczesnej zespołowej improwizacji z doskonałymi kompozycjami lidera, pozostającego ciągle w doskonałej formie, mimo nieuchronnego upływu lat.

Wraz z upływem lat, koncepcja zespołu zmienia się nieco, z korzyścią dla samej muzyki. Kiedy zaczynali grać z Charlsem Lloydem, Jason Moran, Reuben Rogers i Eric Harland byli muzykami towarzyszącymi legendarnemu liderowi. Dziś różnica pokoleń oczywiście pozostała, jednak sami powoli stają się postaciami legendarnymi, równoprawnymi członkami zespołu, dostającymi coraz więcej muzycznej przestrzeni dla własnych pomysłów.

„Dream Weaver” w nowym wydaniu, nagrany po raz kolejny niemal pół wieku po swojej premierze staje się dziś w wykonaniu zespołu nowoczesną interpretacją idei Johna Coltrane’a. W „Ruminantions” lider zbliża się nieco bardziej do muzycznych koncepcji Ornette Colemana. W „Tagore On The Delta” przypomina wszystkim swoim fanom, że jest również jednym z najwybitniejszych jazzowych flecistów. Do tego wystarczy dorzucić garść hard-bopowych zagrywek, parę fortepianowych solówek i doskonałą pracę sekcji rytmicznej. W efekcie dostajemy doskonały album i nawet jeśli nie jest on w żaden sposób nowatorski, to dalej jest doskonały i stanowi mocny punkt obszernej i w przeważającej większości niezwykle wartościowej dyskografii Charlesa Lloyda. Pół wieku temu Charles Lloyd Quartet składał się z równie mało znanych muzyków, jak jego nowy kwartet w momencie, kiedy zaczynał swoją działalność 10 lat temu – wtedy z Lloydem grali Keith Jarrett, Cecil McBee i Jack DeJohnette. Każdy z nich został wielką gwiazdą, każdy wielokrotnie przyznawał, że granie z Lloydem było niezwykłą muzyczną nauką. Podobnie jest z muzykami New Quartet. Oni się uczą, a my dostajemy doskonałą muzykę.

Charles Lloyd New Quartet
Passin’ Thru
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 602557649888

Zbigniew Namysłowski – Winobranie

„Winobranie” w zestawieniach najlepszych polskich płyt jazzowych często zajmuje zaszczytne drugie miejsce. Nie ma wstydu, bowiem zwykle na pierwszym jest „Astigmatic” Krzysztofa Komedy. Osobiście nie do końca rozumiem fenomen tego albumu. Nie oznacza to, że uważam ten album za słaby. Wręcz przeciwnie, jest genialny, a jednocześnie stanowi dowód, że już w 1973 roku nadążaliśmy za światową czołówką, a może nawet momentami wychodziliśmy na prowadzenie. Jednak dla mnie „Winobranie” ma swoje miejsce w Kanonie Jazzu za całokształt – jest doskonałym podsumowaniem wczesnych muzycznych koncepcji Zbigniewa Namysłowskiego. Jest również kolejną w naszym zestawieniu wyśmienitą płytą Tomasza Szukalskiego.


Znam osoby, dla których najważniejszym problemem polskiego jazzu jest dowodzenie wyższości „Winobrania” nad kolejnym albumem w dyskografii Namysłowskiego – „Kujaviak Goes Funky”. Jednym z istotnych argumentów zdaje się być w tych dyskusjach udział Wojciecha Karolaka w nagraniu tej wydanej 2 lata po „Winobraniu” płyty. Czas poświęcony takim dyskusjom lepiej poświęcić na słuchanie obu płyt. Obie są wybitne.

Przy okazji warto zauważyć, że jeśli dla światowego jazzu kluczowym był rok 1959 – wtedy powstało wiele uniwersalnych jazzowych arcydzieł, tym dla jazzu polskiego jest rok 1973, bowiem to wtedy właśnie powstało, lub zostało wydanych, 5 z naszych 25 najważniejszych jazzowych płyt wszechczasów. „Sprzedawcy Glonów” Jana Ptaszyna Wróblewskiego, „Mourner’s Rhapsody” Czesława Niemena, „Fusion” Michała Urbaniaka i „Reminiscence” Mieczysława Kosza. Jeśli gdzieś data odbiega o kilka miesięcy od kalendarzowego roku 1973, to nieistotne. To był nadzwyczajnie intensywny jazzowy sezon.

Unikalny w skali światowego free jazzu początku lat siedemdziesiątych obraz dźwiękowy „Winobrania” tworzy wiolonczela Zbigniewa Namysłowskiego i fantastyczny saksofon Tomasza Szukalskiego. Nie bez znaczenia jest również równowaga między myślą twórczą kompozytora i szaleństwem zbiorowej improwizacji.

„Winobranie” to album, do którego będziecie wracać wiele razy. Zawiera sporo dźwiękowych zagadek. Egzotyka „Taj Mahal” wykreowana bez użycia indyjskich instrumentów – to chyba najstaranniej zaaranżowany fragment tego mocno spontanicznego albumu. Mam nadzieję, że podczas nagrywania tego fragmentu fortepian w studiu nie ucierpiał za bardzo. Z pewnością było w czasie sesji sporo zabawy.

Co zadziwiające, mimo tego, że doskonale zgrani muzycy dali się ponieść zbiorowej improwizacji, ani przez chwilę znając późniejsze kompozycje Zbigniewa Namysłowskiego nie ma wątpliwości, że to on przygotował muzykę na tą płytę. Podział na utwory ma tu zresztą charakter czysto umowny, a całość jest suitą z powtarzającymi się motywami przewodnimi.

Na długo pozostaje w pamięci wyśmienita, rockowa solówka lidera zagrana na wiolonczeli, stanowiąca podstawę konstrukcji najkrótszego na płycie utworu – „Gogoszary” zakończonego efektownym wejściem Tomasza Szukalskiego i jego klarnetu basowego. Gdyby ktoś miał pomyśleć, że to kolejne nagranie z koncertowego repertuaru Franka Zappy, to nieco klezmerski klarnet basowy sprowadza słuchaczy na bardziej słowiańskie tory.

„Winobranie” jest jednym z tych albumów, który można poddawać zarówno drobiazgowej analizie, szukając inspiracji, odniesień do wcześniejszych nagrań, czy amerykańskich wzorców, jak i zwyczajnie cieszyć się wieczorem spędzonym z muzyką na najwyższym światowym poziomie. Taki był zarówno w 1973 roku, jak i jest teraz.

Zbigniew Namysłowski
Winobranie
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Nagrania
Numer: SX 0952 / PNCD 933

24 listopada 2018

Miłość - Miłość

Zespół Miłość był absolutnym fenomenem w końcówce lat dziewięćdziesiątych. Moda na zjawisko nazwane później yassem, swoisty konglomerat jazzowej frazy z rockową estetyką i punkowym buntem urodziła się niespodziewanie. Główne ośrodki nowej muzyki – siedziba kultowego dla tego środowiska klubu Mózg w Bydgoszczy i Trójmiasto jako dostawca dobrze wykształconych muzyków młodego pokolenia, również pojawiły się w głównym warszawsko-krakowsko-katowickim życiu jazzowym jak nieoczekiwani przybysze z innej planety.

Dla wielu młodych w owym czasie słuchaczy ruch yassowy był wstępem do słuchania jazzu, dla innych rodzajem buntu, poszukiwaniem czegoś niezrozumiałego, tak szalonego, że wszelkie poszukiwanie sensu i źródeł gatunku nie miało żadnego znaczenia, a wręcz było zwyczajnie skazane na niepowodzenie. Część krytyki w owym czasie, a także wydawcy, szczególnie ci o ugruntowanej rynkowej pozycji, zauważyli nową modę w zasadzie w momencie, kiedy już się skończyła.

Historia Miłości zaczęła się gdzieś w 1988 roku, kiedy powstał pierwszy czteroosobowy skład, w którym muzycy w 1992 roku nagrali swoją pierwszą płytę – „Miłość”. Historia nagrania tego albumu została przez samych zainteresowanych opowiedziana w 2013 roku w filmie biograficznym poświęconym działalności grupy. Zespół zajmując 2 miejsce w konkursie festiwalu Jazz Juniors w formie nagrody otrzymał możliwość zarejestrowania 30 minut muzyki w studiu Polskiego Radia w Szczecinie. Muzyki powstało dwa razy więcej, a GOWI wydało album „Miłość” – debiut nagraniowy zespołu, który był już wtedy znany tysiącom fanów z doskonałych koncertów w całej Polsce.

Krótko później zespół nawiązał sensacyjną współpracę z Lesterem Bowie, legendarną postacią amerykańskiej jazzowej awangardy. Klasyczny, złożony z wybitnych osobowości skład Miłości działał do 1999 roku. Muzycy nagrali wspólnie 5 albumów, z których dwa wspólnie z Lesterem Bowie. Formalnie zespół przestał istnieć w momencie samobójczej śmierci Jacka Oltera, perkusisty zespołu w 2002 roku. Zawsze, kiedy na scenie pojawiają się razem Leszek Możdżer i Tymon Tymański, wraca temat reaktywacji zespołu, jednak ten bez genialnego Jacka Oltera już nigdy nie będzie taki sam. Zresztą kariery zaczynających poważne muzykowanie członków zespołu z początków lat dziewięćdziesiątych potoczyły się w skrajnie różne strony. Leszek Możdżer skupił się na często solowych interpretacjach wielkich klasyków fortepianu – od Chopina po Komedę, Tymon Tymański do dziś tworzy niezliczoną ilość projektów artystycznych łączących rockowe i jazzowe środowisko i przeróżne muzyczne style, a Mikołaj Trzaska komponuje sporo muzyki filmowej i gra w zespołach dość daleko odbiegających stylistycznie od Miłości – Rimbaud, Ircha Clarinet Quartet i Shofar.

Dawno temu Tymon Tymański śpiewał „Polski jazz jebał pies”. Nie wiem, co miał na myśli. Wiem jednak, że jest w tym sporo sensu. Nie ma czegoś takiego jak polski jazz. Jest dobry i ten niewarty słuchania. W części powstających w Polsce kompozycji, lub sposobie wykonania pojawiają się słowiańskie nuty, tak jak u wszystkich muzyków, którzy przecież gdzieś się wychowali i od urodzenia słuchali lokalnej muzyki. Dlatego Amerykanie grają po amerykański, Francuzi po francusku, a Polacy zwykle po polsku. Jednak to nie ma większego znaczenia. Miłość to muzyka najwyższej światowej klasy. Fakt, że zespół istniał 10 lat i nagrał 5 płyt to niemal cud. Dlatego właśnie ich nagraniowemu debiutowi – płycie „Miłość” należy się miejsce w Kanonie Jazzu. Niestety ten album, jak wiele innych z naszego Kanonu w zasadzie nie jest dostępny w formie fizycznego produktu i nie słyszałem nic o planach jego wznowienia.

Miłość
Miłość
Format: CD
Wytwórnia: GOWI
Numer: BRCD 025

23 listopada 2018

Tie Break – Tie Break

Zespół Tie Break powstał w 1977 roku i był autorskim projektem Janusza Iwańskiego i Krzysztofa Majchrzaka. Mimo sporej aktywności koncertowej i zdobycia nagród na wielu festiwalach pierwsza płyta powstała dopiero w 1989 roku. Album „Tie Break” jest więc debiutem nagraniowym działającego już wtedy ponad 10 lat zespołu. Nawet jak na ówczesne standardy, członkowie zespołu długo czekali na możliwość nagrania płyty, a według wielu znawców tematu, jedną z przyczyn był konflikt pomiędzy członkami zespołu i kierownictwem PAGARTu – ważnej wtedy ciągle agencji organizującej sporą część polskich wydarzeń muzycznych.

Przez wiele lat nagrania zespołu był w zasadzie niedostępne, dopiero w 2014 roku ukazały się doskonale przygotowane dzieła wszystkie zespołu w postaci 7 płytowego zestawu „The Break Box” zawierającego wszystkie opublikowane wcześniej albumy, a także sporo materiału premierowego pochodzącego z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Oficjalnym debiutem nagraniowym Tie Break pozostaje jednak album o tej samej nazwie, który został wydany przez Polskie Nagrania w 1989 roku.

Spory na temat własności pojęcia yass i jego powstania w Bydgoszczy, Trójmieście, albo Częstochowie – czyli miejscu założenia Tie Break są zupełnie nieistotne. Ważna jest jakość muzyki, a także fakt, że wszystkie młode w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych polskie zespoły, szczególnie te, mające jak Tie Break w swoim składzie muzyków o doświadczeniach nie tylko jazzowych wniosły do polskiego środowiska muzycznego sporo nowych pomysłów i twórczej energii.

W tym czasie byłem raczej wyznawcą frakcji trójmiejskiej i do dziś do nagrań Miłości, Trytonów i nieco późniejszego Łoskotu wracam częściej, niż do albumów firmowanych przez Tie Break. Jednak reaktywowany całkiem niedawno zespół jest formacją ważną i mającą na swoim koncie wiele ciekawych nagrań.

W zespole na przestrzeni ponad dekady pojawiło się wielu uznanych dziś w środowisku muzyków. Oprócz podstawowego składu, w zespole grali między innymi Kuba Majerczyk, Krzysztof Majchrzak, Wojciech Konikiewicz i Włodzimierz Kiniorski. Młodość ma swoje prawa.

Trudna do uchwycenia nawet w nagraniach koncertowych (takim jest debiutancki album Tie Break) młodzieńcza energia i odrobina twórczego bałaganu, która zawsze towarzyszyła muzyce Tie Break sprawia, że to nie jest muzyka na każde popołudnie, przynajmniej dla mnie. Za to jeśli jest właściwy czas, dziś brzmi równie świeża i nowatorsko, jak 30 lat temu.

Dziś reaktywowany po latach w 2014 roku zespół koncertuje od czasu do czasu, choć muzycy tworzący skład odpowiedzialny za ich debiutancki album są dziś w różnych miejscach muzycznej sceny. Janusz Yanina Iwański współpracował długo ze Stanisławem Sojką odnosząc spory komercyjny sukces, napisał sporo muzyki teatralnej, grał z Maanamem i w grupie Drum Freaks. Mateusza Pospieszalskiego kojarzę głównie z kilkoma albumami Voo Voo, choć rozwija także swój własny zespół. Antoni Ziut Gralak grał na trąbce w przeróżnych miejscach, udzielał się w Young Power i jako ceniony muzyk sesyjny zagrał na niezliczonej ilości płyt. Niedawno reaktywowana grupa Yeshe i ciągle chyba istniejący Graal to ważne projekty z jego udziałem. Marcin Pospieszalski jest autorem muzyki filmowej, mocno zaangażowanym w nurt muzyki chrześcijańskiej. Andrzej Ryszka od wielu lat działa w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, gdzie wyjechał na stałe na początku lat dziewięćdziesiątych. Zbigniew Brysiak pojawia się na płytach Stanisława Sojki i w projektach kolegów z Tie Break. Ma na swoim koncie również współpracę i nagrania z Tomaszem Stańką. Jak widać, trzon składu Tie Break działa dziś w miejscach niekoniecznie jazzowych, jednak sam zespół grał muzykę improwizowaną zdecydowanie bliską jazzowej wolności i magi tworzenia scenicznych spektakli mocno nieprzewidywalnych, skupiających uwagę młodej publiczności. Doskonałym dokumentem czasów minionych jest album „Tie Break”, który dziś można kupić jedynie jako część 7-płytowego boxu zawierającego sporo innych ciekawych nagrań zespołu.

Tie Break
Tie Break
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Nagrania
Numer: SX 2755

22 listopada 2018

Andrzej Jagodziński Trio – Chopin


Album „Chopin” Andrzeja Jagodzińskiego jest jedną z pierwszych jazzowych produkcji poświęconych muzyce Fryderyka Chopina w najnowszej historii naszej muzyki jazzowej. Powstał w roku 1994, zanim wróciła po raz kolejny moda na Chopina, zanim niemal każdy jazzowy pianista chciał mieć taki album w swojej dyskografii i zanim szereg dotacji i programów wspierania kultury pomogły rozwojowi mody na tego rodzaju projekty. W szczytowym okresie, kilka lat temu wystarczyło dołożyć cokolwiek z Chopina do repertuaru, a o pieniądze było znacznie łatwiej. Oczywiście niekoniecznie wszyscy je dostawali, ale wielu próbowało i kiedy projekty były już zatwierdzone, powstawały albumy, których część pewnie powstać nie powinna. Z pewnością „Chopin” Andrzeja Jagodzińskiego nie powstał w związku z modą na muzykę Fryderyka Chopina, ani żadnym dotacjom związanym z promocją naszego najsławniejszego kompozytora za granicą.


Album wcale nie jest dziś łatwo kupić, w 1994 roku wydała go Polonia Records, a dziś najłatwiej zdobędziecie go na japońskich giełdach płytowych, gdzie moda na Chopina trwa nieprzerwanie od lat i gdzie pojechała pewnie większość nakładu tego wyśmienitego albumu.

Andrzej Jagodziński kontynuuje swoją przygodą z kompozycjami Fryderyka Chopina do dziś, a w jego dyskografii znajdziecie 5 albumów poświęconych w całości temu tematowi. To jednak pierwszy album z 1994 roku dla mnie pozostanie jednym ze wzorców tego, jak świat jazzu powinien interpretować muzykę fortepianową napisaną zanim wymyślono jazz.

W wykonaniu Andrzeja Jagodzińskiego, Adama Cegielskiego i Czesława Bartkowskiego słowiańskie melodie Fryderyka Chopina stają się swingującymi jazzowymi standardami, nie tracąc swojej kulturowej tożsamości.

Wielu uważa, że najbardziej jazzowym kompozytorem klasycznym był Jan Sebastian Bach, inni odnajdują ślady prehistorii jazzu w niektórych kompozycjach Beethovena. Wielu ludzi jazzu często przywołuje postać Igora Strawińskiego, inni wymieniają Liszta lub Rachmaninowa. Jednak jeśli policzyć ilość jazzowych interpretacji kompozycji klasycznych na świecie, prawdopodobnie Chopin byłby najczęściej granym w świecie jazzu kompozytorem klasycznym, oczywiście jeśli nie liczyć postaci w rodzaju George Gershwina, albo Dariusa Milhauda oraz innych, którzy raczej czerpali z jazzowej tradycji pisząc kompozycje muzyki klasycznej.

W świecie jazzu wielu jest etatowych interpretatorów klasycznych kompozycji fortepianowych. Najbardziej znanym jest chyba Jacques Loussier, który całkiem nieźle zagrał nokturny Chopina („Impressions of Chopin's Nocturnes”). W jego wykonaniu wolę jednak Erika Satie. Co dziwne, po Chopina nie sięgał Keith Jarrett. Za najlepszego jazzowego wykonawcę fortepianowych klasyków uważam Glena Goulda, choć on sam nie uważał się za muzyka improwizującego. Wszyscy wielcy pianiści jazzowi od czasu do czasu sięgali po repertuar sprzed wieków.

W Polsce prawdopodobnie pierwszą jazzową płytę z muzyką Chopina nagrał zespół Novi Singers w 1971 roku („Novi Sings Chopin”). Kolejny album Novi Singers poświęcony transkrypcjom utworów Chopina nie był już tak udany („Chopin Up To Date”). Tak więc w latach siedemdziesiątych najważniejsze jazzowe cytaty z Chopina należały do Mieczysława Kosza. Jednak to Andrzej Jagodziński zapoczątkował w 1994 roku prawdziwą jazzową modę na Chopina.

Od momentu nagrania pierwszego albumu – „Chopin” w 1994 roku powstało kilka kolejnych nagrań Jagodzińskiego poświęconych muzyce Chopina, to jednak pierwszy, nagrany dla Polonia Records album jest jedną z magicznych płyt polskiego i światowego jazzu. To jedno z takich nagrań, na których udało się wszystko. Jak wspomina nagranie sam Jagodziński, całość zajęła tylko 6 godzin razem ze strojeniem fortepianu i jego nagłośnieniem. Ingerencja postprodukcyjna była minimalna, dziś na płycie możemy usłyszeć dokładnie to, co wydarzyło się w studiu. Mimo wielu prób nikomu do dziś nie udało się zbliżyć do poziomu ustalonego przez Jagodzińskiego w 1994 roku. To najlepszy jazzowy Chopin jakiego znam, lekki, swingujący, z doskonale uzupełniającą fortepian sekcją, której przecież sam kompozytor nie przewidział, spontaniczny, prawdziwy, słowiański i romantyczny, a jednocześnie niezwykle stylowy i podobający się zarówno tym, którzy uwielbiają Krystiana Zimermana, Marthę Argerich i Murray’a Perahia’e, zwolennikom klinicznie poprawnych interpretacji azjatyckich, jak i jazzowego szaleństwa i improwizacji. Tą płytę koniecznie należy wznowić i traktować jako obowiązkowy prezent dla gości zagranicznych odwiedzających nasz kraj.

Andrzej Jagodziński Trio
Chopin
Format: CD
Wytwórnia: Polonia Records
Numer: CD 022

14 listopada 2018

The Quartet - The Quartet

Dla mnie The Quartet to Tomasz Szukalski. Pozostałych przepraszam, ale tak już napisałem, kiedy ukazywał się doskonały dwupłytowy zbiór „The Quartet: Sławomir Kulpowicz Complete Edition I Volume 1”. Tak też mam z albumem, który ukazał się w 1979 roku nakładem (mocno chyba ograniczonym) Poljazzu w cyklu Biały Kruk Czarnego Krążka. W założeniu tylko dla klubowiczów, nazwa cyklu była adekwatna do zawartości, czasem genialnej, często niekoniecznie, jednak zawsze trudno dostępnej, więc elitarnej. Dziś kupienie oryginalnej edycji analogowej jest trudne, a jedyne wznowienie cyfrowe z 2009 roku (Anex) też jest już niedostępne. To i tak lepiej, niż w przypadku albumu Loaded” nagranego przez kwartet The Quartet w Helsinkach i wydanego przez Leo Records Edvarda Vesali. Po katalogu tej wytwórni ślad zaginął, a w jej katalogu są również unikalne nagrania Tomasza Stańko (Almost Green” i chwalony przez wszystkich, a słyszany przez niewielu z analogowego oryginału „Music From Taj Mahal And Karla Caves”).


Biorąc pod uwagę czasy w których działał The Quartet (mniej więcej od 1977 do 1980 roku) i ówczesne możliwości nagrywania i wydawania płyt, materiału z dzisiejszego punktu widzenia zachowało się całkiem sporo, jednak to album wydany przez Poljazz w 1979 roku jest najważniejszym dokumentem działalności zespołu, który często uważany jest za jeden z tych nielicznych całkowicie polskich, które mogły zrobić światową karierę. Często powtarzane są opowieści o możliwości podpisania przez zespół kontraktu w USA w czasie występu w słynnym Village Vanguard. Próba reaktywacji zespołu mniej więcej w 2007 roku nie wyszła legendzie zespołu na dobre, czasy były inne, a Tomasz Szukalski nie grał już na genialnym poziomie znanym z The Quartet.

Muzyka The Quartet rozwijała się niezwykle szybko, zespół dojrzewał w ekspresowym tempie, co doskonale można dziś prześledzić dzięki nagraniom dostępnym w zestawie „The Quartet: Sławomir Kulpowicz Complete Edition I Volume 1”. Album wydany w czasach świetności zespołu przez Poljazz pozwala wrócić do najlepszych czasów zespołu, momentu w którym muzycy mieli już za sobą wiele koncertów i wspólnych doświadczeń i ciągle wystarczająco dużo twórczych pomysłów na przyszłość.

Dla Kulpowicza, którego idolem zawsze był John Coltrane, Tomasz Szukalski był idealnym partnerem. W połączeniu z doskonałą sekcją powstał zespół niemal idealny. Osobiście uważam, że The Quartet był najlepszy na żywo, choć niestety nigdy na takim koncercie nie byłem. Za to zapis jednego z nich wydany niedawno we wspomnianym już cyklu antologii nagrań Sławomira Kulpowicza dowodzi tego w sposób, z którym trudno komukolwiek polemizować.

Jednak dla mnie The Quartet to ciągle geniusz Tomasza Szukalskiego. Pisząc dawno temu recenzję wówczas nowości – albumu Sławomnira Kulpowicza – „The Quartet: Sławomir Kulpowicz Complete Edition I Volume 1”, napisałem o grze Szukalskiego coś, czego nie potrafię dziś zrobić lepiej, stąd cytat:

Istotą sukcesu gry Tomasza Szukalskiego jest prawda. To niezależne od techniki, klasy instrumentu, czy jakości nagrania. Prawdziwe emocje w muzyce słychać zawsze. Szczególnie na scenie, przed publicznością nie da się udawać. To od razu słychać. Szakal był prawdziwy i w zasadzie jest wyczerpująca recenzja jego geniuszu. Niezależnie od tempa utworu, czy jego formalnej konstrukcji, zawsze pozostawał sobą. Podobnie jak John Coltrane i dlatego obydwaj byli równie genialni.”
W związku z tym, jeśli uwierzycie w moje słowa, to będzie wystarczająca rekomendacja do uznania albumu The Quartet” za muzyczne arcydzieło i jedną z najważniejszych płyt polskiego jazzu.

The Quartet
The Quartet
Format: CD
Wytwórnia: Anex
Numer: AN 302

08 listopada 2018

Tomasz Stańko – Balladyna

Umieszczenie jednej płyty Tomasza Stańko w Kanonie Polskiego Jazzu to w zasadzie przedsięwzięcie niemożliwe do wykonania. Wybór pomiędzy „Balladyną”, „Litanią” i „Twetem” jest w zasadzie niemożliwy. Są też piękne pozycje nagrane dla ECM w ostatnich latach i awangardowe realizacje z początków kariery muzyka. Są występy gościnne i nagrania nieco zapomniane, jak choćby mój ulubiony album z Freelectronic nagrany na festiwalu w Montreux w 1987 roku czy fragmenty muzyki do filmu „Reich”. Jest jeszcze „Peyotl” i wiele innych.


„Balladynę” wybieram dlatego, że jest na niej Tomasz Szukalski, chociaż on akurat pojawia się też na „Twet”. Również dlatego, że to produkt międzynarodowy. Pierwszy album nagrany przez Stańkę dla ECM, z udziałem muzyków już wtedy w tej wytwórni zadomowionych – Dave Hollanda i Edwarda Vesali. Choć argumentów można znaleźć jeszcze kilka, to wybór dalej pozostaje trudny. Stańko awangardowy, elektroniczny, mainstreamowy, polski albo zagraniczny – każdy znajdzie w jego bogatej dyskografii coś dla siebie. Tomasz Stańko był również jednym z tych trębaczy, który w zasadzie od pierwszego nagrania – a był nim album Krzysztofa Komedy – „Astigmatic” miał niezwykle rozpoznawalny sound.

Tak więc wybór „Balladyny” nie oznacza, że to najlepsza płyta Tomasza Stańko, jest tak samo doskonała jak kilka innych, do których równie często wracam. Album nagrany w 1975 roku wcale nie miał łatwego życia. Jeśli odnajdziecie w sieci recenzje z 1976 roku, nie będą one jakoś szczególnie entuzjastyczne. Być może dlatego na kolejne nagrania Tomasza Stańko dla ECM trzeba było czekać 20 długich lat.

Zastanawiająca ciekawostką wydawniczą jest fakt systematycznego wznawiania „Balladyny” w szarej okładce z czerwonym tytułem zamiast oryginalnego zdjęcia, zabarwionej na czerwono łąki, które zostało użyte w pierwszym analogowym wydaniu tego albumu. Jedynym logicznym wytłumaczeniem może być brak możliwości odnowienia praw do użycia tej fotografii. Dziś pierwsze wydanie z unikalną okładką jest więc poszukiwanym kolekcjonerskim rarytasem, choć jedynie z powodu poligrafii, bowiem muzyka brzmi tak samo dobrze we wszystkich kolejnych edycjach.

Przy okazji apel skierowany właściwie nie wiadomo do kogo, to chyba zresztą przyczyna konieczności jego stworzenia. Spadkobiercy katalogu fińskiej wytwórni Leo Records należącej do Edwarda Vesali nie są chyba znani… Wznowienie „Almost Green” – wybitnej płyty kwartetu, który nagrał „Balladynę” jest absolutnie konieczne. W podobnym składzie powstały 4 albumy – „Balladyna”, „Live In Remont” z Antti Hytti zamiast Dave Hollanda na basie, „Almost Green” z Palle Danielssonem na tym instrumencie i „Twet” z Peterem Warrenem. Jak widać muzycy poszukiwali basisty.

Z tych 4 albumów „Balladyna” jest z dzisiejszej perspektywy albumem najbardziej kompletnym muzycznie, ale też, co istotne najlepiej zrealizowanym, tym samym pasującym do całej zagranicznej dyskografii Tomasza Stańki. Ten album jest też łatwo dostępny, czego nie da się powiedzieć o wielu jego albumach, nit tylko tych wymienionych, ale również innych wydanych przez Leo Records (w tym legendarnej wręcz płycie „Music From Taj Mahal And Karla Caves”), a także części nagrań z lat osiemdziesiątych.

Pomysł na kwartet bez fortepianu z pewnością wynikał z wcześniejszych doświadczeń Stańki z muzyką Ornette Colemana. „Balladyna” rozpoczyna u Stańki okres, który umownie można określić jako twórcze użycie przestrzeni między dźwiękami. Ta przestrzeń i oszczędne gospodarowanie czasem i luźne traktowanie sekcji rytmicznej miały pozostać jedną z unikalnych cech większości jego późniejszych nagrań.

„Balladyna” jest dla mnie pełna skrajności. Z jednej strony wymagająca skupienia i posiadająca mistrzowski rodzaj magnetyzmu i oczekiwania na każdy kolejny dźwięk. Z drugiej strony to jeden z najbardziej lirycznych albumów Stańki, pełen pięknych melodii, chociaż czasem odbieram go jako niezwykle niepokojący. Nigdy jednak, od dziesiątków lat nei potrafię przejść koło niego obojętnie. Niewiele znam takich płyt.

Tomasz Stańko
Balladyna
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 731451928925

04 listopada 2018

Jan Ptaszyn Wróblewski - Sprzedawcy glonów


Nagrania umieszczone na tej płycie powstały pomiędzy 1971 i 1973 rokiem. W zasadzie zagrali tu wszyscy lub prawie wszyscy, którzy liczyli się wtedy w polskim jazzie. Lista wykonawców przypomina encyklopedię muzyki improwizowanej. Ze względów oczywistych część muzyków nie mogła dostać odpowiedniej przestrzeni dla własnych solowych popisów. „Sprzedawcy glonów” to więc przede wszystkim pokaz sztuki kompozytorskiej i improwizatorskiej Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Tomasza Stańko, Andrzeja Trzaskowskiego i Zbigniewa Namysłowskiego.

Dziś zgromadzenie takiego superbandu w jednym miejscu jest w zasadzie niemożliwe z przyczyn finansowych i organizacyjnych. W początku lat siedemdziesiątych czas biegł inaczej, a państwowe, jedyne wówczas radio utrzymywało kilka orkiestr z muzykami na etacie i studia nagraniowe dostępne dla tych zespołów. Nagrywało się muzykę przeznaczoną do prezentacji na antenie.

Jan Ptaszyn Wróblewski – postać dominująca – kompozytor i autor aranżacji połowy utworów był szefem jazzowej orkiestry Polskiego Radia w Warszawie, która dawała stałą pracę sporej części warszawskiego jazzowego świata. W tak sprzyjającym otoczeniu powstał album będący jednym z nielicznych przykładów jazzowego, orkiestrowego nowoczesnego, nieco nawet eksperymentalnego grania w Polsce. Już wtedy większość muzyków wymienionych na okładce to były wielkie gwiazdy.

W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych Jan Ptaszyn Wróblewski, muzyk z olbrzymim już wtedy dorobkiem nagraniowym i doświadczeniach koncertowych ze scen na całym świecie był muzykiem niezwykle zajętym. Prowadził Studio Jazzowe Polskiego Radia, tworzył zespół Mainstream z Wojciechem Karolakiem, Markiem Blizińskim i Czesławem Dąbrowskim. Prowadził również Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości „Chałturnik”, zespół z początku zajmujący się parodiowaniem popularnych przebojów dla śmiechu, a później nieco bardziej na poważnie. W tym zespole również pracę znajdowały największe jazzowe gwiazdy. Był więc Jan Ptaszyn Wróblewski dostarczycielem pracy dla sporej części polskiego jazzowego środowiska, przy okazji komponując, pisząc aranżacje i grając na saksofonie. To sporo pracy i wszystko udawało się znakomicie. Do tego trzeba nie tylko wiele sił, ale jeszcze więcej talentu.

Dorobek Studia Jazzowego Polskiego Radia jest znacznie większy niż dwa albumy – „Sprzedawcy glonów” i wcześniejszy „Jazz Studio Orchestra Of The Polish Radio” z 1969 roku. To ponad 20 programów telewizyjnych i spora ilość muzyki nagranej dla Polskiego Radia, która być może spoczywa jeszcze gdzieś w archiwach. Większość z tych rejestracji z pewnością warta jest wznowienia, bowiem zespół prowadzony przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego był miejscem, gdzie polscy muzycy jazzowi mogli wypróbować każdy, nawet najbardziej szalony pomysł. Dokonania Studia Jazzowego Polskiego Radia można porównać do innych światowych orkiestr tego okresu prowadzonych przez Dona Ellisa (z genialnym Milcho Levievem), ciekawszą częścią nagrań Maynarda Fergusona i orkiestrą Thada Jonesa i Mela Lewisa.

Niestety wydana w 2006 roku cyfrowa reedycja „Sprzedawców glonów” sprzedała się szybko i dziś przydałaby się kolejna reedycja dla tych, którzy nie zdążyli, lub zwyczajnie do tej płyty dojrzeli, lub kiedy była dostępna, nie wiedzieli o jej istnieniu.

Jan Ptaszyn Wróblewski
Sprzedawcy glonów
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Nagrania
Numer: PNCD 1090 (SXL 1141)

03 listopada 2018

Różni wykonawcy – Jazz 56 - I Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej - Sopot, 6-12 Sierpnia 1956

Od tego miejsca w zasadzie wszystko się zaczyna. Festiwal w Sopocie w 1956 roku był początkiem nowoczesnego grania jazzu w Polsce. Oczywiście muzycy, którzy wystąpili na festiwalu, a wystąpili w zasadzie wszyscy, którzy mniej lub bardziej zawodowo wtedy zajmowali się w Polsce jazzem, nie zaczęli swoich karier dzień przed festiwalem. Jednak nagrania sprzed 1956 roku w zasadzie się nie zachowały, a tych co pamiętają nieliczne, często niekoniecznie legalne koncerty i domowe spotkania z jazzem, tym na żywo i tym odtwarzanym z płyt nie pozostało już zbyt wielu.


Tak więc stwierdzenie, że wydany po wielu latach przez Polskie Nagrania obszerny zbiór archiwalnych nagrań z Sopotu 1956 jest pierwszą polską płytą jazzową jest zdecydowanie uprawnione.

Część tych nagrań była wcześniej znana i wydawana, jednak za zebranie ich w postaci 3 dysków opatrzonych dobrym komentarzem i starannie przygotowanym opisem składów poszczególnych zespołów, z pewnością Polskim Nagraniom należą się słowa podziękowania.

Historii o przygotowaniach do festiwalu i jego przebiegu, kontekście politycznym, brzmiących dziś jak anegdoty ponoć prawdziwych wydarzeń z podróży gości zagranicznych na sam festiwal i całej otoczki tej imprezy jest równie dużo, jak publikacji na temat festiwalu. Za najbardziej rzetelną, obszerną i kompletną uważam książkę Stanisława Danielewicza – Jazzowisko Trójmiasta” wydaną przez PWM kilka lat temu. Ważną i istotną lekturą są też od niedawna dostępne w postaci skanów dzięki staraniom Fundacji im. Zbigniewa Seiferta archiwalne wydania pisma Jazz. W numerze 3 z 1956 roku rozkładówkę 8-stronicowego wtedy pisma poświęcono obszernej, ilustrowanej zdjęciami relacji z festiwalu. Skan sporządzano prawdopodobnie z trwale zszytego woluminu, więc środkowa kolumna tekstu jest trudna do odczytania. Powrót do czasów, kiedy recenzenci polecali muzykom pracę nad sobą i oceniali właściwą lub niewłaściwą kolejność improwizujących instrumentów jest niezłą podróżą w czasie.

Muzycznie najlepiej się dziś broni występ zespołu Krzysztofa Komedy – najbardziej dojrzały artystycznie project zaprezentowany na festiwalu, mimo faktu, że sam Komeda był wtedy w zasadzie na początku swojej artystycznej drogi. Jednak próbował już sięgać po inspiracje do muzyki klasycznej (Memories Of Bach”) oraz najnowszego jazzowe repertuaru nowoczesnego – Django” Johna Lewisa z repertuaru The Modern Jazz Quartet.

Ciekawa jest obserwacja stylu konferansjerki Leopolda Tyrmanda i podziału, który wtedy był dość ściśle przestrzegany, na repertuar klasyczny (nazywany wtedy dixielandem) i modern – wywiedziny z cool i aktualnych w ówczesnych latach amerykańskich nowościach. Niektórym muzykom, jak choćby Kurylewiczowi, autor ówczesnej recenzji – Franciszek Lipowicz, ważna postać, jeden z organizatorów festiwalu i współzałożycieli pisma Jazz, zarzucał niesłuszne i niepotrzebne występy w repertuarze zarówno klasycznym, jak i nowoczesnym, jak sam wtedy pisał – pełnym coolowej inwencji i wspaniałej techniki. Takie czasy.

Goście zagraniczni na festiwalu byli i zagrali – amatorski właściwie zespół Dave Burmana z Wielkiej Brytanii w składzie zebranym z tych, którzy nie bali się przyjechać do Polski i niezły skład Kamila Hali, który po festiwalu pozwolił sobie na krytykę naszego jazzowego środowiska, nie znajdując w żadnym z występów najmniejszego objawu samodzielnej inwencji muzycznej”. Komedowa interpretacja Bacha według Kamila Hali musiała „rozśmieszyć każdego bardziej muzykalnego słuchacza”. Tego rodzaju inwektyw w artykule Hali wydrukowanym w pofestiwalowym numerze Jazzu znalazło się więcej. Nikt nie wspomniał, że sam Hala muzykiem jazzowym w zasadzie nie był, na festiwal trafił z łapanki, a większość swojego życia spędził dowodząc orkiestrą w jednym z czechosłowackich cyrków. Wśród krytykowanych przez Hala znaleźli się światowej później sławy kompozytor muzyki filmowej Krzysztof Komeda, lider europejskiego Trzeciego Nurtu Andrzej Trzaskowski, lider młodzieżowej orkiestry w Newport Jan Ptaszyn Wróblewski, a także Andrzej Kurylewicz. Każdemu wolno się pomylić, ale żeby aż tak? W każdym razie lektura tekstu „Pokłosie sopockiego festiwalu” z wydania październikowego 1956 pisma Jazz jest ciekawą przygodą.

Jazz 56 - I Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej - Sopot, 6-12 Sierpnia 1956” to pozycja obowiązkowa w Kanonie Polskiego Jazzu, to wydawnictwo powinno być obowiązkowym elementem połączonych lekcji najnowszej historii i muzyki we wszystkich polskich szkołach. Jest też absolutnie obowiązkowe dla każdego fana jazzu w Polsce.

Różni wykonawcy
Jazz 56 - I Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej - Sopot, 6-12 Sierpnia 1956
Format: 3CD
Wytwórnia: Polskie Nagrania
Numer: 5907783499302