27 sierpnia 2019

Zbigniew Seifert – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Pierwsze dźwięki muzyki Zbigniewa Seiferta usłyszałem daleko za granicą, całkiem przypadkowo. To był album Charliego Mariano „Helen 12 Trees” z 1976 roku. O historię związaną z jego powstaniem zapytał mnie sprzedawca w jednym z kultowych jazzowych sklepów w Londynie. Ów wybitny, jak później miałem okazję się dowiedzieć znawca europejskiego jazzu przyjął słuszne założenie, że skoro jestem z Polski, to powinienem wiedzieć o Seifercie wszystko. Tak wtedy nie było. To było w czasach zanim wynaleziono internet, więc dostęp do wiedzy był na zupełnie innym poziomie niż dziś. Później wielokrotnie przekonałem się, że często na drugim końcu świata Zbigniew Seifert jest muzykiem bardziej popularnym i znanym, niż w Polsce. Często jedynym muzykiem z Polski, jakiego potrafili wymienić i opisać fani jazzu w odległych krajach. Od kilku niezwykły dorobek artystyczny Zbigniewa Seiferta popularyzowany jest z olbrzymią energią przez fundację jego imienia prowadzoną przez Anetę Norek-Skrycką z udziałem muzyków grających kiedyś z Seifertem – Janusza Stefańskiego (który zmarł w 2016 roku) i Richie Beiracha a także rodziny – wdowy Agnieszki Seifert-Beck i siostry muzyka – Małgorzaty Seifert.

Biografia Zbigniewa Seiferta, genialnego muzyka, skrzypka, saksofonisty i kompozytora jest pełna wydarzeń niezwykłych, tragicznych i zdumiewających. Jego doskonale rozwijająca się światowa kariera została najpierw zakłócona przez ciężką chorobę, a później przerwana przez śmierć w wieku 33 lat. Przez wiele lat w Polsce dostępne w zasadzie były tylko jego nagrania z ostatniego koncertu, jaki odbył się Pod Jaszczurami w Krakowie na 3 miesiące przed śmiercią muzyka. Zebrany na szybko zespół, który zagrał z Seifertem chyba tylko ten jeden raz – Jarosław Śmietana, Janusz Grzywacz, Zbigniew Wegehaupt i Mieczysław Górka – spisał się doskonale. To doskonałe nagrania, jednak w tym czasie Seifert miał za sobą nagrania z najlepszymi amerykańskimi muzykami. Nie miał zbyt wielu planów, bo wiedział, że choroba znacznie ogranicza jego twórcze możliwości. Chciał jednak nagrywać i pisać muzykę tak długo, jak będzie to możliwe. Być może przyjeżdżając do Krakowa wiedział, że to jego ostatnia wizyta w Polsce.

Kraków był dla Seiferta miejscem gdzie urodziła się jego muzyka. Tu się urodził, uczył grać na skrzypcach, które po raz pierwszy wziął do ręki w wieku 6 lat. Tu skończył w klasie tego instrument Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną. Kiedy studiował, oczywiście nie było jeszcze edukacji jazzowej. Choć pierwsze dyskusje o jazzie prowadził ponoć ze szkolnym kolegą, Janem Jarczykiem, który później miał zostać doskonałym pianistą i nieco starszymi kolegami z liceum muzycznego – Romanem Kowalem i Wacławem Kisielewskim. Trudną do przecenienia rolę w muzycznej edukacji Seiferta miał profesor Stanisław Tawroszewicz, któremu wiele lat później Seifert zadedykował jedną ze swoich kompozycji – „Coral” napisaną na potrzeby nagrania albumu „Man Of The Light”. Dzięki legendarnej metodzie nauczania profesora, kładącego spory nacisk na umiejętności techniczne, Seifert osiągnął niemal magiczne zespolenie z instrumentem, którego obsługa w żaden sposób nie ograniczała jego twórczej inwencji i umożliwiła dalszy rozwój muzycznych idei Johna Coltrane’a za pomocą skrzypiec.

Jazz Zbigniew Seifert zaczął grać na saksofonie. W 1962 roku grający na klarnecie Alojzy Thomys stworzył pierwszą w Polsce jazzową klasę w Liceum Muzycznym w Krakowie. Tam powstał zespół w składzie – Zbigniew Seifert na saksofonie, Jan Jarczyk na fortepianie, Jan Gonciarczyk na basie i Janusz Stefański na bębnach. Wiele źródeł podaje, że wtedy dalej chciał zostać muzykiem klasycznym, a jazzem zainteresował się, bo to dawało dobry start do najpiękniejszych dziewczyn w Krakowie i okazję do zarobienia pieniędzy jeszcze w czasie nauki. Z wycieczką szkolną w towarzystwie kolegów pojechał na Jazz Jamboree w 1964 roku. Tam usłyszał Komedę, Trzaskowskiego, Namysłowskiego i Wróblewskiego. Wielkich światowych gwiazd akurat wtedy nie było. Być może wtedy zorientował się, że na saksofonie, na którym nauczył się grać zupełnie sam nie dogoni nawet krajowych mistrzów gatunku, a co dopiero Johna Coltrane’a, który już wtedy był jego muzycznym wzorem.

Dostępne dziś nagrania zespołu Seiferta z 1969 i 1970 roku pokazują, że choć opanował techniki gry na alcie w stopniu równie wirtuozerskim, co na skrzypcach, to mógł zostać również całkiem niezłym saksofonistą. Z tego czasu pochodzą nagrania zebrane po raz pierwszy w 2010 roku na płycie „Nora” wydanej przez GAD Records.

W 1967 roku na Jazz Jamboree przyjechał będący wówczas u szczytu sławy Charles Lloyd. Przywiózł ze sobą mało wówczas znany młody skład. Na fortepianie grał Keith Jarrett, a na bębnach Jack DeJohnette. Jedną z miejskich legend Warszawy jest opis jamu, który odbył się ponoć w kawiarni Stolica, w czasie którego Jarrett grał na bębnach, DeJohnette na fortepianie, Jan Gonciarczyk na basie, a Jan Jarczyk przysiadł się do Jarretta, żeby zagrać z nim na fortepianie na 4 ręce. Temu wszystkiemu miał przyglądać się Zbigniew Seifert.

Krótko później grający ciągle na alcie Seifert został członkiem słynnego kwintetu Tomasza Stańko, który grał wtedy mocno eksperymentalne free. Z zespołem Stańki Seifert nagrał „Music For K”, „Jazzmessage From Poland”, „Purple Sun” i „We’ll Remember Komeda”.

W 1970 roku Seifert ukończył studia w klasie profesora Tawroszewicza. Jego koncert dyplomowy był prawdopodobnie ostatnim momentem, kiedy zagrał na skrzypcach muzykę klasyczną. Na egzaminie grał między innymi Mozarta i Szymanowskiego. Później w zespole Stańki grał równolegle na saksofonie i skrzypcach. Miał tam konkurencję w postaci Michała Urbaniaka, który również coraz częściej zamieniał saksofon na skrzypce.

W tym samym czasie Seifert rozwiązał swój kwartet, dając ostatni koncert na Jazz Jamboree w 1970 roku. Grał w kwintecie Stańki, nagrywał muzykę filmową, bywał na sesjach Studia Jazzowego Polskiego Radia. To właśnie tam grając kompozycję „Pyskówka” Jana Ptaszyna Wróblewskiego po raz pierwszy w studiu zagrał jazz na skrzypcach.

Kwintet Stańki sporo koncertował na europejskich festiwalach. Seifert poznawał ludzi, słuchał nowej muzyki i pod koniec 1971 roku ostatecznie porzucił grę na saksofonie. W 1972 roku nagrał wznowioną niedawno chyba po raz pierwszy w formacie cyfrowym płytę „Five Hits In The Row” z zespołem czechosłowackiego wirtuoza fletu Jiri Stivina. Ten album był przez lata poszukiwanym przez fanów białym krukiem w dyskografii Seiferta. Niedawno wznowił go GAD Records. W tym samym czasie uczestniczył w nagraniach opery rockowej „Naga” Niebiesko-Czarnych i eksperymentował z krakowskim Laboratorium.

W 1972 roku kwintet Stańki dużo grał w Niemczech. Tam talentem Seiferta zainteresował się sam Joachim Ernst Berendt, który miał później pomóc Seifertowi w nagraniu „Man Of The Light” posuwając się nawet do sfałszowania daty nagrania, żeby nieco oszukać prawników z Capitolu, z którym Seifert miał wtedy kontrakt.

Na razie jednak zachęcany licznymi pozytywnymi recenzjami, przyjęciem publiczności i posiadając wsparcie Berendta Seifert wraz ze świeżo poślubioną Agnieszką zamieszkali w Darmstadt, a Seifert nagrał swoją pierwszą zachodnioeuropejską płytę z niemieckim gitarzystą Volkerem Kriegelem. Ten album jednego z założycieli słynnej grupy Spectrum również jest dziś trudnym do zdobycia elementem dyskografii Seiferta.

Ostatnie (jeśli nie liczyć „Kilimanjaro”) polskie sesje Seiferta, to udział w nagraniu albumu „Rien Ne Va Plus” Novi Singers i okraszony kilkoma dobrymi solówkami na skrzypcach i saksofonie w wykonaniu Seiferta album Jana Ptaszyna Wróblewskiego „Sprzedawcy Glonów”. W 1973 roku ostatecznie zakończył działalność kwintet Stańki. Po ostatnim wspólnym koncercie (znowu Jazz Jamboree), Seifert zagrał na płycie Wolfganga Daunera „Kunstkopfindianer”, a w ciągu kolejnych miesięcy nagrywał z zespołami Jaspera van’t Hofa, Joachima Kuhna i Hansa Kollera. To cenne muzyczne doświadczenia, jednak na tych płytach Seifert raczej nie występuje w roli solisty (może za wyjątkiem opakowanej w jedną z najbrzydszych jazzowych okładek wszechczasów płyty „Springfever” Kuhna z udziałem Philipa Catherine).

W 1976 roku po raz pierwszy u Zbigniewa Seiferta niemieccy lekarze zdiagnozowali nowotwór. Pierwsza udana operacja dała nadzieję na całkowite wyleczenie. Później Seifert zaczął nagrywać swoje najważniejsze płyty w oszałamiającym tempie, jakby zdawał sobie sprawę, że nie zostało mu wiele czasu. W okresie od kwietnia 1976 roku do śmierci w lutym 1979 roku nagrał kolejno „Helen 12 Trees” z Charlie Mariano i „Solo Violin” w maju 1976, „Zbigniew Seifert” pomiędzy listopadem 1976 i styczniem 1977, w tym samym czasie „Violin” zespołu Oregon.  Na wiosnę 1977 roku powstała płyta „Man Of The Light”. Niemal cały 1977 rok Seifert spędził w szpitalu. Później nagrał jeszcze „Kilimanjaro” i „Passion”, której wydania już nie dożył. W nagraniu tej ostatniej płyty wzięli udział między innymi John Scofield i Jack DeJohnette, którego Seifert poznał w 1967 roku w Warszawie. Na płycie „Zbigniew Seifert” – jego pierwszym amerykańskim albumie usłyszycie między innymi Michaela i Randy Breckerów, Philipa Catherine i Mtume. „Passion” i „Zbigniew Seifert” do dziś dostępne są tylko w archiwalnych wydaniach analogowych.

To oczywiście tylko fragment niezwykłej historii prawdopodobnie najbardziej rozpoznawanego poza Polską naszego jazzowego Mistrza, który nagrał niewiele, tworzył krótko, ale do dziś pozostaje niedoścignionym wzorem dla wszystkich jazzowych skrzypków. Jest dla nich kimś takim, jak Coltrane dla saksofonistów, Hendrix dla gitarzystów, czy Davis dla trębaczy.

Brak komentarzy: