01 grudnia 2018

Pat Martino - Baiyina (The Clear Evidence)

Pat Martino – mój ulubiony gitarzysta. Nie opisałem jeszcze wszystkich jego płyt. Nie wszystkie jeszcze znalazły się w Kanonie Jazzu. Pora więc na kolejny odcinek jego dyskografii. „Baiyina” to czwarta z wydanych, a piąta z nagranych autorskich płyt gitarzysty. Album powstał w 1968 roku, u szczytu pierwszej fascynacji autora kulturą wschodu. Album został zarejestrowany w niespełna pół roku po nagraniu „East!”. Album znam niemal na pamięć, od wielu lat właściwie nie ma tygodnia, w którym w moim odtwarzaczu CD, lub gramofonie przynajmniej na chwilę nie ląduje któraś z płyt Pata Martino.


Wróćmy jednak do albumu „Baiyina (The Clear Evidence)”. Do standardowego dla lidera zestawu instrumentów jazzowych – choć tym razem z basem zamiast organów Hammonda dochodzi dwu muzyków grających na instrumentach dalekowschodnich – Balakrishna i Reggie Fergusson. Związek z muzyką wschodu sugerują nie tylko egzotyczne instrumenty, ale również nietypowe podziały rytmiczne. Dla Pata Martino podziały w rodzaju 10/9, 7/4 czy 9/4 to nic szczególnego. O inspiracji Koranem można przeczytać w słowie wstępnym do albumu.

Na płycie pojawia się też Bobby Rose – gitarzysta, z którym w początkowym okresie kariery często grywał Pat Martino, a którego postać przypomniał niedawno Pat Martino albumem „Alone Together with Bobby Rose” wydobywając z archiwów trochę starych nagrań.

Pat Martino nie ukrywał inspiracji Koranem – dziś to niezbyt popularny w USA pomysł, pod koniec lat sześćdziesiątych muzycy jazzowi często przechodzili na Islam… Z perspektywy czasu zdaje się, że dla części z nich to było jedynie poszukiwanie czegoś oryginalnego, chęć wyróżnienia się z tłumu, a nie rzeczywiste zainteresowanie odmiennym systemem religijnym. Dla Pata Martino Islam był źródłem inspiracji muzycznej, raczej filozofią, niż religią, systemem wartości a nie modlitewną aktywnością.

„Baiyina” to muzyka ekscytująca, inspirująca i zaskakująco nietypowa biorąc pod uwagę czas i miejsce powstania a także fakt, że za chwilę cały jazzowy świat miał obrócić się – łącznie z Patem Martino (Joylous Lake) w stronę elektrycznego fusion. Znajdziecie w tej muzyce odrobinę egzotycznego orientu, trochę psychodelii i hipisowskiego luzu, a jednocześnie niezwykle staranne podejście do kompozycji, co zawsze cechowało i cechuje do dziś niezwykle uporządkowanego, szczęśliwego i spokojnego na wschodni właśnie sposób Pata Martino. To muzyka wymykająca się wszelakim klasyfikacjom, a takie płyty potrafią nagrywać jedynie najwięksi…

Pat Martino
Baiyina (The Clear Evidence)
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Fantasy
Numer: 025218635523

30 listopada 2018

Janczarski & McCraven Quintet - Liberator

Poprzedni album nagrany przez kwintet Borysa Janczarskiego i Stephena McCreavena – wydana w 2015 roku płyta „Travelling East West” nie zrobił na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Odnotowałem w swoim dzienniku kolejne pojawienie się niezwykle utalentowanej i równie skutecznie ukrywającej się przed mediami pianistki – Joanny Gajdy, którą pamiętałem sprzed paru lat z jej własnego albumu „Heaven Earth Earth Heaven”, na którym również pojawił się Borys Janczarski.


Formację działającą w tym składzie, jak wiele tego rodzaju zespołów, uznałem w 2015 roku za skład, który nigdy się nie powtórzy i który powstał dla nagrania jednego albumu. Od tego czasu nigdy nie trafiłem na koncert zespołu, nie miałem również świadomości, że muzycy kontynuują współpracę.

Album „Liberator” stanowi materialny dowód działania zespołu i jego twórczego rozwoju. Do ich poprzedniego albumu w ciągu ostatnich kilku lat nigdy nie powróciłem, uznając go za poprawny, ale niekoniecznie wart większej uwagi. „Liberator”, nagrany po 3 latach od powstania ich pierwszego albumu to już zupełnie inna liga. Zespół dojrzał, materiał nagrany w studiu kilka lat temu na koncercie wypada zdecydowanie lepiej.

Nadal gwiazdą zespołu pozostaje absolutnie zjawiskowa Joanna Gajda, która gdyby urodziła się w Stanach, już dziś byłaby wielką światową gwiazdą. „Liberator” to jedna z najbardziej amerykańskich płyt nagranych w Polsce, jaką słyszałem. Ten album jest światową produkcją, która powinna być kandydatem do wszelkich jazzowych nagród. Niestety pewnie nie będzie, bo nikt poza Polską o istnieniu niezwykłego zespołu odpowiedzialnego za nagranie tego albumu się nie dowie. Strata tych, którzy nie wiedzą.

Dojrzałość i pewność własnych pomysłów to cecha nie tylko Joanny Gajdy. Dotyczy to również duetu Rasula Siddika i Borysa Janczarskiego, których wspólna gra przypomina największych trębaczy i saksofonistów wszechczasów.

Zespół tworzy oparte na najlepszych światowych wzorcach jazzowe kompozycje, nawiązując zarówno do hard-bopowych klasyków, jak i przebojowych melodii z czasów, kiedy jazz był muzyką rozrywkową. Dziś niewiele osób kupuje płyty słuchając ich fragmentów w sklepie, jednak gdyby tak było i jeśli nie przepadacie za free-jazzowymi improwizacjami – nie zaczynajcie przygody z „Liberatorem” od pierwszego utworu na krążku, ten jest najtrudniejszy, dalej jest moim zdaniem ciekawiej i bardziej przebojowo.

Kiedy powstała pierwsza płyta zespołu, nie czekałem na kolejną, dziś mam pewność, że zrobię wiele, żeby kolejnej nie przegapić i żeby usłyszeć zespół na żywo.

Janczarski & McCraven Quintet
Liberator
Format: CD
Wytwórnia: ForTune Productions
Numer: ForTune 0132 085

29 listopada 2018

Freddie Hubbard - Goin’ Up

Freddie Hubbard znalazł się w naszym radiowym Kanonie Jazzu jedynie raz za sprawą albumu „The Body & The Soul”. Z pewnością jego dorobek jest więc na naszej liście reprezentowany w sposób nieadekwatny do jakości i historycznej wagi dyskografii tego wybitnego trębacza. Najbardziej twórcze lata Freddie Hubbarda, to również okres świetności hard-bopu. Debiutował płytą „Open Sesame” w 1960 roku. W tym samym czasie powstał jego drugi album – „Goin’ Up”.


Hubbard jako nastolatek rozpoczynał swoją karierę w zespole Wesa Montgomery, w którym grał również jego brat, nieco mniej znany basista – Monk Montgomery. Szybko jednak lokalna scena w Indianapolis stała się dla niego zbyt ciasna. W Nowym Jorku, do którego przeniósł się w 1958 roku szybko znalazł uznanie i możliwość nagrywania płyt dla Blue Note. W ciągu kilkunastu intensywnych miesięcy nagrał 4 albumy jako lider, pojawił się na „Free Jazz” Ornette Colemana i dwu ważnych płytach Johna Coltrane’a – „Ole Coltrane” i „Africa/Brass”. Po wspólnym nagraniu albumu „Ready For Freddie” z Wayne Shorterem, w wieku 23 lat będąc ciągle młodym i początkującym muzykiem, zastąpił Lee Morgana w Jazz Messengers Arta Blakey’a. W latach sześćdziesiątych pojawił się na niezliczonych genialnych płytach wielu muzyków, które trafiły już do naszego Kanonu Jazzu, lub trafią na tą listę już niedługo. Udział Freddiego Hubbarda był ważny dla takich płyt, jak „Out To Lunch” Erica Dolphy, „Speak No Evil” Wayne Shortera, większości płyt Jazz Messengers z tego okresu, a także „Interplay” Billa Evansa, „The Blues And The Abstract Truth” Olivera Nelsona i pierwszych płyt Herbie Hancocka.

W kolejnych dekadach z jego muzyczną formą i szczęściem do doboru muzyków bywało różnie, choć z pewnością udział w formacji VSOP Herbie Hancocka należy uznać za udany. Ostatni album nagrał z okazji 70 urodzin w 2008 roku, na krótko przed śmiercią.

„Goin’ Up” to chronologicznie druga na liście solowych płyt Freddie Hubbarda. Album nagrany w studiu Rudy Van Geldera w Englewood Cliffs. Gwiazdorski skład może wydawać się niezwykły i sensacyjny dla debiutującego w Nowym Jorku artysty, ale Hank Mobley, McCoy Tyner, Paul Chambers i Philly Joe Jones w tym czasie nagrywali dla Blue Note wiele albumów i dla nich była to kolejna z licznych sesji w doskonale znanym wszystkim studiu. W 1960 roku w Englewood Cliffs niemal co tydzień powstawały jazzowe arcydzieła.

Hubbard uwielbiał grać dużo i mocno, co w konsekwencji doprowadziło go w latach dziewięćdziesiątych do nieuleczalnej choroby warg i praktycznie uniemożliwiło dalsze występy. Choć jego pierwszym idolem był Chet Baker, a karierę rozpoczynał, kiedy największymi byli Miles Davis i Dizzy Gillespie, Hubbard szybko wypracował rozpoznawalne brzmienie stając się klasykiem hard-bopu, porównywalnym jedynie z Cliffordem Brownem i Bookerem Little – muzykami, którzy zmarli zanim na dobre rozpoczęły się ich kariery.

W zasadzie wszystkie płyty Freddie Hubbarda nagrane dla Blue Note pomiędzy 1960 i 1965 rokiem są zwyczajnie genialne, jednak to właśnie „Goin’ Up” dzięki udziałowi Hanka Mobleya wydaje się być najciekawszy. Hank Mobley nie jest może z dzisiejszej perspektywy muzykiem tak ważnym, jak inni saksofoniści, z którymi w tym czasie nagrywał Hubbard – Wayne Shorter, Jimmy Heath, Eric Dolphy czy Joe Henderson. Jest jednak najbliższy stylistycznie samemu Hubbardowi. Obaj nawzajem się nakręcają, tworząc przy okazji wzorzec hard-bopowego albumu, szczególnie we fragmentach granych w szybszych tempach, choć istnienie hard-bopowych ballad potwierdzają takie nagrania jak „I Wished I Knew”, a połączenie najwyższej klasy swingu z nowoczesną improwizacją nigdzie nie jest widoczne tak dobrze, jak w kompozycji innego klasyka gatunku – Kenny Dorhama „Karioka”.

Freddie Hubbard
Goin’ Up
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol
Numer: 724385938023

28 listopada 2018

Bill Frisell - Music IS

Najnowszy album Billa Frisella – „Music IS” jest pierwszą od kilku lat jego solową płytą. Frisell odpowiedzialny jest za wszystkie zapisane na tej płycie dźwięki, zagrane na przeróżnych gitarach, ukelele, basie i często mocno zmodyfikowane elektronicznie, choć w większości w taki sposób, że ciągle łatwo skojarzyć pojawiające się barwy z brzmieniem gitary. Na taki solowy album fani musieli czekać niemal równo 5 lat, od czasu wydania przez Tzadik płyty „Silent Comedy”.


„Music IS” nie jest albumem eksperymentalnym brzmieniowo. To nie jest płyta wypełniona elektroniką. Oczywiście potrzebne było użycie przeróżnych urządzeń elektronicznych, żeby jeden muzyk mógł zagrać wszystkie dźwięki. Album jest jednak propozycją kameralną, zbiorem muzycznych impresji skomponowanych, pewnie w większości już w czasie nagrania w studiu przez samego Billa Frisella. Artysta wraca też do tytułowego utworu z jednej z pierwszych płyt nagranych dla ECM – „Rambler” z 1984 roku i kilku innych kompozycji znanych z jego wcześniejszych płyt, które w solowym wykonaniu uzyskują nowe, ciekawe brzmienie. Użyte efekty elektroniczne stają się przedłużeniem brzmienia gitary Billa Frisella, jego naturalnym rozwinięciem.

Kilka ostatnich płyt Billa Frisella wydanych przez Okeh, wytwórnię, z którą artysta współpracuje od kilku lat, skupiało się na eksplorowaniu katalogu amerykańskich klasyków, tym razem Frisell postanowił stworzyć album najbardziej solowy z możliwych i nie tylko zagrał sam wszystkie dźwięki, ale też uprzednio wszystko wymyślił. W efekcie powstała bardzo osobista płyta, muzyczna wizytówka wielkiego artysty. Często w strzępkach melodii można odnaleźć skrawki znanych przebojów. W muzyce jednak wszystko już było i coraz częściej mam złudzenie, że już to kiedyś słyszałem. Pewnie każdy odnajdzie na krążku inne źródła inspiracji. Ja nie mogę pozbyć się echa „Shenandoah” słuchając „Made To Shine”. Podobnie jest z „The Pioneers” w którym słychać inspirację „Blowin’ In The Wind”. To kompozycja, która po raz pierwszy pojawiła się na jednej z moich ulubionych płyt Billa Frisella – „Good Dog, Happy Man”, nagranej w 1999 roku w towarzystwie Grega Leisza, Wayne’a Horvitza, Viktora Kraussa i Jima Keltnera. Melodia „Thankful” też coś mi przypomina, ale na razie nie potrafię ze swojej pamięci wydobyć potencjalnego źródła inspiracji. Być może to zupełny przypadek. Każdy ze słuchaczy usłyszy pewnie jeszcze inne znane sobie melodie. To zupełnie nie oznacza jakiejkolwiek wtórności czy próby oskarżenia Billa Frisella o plagiat. To jedynie ciekawa muzyczna łamigłówka.

Całkiem niedawno naszą płytą tygodnia był wyśmienity album „Small Town” nagrany przez duet Bill Frisella i Thomasa Morgana dla ECM. Frisell nie rozstał się z ECM, dla tej wytwórni nagrał dużą część swojej dyskografii. Album „Music IS” pasowałby do katalogu tej wytwórni. Zawiłości kontraktów z wydawcami nie mają jednak żadnego znaczenia dla jakości muzyki. „Music IS” to niezwykle osobista, wizjonerska i pełna ciekawostek płyta. Chciałbym ją w jakiś sposób wyróżnić, jednak Bill Frisell nie nagrywa płyt słabszych, w związku z tym „Music IS” jest tylko i aż równie genialna jak wiele jego poprzednich nagrań.

Całkiem często słychać głosy, że Bill Frisell już dawno nie jest gitarzystą jazzowym. Niektórzy uważają wręcz, że nigdy nim nie był. Polemika w zasadzie nie ma sensu. Z pewnością Bill Frisell zawsze był i nadal pozostaje muzykiem innowacyjnym, poszukującym nowych brzmień i twórczo wykorzystującym możliwości nowoczesnych technologii nagraniowych. Z pewnością również korzysta z bogatej amerykańskiej tradycji muzycznej. Dyskusja na temat definicji gatunków może być zajmująca i z pewnością dla wielu jest ciekawa. Ja jednak wolę w tym samym czasie posłuchać dobrej muzyki, a najnowszy album Billa Frisella – „Music IS” to muzyka doskonała, niezależnie od tego, na której półce w sklepie z płytami ją znajdziecie.

Bill Frisell
Music IS
Format: CD
Wytwórnia: Okeh
Numer: 190758150024

27 listopada 2018

Young Power – Young Power

Tak jak w latach siedemdziesiątych wszyscy ważni pojawiali się u Ptaszyna w Studiu Jazzowym Polskiego Radia, tak w końcówce lat osiemdziesiątych ówczesne pokolenie 25-30 latków grało w Young Power. Nie wiem, jak udawało się finansować taki duży zespół, bowiem w najlepszych dla Young Power czasach, na scenie pojawiało się niemal 20 osób i nie był to jakiś jeden festiwalowy występ, ale regularne koncerty w największych polskich miastach. Pamiętam kilka takich okazji i do dziś mam wrażenie, że to było pospolite ruszenie, kierowane niezwykle sprawnie przez Krzysztofa Popka i Krzysztofa Zawadzkiego. Spontaniczność czasem w warunkach koncertowych zamieniała się w lekki bałagan, szczególnie jeśli dobry dzień mieli Kiniorski i Korecki. Jednak mimo owego chaosu, brzmienie Young Power było stabilne i rozpoznawalne.

Atmosferę tamtych koncertów odnajduję dziś w archiwalnych nagraniach zespołu umieszczonych na raptem 3 płytach nagranych i wydanych w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy pomiędzy 1987 („Young Power”) i 1989 rokiem („Man Of Tra”). Debiutancki album bez nazwy chyba nigdy nie został wydany na płycie kompaktowej, dostępny jest tylko w postaci oryginalnego wydania analogowego. Są tacy, co wydanie cyfrowe widzieli, ja jednak informacji z drugiej ręki w tych tematach ufam raczej słabo. Kompilacji z 1991 roku nie liczę, bo po pierwsze nie jest dostępna, a po drugie – jest wydawniczym potworkiem zawierającym pierwszą płytę i część kolejnej – „Nam Myo Ho Renge Kyo” – wydawca (Polskie Nagrania) wrzucił tu tyle materiału z pierwszej płyty, ile zmieściło się na jednym krążku.

Połączenie rockowej ekspresji z dużym składem, w szczególności w sekcji dętej musiało robić wrażenie na koncertach. I robiło, wierzcie starszemu na słowo. Trochę szkoda, że zespołowi nie udało się przeżyć dłużej, ale po zawieszeniu działalności w 1990 roku wielu muzyków założyło własne zespoły, lub zasiliło inne grupy. Utrzymanie tak wielu indywidualności w jednym miejscu było w zasadzie niemożliwe.

Young Power działało na granicy rocka i jazzu, łącząc rockową ekspresję z fragmentami improwizowanymi, czasem z gitarą na pierwszym planie, zawsze z silną sekcją dętą gdzieś w tle. Muzycy zespołu w czasie jego działania zasilali również szeregi ówczesnej sceny rockowej, grając niemal ze wszystkimi. Ich nowoczesne spojrzenie na jazz było doskonałą propozycją dla młodych, poszukujących nowych brzmień słuchaczy. Skład zespołu zmieniał się wielokrotnie, jednak dzięki Zawadzkiemu i Popkowi przez kilka lat udało się utrzymać brzmienie i koncepcję artystyczną. Young Power First Edition debiutował na Jazzie nad Odrą we Wrocławiu. Second Edition rozsadził scenę Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w czasie Jazz Jamboree w 1986 roku. Ja mam z tego koncertu wspomnienia niezwykłej ekspresji sekcji dętej i pewnego niedowierzania doświadczonej festiwalowej publiczności, że tak można grać w Polsce. To była w istocie nowa fala muzyków, którzy dziś ciągle działają aktywnie w jazzowym środowisku. Wtedy na scenie pojawiali się Piotr Wojtasik, Robert Majewski, Adam Wendt i inni, dziś liderzy własnych projektów i autorzy niezliczonej ilości doskonałych współczesnych nagrań, często bardziej statecznych i zbliżonych do tego, z czym chcieli zerwać – czyli przywiązaniem do jazzowej tradycji i amerykańskich wzorców – działając w Young Power. W Young Power śpiewali też Jorgos Skolias i Ewa Uryga.

Na Young Power wypadało się dobrze bawić, a koncerty bywały różne, ja pamiętam zarówno popisy Krzysztofa Popka na flecie, jak i fantastyczne momenty Włodzimierza Kiniorskiego i Aleksandra Koreckiego. Pamiętam też koncerty nieco zbyt hałaśliwe, żeby można było coś szczególnego zapamiętać. Zawsze jednak sale były pełne zadowolonej młodzieży. Szkoda tylko, że albumu „Young Power” nie można kupić w sklepach, tak jak wielu pozycji z naszego Kanonu Polskiego Jazzu.

Young Power
Young Power
Format: LP
Wytwórnia: Polskie Nagrania
Numer: SX 2525

26 listopada 2018

Karolak / Szukalski / Bartkowski – Time Killers

Album „Time Killers” to jedna z najbardziej poszukiwanych wśród zbieraczy polskich płyt jazzowych. Powszechnie uznawany za jedną z najlepszych polskich płyt lat osiemdziesiątych, dziś jest trudny do znalezienia. Pierwotnie wydana przez Helicon płyta miała już kilku wydawców. Pierwsze wznowienie w 1991 roku należało do Poljazzu. Kiedy album ukazał się w katalogu Polskich Nagrań wydawało się, że będzie jako klasyk dostępny w zasadzie bez problemu. Tak się jednak nie stało, a najnowsze wydanie powstało dzięki chyba już nieistniejącemu brytyjskiemu wydawnictwu Milo Records.


Album nagrała trójka muzyków. Dwu z nich – Wojciech Karolak i Tomasz Szukalski, mimo olbrzymich możliwości serwowania słuchaczom wyśmienitych solówek, nie mieli wtedy i do dziś nie mają na swoim koncie zbyt wielu autorskich projektów nagraniowych. Tomasz Szukalski oczywiście już nic nie nagra, ja jednak ciągle czekam na rasowy jazzowy album ze standardami nagrany przez Wojciecha Karolaka, najlepiej na zwyczajnym akustycznym fortepianie. Chyab się nie doczekam, ale zawsze warto wierzyć…

Jeśli jednak uda Wam się znaleźć gdzieś „Time Killers” (wydanie Milo Records jest oferowane przez kilka sklepów internetowych), nie będziecie żałować żadnej wydanej na tą płytę złotówki. Być może brzmienia instrumentów elektronicznych nie należą dziś do nowoczesnych i od razu poznacie, że album powstał w latach osiemdziesiątych. Włoski klon Hammonda – Crumar T-2 nie brzmi tak klimatycznie jak oryginał, a Polysix Korga nawet wtedy nie był szczytem techniki syntezy dźwięków. Jednak nie liczy się to na czym, ale bardziej kto i jak gra, a Wojciech Karolak jest mistrzem świata klawiatur. Tak samo jak Tomasz Szukalski był światowej klasy saksofonistą. Jednym z tych muzyków, których wielkość dyskografii jest odwrotnie proporcjonalna do talentu i tego, co pokazywali na scenie. Kto widział, ten wie i nigdy nie zapomni. Kto nie widział, ten ma do wyboru „Time Killers” i jeszcze dwa albumy z Tomaszem Szukalskim w roli głównej – „Tina Kamila” i „The Quartet”. To nie przypadek, że na liście 25 najważniejszych polskich płyt jazzowych, jedynie dwa nazwiska powtarzają się na okładkach dwukrotnie. To właśnie Tomasz Szukalski („Time Killers” i „The Quartet”) i Wojciech Karolak („Time Killers” i „Easy”). Nie rozumiem jednak, dlaczego w zasadzie wszystkie te albumy są tak trudne do zdobycia.

Tomasz Szukalski był mistrzem jazzowej ballady, a Wojciech Karolak ma najlepszy biały groove na świecie. Jeśli do tej pary dołożyć jednego z najciekawszych polskich perkusistów – Czesława Bartkowskiego – powstaje zespół marzeń, czyli skład, który nagrał „Time Killers”.

W zmieniających się superskładach końcówki lat siedemdziesiątych, dowodzonych przez Tomasza Stańkę i Zbigniewa Namysłowskiego, zawsze pojawiał się ktoś z trójki odpowiedzialnej za „Time Killers”. Jednak Szukalski, Karolak i Bartkowski w mrocznym czasie stanu wojennego postanowili „zabić czas” i zagrać proste jazzowe melodie odchodząc od brzmieniowych eksperymentów. Okazało się, że takie proste i z pozoru przewidywalne granie wychodzi im równie dobrze, jak ambitne formy Stańki i Namysłowskiego.

Niektóre dźwięki tworzone przez Karolaka za pomocą Polysixa brzmią dziś jak te znane z demosceny Amigi czy C64, jednak to właśnie Karolak odpowiedzialny jest za specyficzne tło dla wybornych saksofonowych improwizacji Szukalskiego. Dziś te elektroniczne dźwięki nie są już przestarzałe, są po prostu inne. Dziś już nikt takich brzmień nie używa. Nawet jeśli to była ślepa uliczka w rozwoju technologii syntezatorów i niektórym słuchaczom klimat może przypominać tandetną muzykę komputerową, albo produkowane masowo ścieżki ilustracyjne do filmów, to jednak geniusz Karolaka sprawił, że „Time Killers” to ciągle wyśmienity album, być może najlepsza polska płyta lat osiemdziesiątych. Duża w tym zasługa również wybitnych aranżacji Karolaka.

Gratis do tych brzmień dostaniecie jego doskonałe kompozycje i wybitny saksofon Tomasza Szukalskiego. Część utworów jest wariacjami przygotowanymi na kanwie utworów napisanych przez Stanisława Radwana, użytych jako ilustracja do przedstawienia teatralnego „Muzyka Radwan” wystawianego na początku lat osiemdziesiątych w reżyserii Zygmunta Hubnera w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Ten album wraz z niedocenianym „Sz-Sz” z Januszem Szprotem i wspomnianym już „The Quartet” to 3 najważniejsze płyty w dyskografii Szukalskiego. Jest też oczywiście niezwykle istotna, umieszczona w naszym Kanonie Polskiego Jazzu „Balladyna” Tomasza Stańko. Czesław Bartkowski z właściwą sobie precyzją trzyma dwójkę wybitnych improwizatorów w rytmicznych ryzach.

Dopiero we współczesnych cyfrowych wersjach znalazł się utwór „Pass Into Silence” zagrany przez Szukalskiego na saksofonie barytonowym, będący dowodem na to, że również baryton był instrumentem, na którym potrafił zagrać wybitnie.

Karolak / Szukalski / Bartkowski
Time Killers
Format: CD
Wytwórnia: Milo Records

25 listopada 2018

Charles Lloyd New Quartet – Passin’ Thru

Niby to wszystko już było. 80 letni Charles Lloyd ma w swoim dorobku dziesiątki doskonałych albumów nagranych w przeróżnych składach oraz co najmniej tyle samo gościnnych występów na płytach co najmniej wybitnych. Formuła jazzowe kwartetu obejmującego jeden instrument dęty (trąbkę lub saksofon) oraz klasyczną sekcję rytmiczną też jest przecież wyeksploatowana do granic możliwości. Co zatem sprawia, że warto kupić kolejną podobną płytę – najnowszy album zespołu Charlesa Lloyda „Passin’ Thru”? To podobnie irracjonalne lub bardzo celowe, jak jedzenie ciągle ulubionej potrawy, wracanie na wakacje do ulubionych zakątków, czy spotykanie się z przyjaciółmi, z którymi przecież już wielokrotnie rozmawialiśmy. To przyjemność obcowania ze sztuką najwyższych lotów, choć tym, którzy lubią być zaskakiwani nowościami, lub jakimś zwrotem stylistycznym w twórczości ich ulubionych artystów polecam poszukać nowości w innym miejscu.


Zespół Charlesa Lloyda działa w tym samym składzie od wielu lat, kiedy zaczynali, Jason Moran, Reuben Rogers i Eric Harland byli muzykami na dorobku, dziś są gwiazdami najwyższego formatu i rozchwytywanymi muzykami sesyjnymi. Z pewnością pozostawanie w zespole Charlesa Lloyda przez wiele lat pozwoliło im się nauczyć wiele od starszego mistrza, ale również zmuszało do czujności i stałego muzycznego rozwoju.

„Passin’ Thru” jest dokumentalnym zapisem trasy koncertowej zespołu z 2016 roku, zawierającym mieszankę nowego, premierowego wtedy materiału i starszych kompozycji Charlesa Lloyda, czyli zapis koncertów, jakich zespół dał wiele przez lata swojego istnienia. Zespół pokazuje niezwykłą inwencję, magiczne porozumienie, doskonałe zgranie i ciągłe poszukiwanie nowych możliwości. Muzyka najważniejszego zespołu Charlesa Lloyda ostatniej dekady jest połączeniem jazzowej tradycji i nowoczesnej zespołowej improwizacji z doskonałymi kompozycjami lidera, pozostającego ciągle w doskonałej formie, mimo nieuchronnego upływu lat.

Wraz z upływem lat, koncepcja zespołu zmienia się nieco, z korzyścią dla samej muzyki. Kiedy zaczynali grać z Charlsem Lloydem, Jason Moran, Reuben Rogers i Eric Harland byli muzykami towarzyszącymi legendarnemu liderowi. Dziś różnica pokoleń oczywiście pozostała, jednak sami powoli stają się postaciami legendarnymi, równoprawnymi członkami zespołu, dostającymi coraz więcej muzycznej przestrzeni dla własnych pomysłów.

„Dream Weaver” w nowym wydaniu, nagrany po raz kolejny niemal pół wieku po swojej premierze staje się dziś w wykonaniu zespołu nowoczesną interpretacją idei Johna Coltrane’a. W „Ruminantions” lider zbliża się nieco bardziej do muzycznych koncepcji Ornette Colemana. W „Tagore On The Delta” przypomina wszystkim swoim fanom, że jest również jednym z najwybitniejszych jazzowych flecistów. Do tego wystarczy dorzucić garść hard-bopowych zagrywek, parę fortepianowych solówek i doskonałą pracę sekcji rytmicznej. W efekcie dostajemy doskonały album i nawet jeśli nie jest on w żaden sposób nowatorski, to dalej jest doskonały i stanowi mocny punkt obszernej i w przeważającej większości niezwykle wartościowej dyskografii Charlesa Lloyda. Pół wieku temu Charles Lloyd Quartet składał się z równie mało znanych muzyków, jak jego nowy kwartet w momencie, kiedy zaczynał swoją działalność 10 lat temu – wtedy z Lloydem grali Keith Jarrett, Cecil McBee i Jack DeJohnette. Każdy z nich został wielką gwiazdą, każdy wielokrotnie przyznawał, że granie z Lloydem było niezwykłą muzyczną nauką. Podobnie jest z muzykami New Quartet. Oni się uczą, a my dostajemy doskonałą muzykę.

Charles Lloyd New Quartet
Passin’ Thru
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 602557649888

Zbigniew Namysłowski – Winobranie

„Winobranie” w zestawieniach najlepszych polskich płyt jazzowych często zajmuje zaszczytne drugie miejsce. Nie ma wstydu, bowiem zwykle na pierwszym jest „Astigmatic” Krzysztofa Komedy. Osobiście nie do końca rozumiem fenomen tego albumu. Nie oznacza to, że uważam ten album za słaby. Wręcz przeciwnie, jest genialny, a jednocześnie stanowi dowód, że już w 1973 roku nadążaliśmy za światową czołówką, a może nawet momentami wychodziliśmy na prowadzenie. Jednak dla mnie „Winobranie” ma swoje miejsce w Kanonie Jazzu za całokształt – jest doskonałym podsumowaniem wczesnych muzycznych koncepcji Zbigniewa Namysłowskiego. Jest również kolejną w naszym zestawieniu wyśmienitą płytą Tomasza Szukalskiego.


Znam osoby, dla których najważniejszym problemem polskiego jazzu jest dowodzenie wyższości „Winobrania” nad kolejnym albumem w dyskografii Namysłowskiego – „Kujaviak Goes Funky”. Jednym z istotnych argumentów zdaje się być w tych dyskusjach udział Wojciecha Karolaka w nagraniu tej wydanej 2 lata po „Winobraniu” płyty. Czas poświęcony takim dyskusjom lepiej poświęcić na słuchanie obu płyt. Obie są wybitne.

Przy okazji warto zauważyć, że jeśli dla światowego jazzu kluczowym był rok 1959 – wtedy powstało wiele uniwersalnych jazzowych arcydzieł, tym dla jazzu polskiego jest rok 1973, bowiem to wtedy właśnie powstało, lub zostało wydanych, 5 z naszych 25 najważniejszych jazzowych płyt wszechczasów. „Sprzedawcy Glonów” Jana Ptaszyna Wróblewskiego, „Mourner’s Rhapsody” Czesława Niemena, „Fusion” Michała Urbaniaka i „Reminiscence” Mieczysława Kosza. Jeśli gdzieś data odbiega o kilka miesięcy od kalendarzowego roku 1973, to nieistotne. To był nadzwyczajnie intensywny jazzowy sezon.

Unikalny w skali światowego free jazzu początku lat siedemdziesiątych obraz dźwiękowy „Winobrania” tworzy wiolonczela Zbigniewa Namysłowskiego i fantastyczny saksofon Tomasza Szukalskiego. Nie bez znaczenia jest również równowaga między myślą twórczą kompozytora i szaleństwem zbiorowej improwizacji.

„Winobranie” to album, do którego będziecie wracać wiele razy. Zawiera sporo dźwiękowych zagadek. Egzotyka „Taj Mahal” wykreowana bez użycia indyjskich instrumentów – to chyba najstaranniej zaaranżowany fragment tego mocno spontanicznego albumu. Mam nadzieję, że podczas nagrywania tego fragmentu fortepian w studiu nie ucierpiał za bardzo. Z pewnością było w czasie sesji sporo zabawy.

Co zadziwiające, mimo tego, że doskonale zgrani muzycy dali się ponieść zbiorowej improwizacji, ani przez chwilę znając późniejsze kompozycje Zbigniewa Namysłowskiego nie ma wątpliwości, że to on przygotował muzykę na tą płytę. Podział na utwory ma tu zresztą charakter czysto umowny, a całość jest suitą z powtarzającymi się motywami przewodnimi.

Na długo pozostaje w pamięci wyśmienita, rockowa solówka lidera zagrana na wiolonczeli, stanowiąca podstawę konstrukcji najkrótszego na płycie utworu – „Gogoszary” zakończonego efektownym wejściem Tomasza Szukalskiego i jego klarnetu basowego. Gdyby ktoś miał pomyśleć, że to kolejne nagranie z koncertowego repertuaru Franka Zappy, to nieco klezmerski klarnet basowy sprowadza słuchaczy na bardziej słowiańskie tory.

„Winobranie” jest jednym z tych albumów, który można poddawać zarówno drobiazgowej analizie, szukając inspiracji, odniesień do wcześniejszych nagrań, czy amerykańskich wzorców, jak i zwyczajnie cieszyć się wieczorem spędzonym z muzyką na najwyższym światowym poziomie. Taki był zarówno w 1973 roku, jak i jest teraz.

Zbigniew Namysłowski
Winobranie
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Nagrania
Numer: SX 0952 / PNCD 933