17 sierpnia 2019

Adam Bałdych Quartet – Sacrum Profanum

Początki kariery Adama Bałdych wskazywały na elektryczną i ekspresyjną drogę rozwoju jego niezwykłego talentu. Od nagrania „Damage Control” upłynęło już 10 lat, a talent naszego obecnie najbardziej znanego na arenie międzynarodowej skrzypka rozwija się w sposób, którego z pewnością obdarzeni największą intuicją słuchacze koncertów sprzed lat przewidzieć nie potrafili. Wiem, bo sam się do nich zaliczam. Uwielbiam być zaskoczony kolejną płyta artysty, na którego nagrania czekam. Tak właśnie jest w przypadku „Sacrum Profanum”.


Przypuszczam, że namówienie Siggi Locha na nagranie płyty w całkowicie nowym dla wytwórni składzie, bez udziału skandynawskich muzyków nie było łatwe. Czy to dowód na rosnąca siłę negocjacyjną Adama Bałdycha, przypadek, czy wynik ciężkiej pracy nie wiem, ale nie ma to większego znaczenia. Jedna z nielicznych skupionych niemal wyłącznie na jazzie wytwórni o światowym zasięgu, gwarantuje obecność płyt w sklepach na całym świecie. Wiem, bo osobiście widziałem płyty Adama nie tylko w Europie, ale też w Australii i większych azjatyckich metropoliach, Tokio, Seulu i Singapurze. W ten oto sposób otrzymujemy nie tylko doskonały kolejny album Adama Bałdycha, ale też gwarancję, że o istnieniu czwórki doskonałych polskich muzyków dowie się cały jazzowy świat. Mam nadzieję, że otworzy to wiele drzwi nie tylko Adamowi, ale też pozostałym muzykom, którzy z pewnością na zauważenie na wszystkich światowych rynkach zasługują. Ta sztuka udała się w ostatnich latach chyba tylko Marcinowi Wasilewskiemu nagrywającemu dla ECM.

Pomysłem na złożenie repertuaru z kompozycji sakralnych i tych zupełnie od kościoła odległych, dawnych i zupełnie nowych a także napisanych przez Adama Bałdycha specjalnie do tego projektu nie będę się zajmował, bowiem jak dla mnie, okazją do nagrania podobnie natchnionej muzyki mogłyby być dowolne w zasadzie kompozycje, jazzowe, rozrywkowe, religijne z dowolnej religii, albo każde napisane w zgodzie ze sztuka kompozycji.

Oczywiście nie kwestionuję w żaden sposób faktu, że być może akurat taka tematyka jest dla muzyków ważna, albo w jakiś szczególny sposób pomaga im wznieść się na wyżyny własnych możliwości twórczych. Źródła inspiracji i natchnienia są istotne, jednak w sumie to liczy się efekt, a ten jest doskonały, niezależnie do tego, czy wykorzystana w kolejnym utworze jako pretekst melodia ma siedemset lat, czy została napisana tydzień przed nagraniem.

Akustyczny, skupiony na brzmieniu instrumentu album jest dziełem zespołowym. Cała czwórka muzyków dała z siebie wszystko. Już od pierwszych dźwięków albumu wiadomo, że to nie był kolejny dzień w studiu. To dużo więcej. Przestrzeń muzyczna tworzy obrazy ćwiczące wyobraźnie słuchacza, kierując większość myśli w dość mroczne rejony podświadomości. Nikt nie gwiazdorzy, nie znajdziecie na „Sacrum Profanum” solowych popisów, to dzieło zespołowe, czasem odrobinę szalone w formie w związku z wykorzystaniem skrzypiec o nietypowym stroju, lub nieco zmienionej konstrukcji opisanych na okładce albumu jako „renesansowe” oraz odrobiną preparacji fortepianu obsługiwanego przez Krzysztofa Dysa.

Album należy do tych płyt na których powierzchni wszystko się zgadza, każdy dźwięk jest na swoim miejscu, a każda pusta przestrzeń ma swoje uzasadnienie. Mimo niemal tygodniowych zmagań nie udało mi się na powierzchni tej płyty jednego nawet słabego momentu, niepotrzebnego dźwięku, nieuzasadnionego zachwiania rytmu, czy brzmienia nie pasującego do całości tej wybitnej muzycznej układanki. W jakiś cudowny sposób udało się również muzykom zachować w tym wszystkim atmosferę spontanicznego muzykowania. Nie mogę się już doczekać okazji do usłyszenia tego materiału na żywo, choć „Sacrum Profanum” podniósł poprzeczkę niesłychanie wysoko. Wierzę jednak, że dzięki niezwykłemu talentowi Adama Bałdycha i doskonałej współpracy muzyków, którzy razem z nim stworzyli ten niezwykły album, koncerty mogą być co najmniej równie ciekawe. W związku z całkowicie polskim składem zespołu, będziemy przypuszczalnie wkrótce mieć więcej niż w przypadku poprzednich płyt Adama Bałdycha okazji do usłyszenia tego materiału na żywo, co najmocniej jak to możliwe polecam.

Adam Bałdych Quartet
Sacrum Profanum
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9881-2

16 sierpnia 2019

Doc Cheatham & Nicholas Payton – Doc Cheatham & Nicholas Payton

W chwili nagrywania tego albumu Doc Cheatham miał 91 lat, a Nicholas Payton dopiero zaczynał swoją muzyczną karierę. Miał wtedy 23 lata, więc oczywistym wydaje się układ mistrz – uczeń. Jednak ten album, mimo oczywistego uznania dla starszego muzyka był dla Nicholasa Paytona partnerskim duetem ze starszym kolegą. Dla Doca Cheathama był to chyba ostatni nagrany album. Muzyk dożył niemal 92 lat i ostatni koncert dał dwa dni przed śmiercią, do końca pozostając nie tylko historyczną ciekawostką, ale istotnym elementem amerykańskiej sceny muzycznej, zachowując dobrą formę nie tylko na trąbce, ale również, jak przez całą swoją karierę, uzupełniając koncerty o udane partie wokalne.


Doc Cheatham prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszał prawdziwy jazz w 1924 roku, kiedy znalazł się w Chicago i trafił na koncert Kinga Olivera, który stał się jego pierwszym idolem. Jedną z legend związanych z karierą Cheathama jest fakt, który sam wielokrotnie podkreślał – przez całe życie używał tłumika, który podarował mu King Oliver w początkach jego kariery. Cheatham z wrodzoną skromnością przypisywał swój doskonały ton unikalnym własnościom tego tłumika, pomijając swój talent. Wkrótce po fascynacji Oliverem, Cheatham usłyszał w Chicago Louisa Armstronga, który został jego kolejnym idolem. Prawdopodobnie to właśnie pod wpływem Armstronga zaczął śpiewać, co z pewnością zwiększyło jego atrakcyjność jako muzyka w złotych latach dużych jazzowych orkiestr. W końcówce lat dwudziestych co najmniej kilkakrotnie zastępował w różnych orkiestrach chorego Louisa Armstronga. Później grał w zespołach Chicka Webba i Caba Callowaya. Po wojnie grał w niemal wszystkich dużych orkiestrach. Kiedy te przystały istnieć, jego kariera nieco zwolniła. Nagrywał jednak regularnie również w czasach, kiedy big bandy już nie istniały.

Nagrodzony wieloma nagrodami, w tym statuetką Grammy album „Doc Cheatham & Nicholas Payton” jest jego najciekawszym współczesnym nagraniem. Album jest dokumentem czasów, które już dawno się skończyły, ale również doskonałym dowodem, że piękne melodie nigdy nie wyjdą z mody, a czysty ton trąbki pozostanie jednym z najważniejszych jazzowych wynalazków już na zawsze.

W chwili nagrania tego albumu Nicholas Payton miał za sobą całkiem udaną, kilkuletnią praktykę w zespole Elvina Jonesa udokumentowaną 3 udanymi albumami i kolejne 3 płyty w roli lidera. Całkiem sporo, jak na 23 latka, uważanego wtedy za jednego z przyszłych geniuszy trąbki. Później bywało różnie, sam Payton do dziś poszukuje swojego własnego stylu. Moim zdaniem dla obu doskonałych trębaczy wspólne nagranie było niezwykle istotnym w ich karierze. Stąd też obecność tej płyty w jazzowym Kanonie.

„Doc Cheatham & Nicholas Payton” to album nieco staromodny, złożony z nieco już zapomnianych jazzowych standardów pamiętających czasy świetności dużych jazzowych orkiestr i zabaw tanecznych organizowanych powszechnie z ich udziałem. Mógł powstać pół wieku wcześniej, wtedy też byłby już nieco staromodny, ale równie uroczy. Dobre melodie nigdy się nie starzeją, a duety muzyków doskonale znających swój fach i rozumiejących się bez słów są skazane na sukces. Może ten album nie był odkrywaniem jakiś nowych muzycznych obszarów, ale do dziś zawiera doskonałą muzykę, nawet jeśli już w momencie wydania był starocią. Mnie to nie przeszkadza.

Doc Cheatham & Nicholas Payton
Doc Cheatham & Nicholas Payton
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Numer: 731453706224

15 sierpnia 2019

Terence Blanchard – Jazz In Film

Muzyka filmowa to dziś gatunek wymierający. Powodem nie jest bynajmniej lenistwo kompozytorów, ale wymagania komercyjnego rynku filmowego, w którym dynamiczny montaż, coraz krótsze ujęcia i wizualny przepych nie pozostawiają wiele miejsca muzyce. Już wiele razy mieliśmy do czynienia z sytuacją, kiedy Oscara za piosenkę filmową dostawał wykonawca, którego przebój nie był znany tym, którzy na film poszli do kina, bowiem piosenka pojawia się w filmie, inaczej nie byłaby filmową, tyle, że w drugiej części napisów końcowych, kiedy w sali projekcyjnej trwa sprzątanie resztek popcornu, a kiedy film trafia do telewizji, to zaczyna się już kolejny blok reklamowy, albo widzowie zmienili kanał na inny. Kiedyś to były czasy…


Najbardziej znani kompozytorzy marzyli, żeby pracować dla Hollywood. Pierwsze polskie Oscary należały do kategorii muzycznych. Leopold Stokowski był Polakiem urodzonym w Londynie, ale już kolejny laureat Oscara o polskich korzeniach – Bronisław Kaper z pewnością był prawdziwym Polakiem (bez politycznych kontekstów).

Czasy wielkich kompozycji filmowych postanowił w 1999 roku Terence Blanchard, a ja niemal dokładnie w 20 rocznicę premiery jego albumu „Jazz In Film” postanowiłem wprowadzić jego twórcę do naszego Kanonu Jazzu. Terence Blanchard jest w nim już osobiście, choćby jako gość kwartetu Branforda Marsalisa, również w filmowym projekcie „Mo’ Better Blues”. Jednak muzyk tak zasłużony powinien mieć w Kanonie swój własny album.

Spora część muzyki tworzonej przez Terence Blancharda powstaje z myślą o filmie. Napisał muzykę do ponad 40 filmów fabularnych, tylko część z tych kompozycji znalazła się na płytach, bowiem nie każda ścieżka dźwiękowa jest wydawana w formie płyty, choć co najmniej kilka zawiera muzykę niezwykle ciekawą, będącą mieszanką kompozycji ilustracyjnych Blancharda i nagrań jazzowych sprzed lat. Doskonałym przykładem jest wybitnie jazzowa ścieżka dźwiękowa do filmu „Finding Forrester”, którą napisał Blanchard, jednak na albumie w związku ze sporą ilością jazzowych przebojów wykorzystanych w filmie, dla jego autorskiej muzyki zabrakło miejsca. Są też takie ścieżki dźwiękowe, które napisał niemal w całości. Tu najlepszym przykładem jest muzyka do filmu „Malcolm X”.

Album „Jazz In Film” przypomina muzykę z 9 amerykańskich filmów napisaną przez muzyków jazzowych i specjalistów od filmowych kompozycji z Holywood, w tym jeden autorski temat lidera z filmu Spike’a Lee „Clockers”. Wszystkie pochodzą z czasów, kiedy muzyka w filmie była istotnym elementem artystycznego przekazu. Przygotowana z hollywoodzkim rozmachem z udziałem orkiestry i jazzowych sław zachwyca rozmachem, ale również imponuje wyczuciem frazy i świadomością ilustracyjnej roli pierwotnych kompozycji. Blanchard skupia się na pięknie melodii, które widz powinien zapamiętać po jednorazowym wysłuchaniu w czasie projekcji. Obficie korzysta z brzmienia dużej sekcji smyczkowej. Dba o każdy szczegół, buduje nastrój, cyzeluje brzmienia. Trafnie łączy jazzową tradycję sprzed lat reprezentowaną przez weterana – Joe Hendersona z niezwykłą muzykalnością Kenny Kirklanda. Barwa jego trąbki przypomina nieco Milesa Davisa z lat pięćdziesiątych, kiedy mistrz również nagrywał dla filmu.

Niemal zawsze, kiedy wracam do tego albumu, nie opuszcza mnie myśl, że byłby lepszy w bardziej kameralnej, jazzowej, mniej orkiestrowej wersji. Wtedy jednak nie byłby wspomnieniem amerykańskiej muzyki filmowej, a kolejnym doskonałym stricte jazzowym albumem w wykonaniu wielkich mistrzów. Za sprawą Terence Blancharda dostajemy coś innego, nie tylko wielkich jazzowych mistrzów, ale także odrobinę wspomnień czasów, które już nigdy nie wrócą.

Terence Blanchard
Jazz In Film
Format: CD
Wytwórnia: Sony
Numer: 5099706067122

14 sierpnia 2019

Kandace Springs – Indigo

Blue Note, jedna z najbardziej zasłużonych jazzowych wytwórni od wielu lat błądzi. Chaos w katalogu nowych wydawnictw, dla mnie zupełnie nieczytelna polityka wznowień olbrzymiego i wybitnego katalogu z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, brak pomysłu na wskrzeszenie wielu niewznawianych pozycji z lat siedemdziesiątych, to tylko niektóre z problemów. Wśród aktualnych nowości znajdziemy jazzowych weteranów, którzy trzymają się legendy od lat, jak choćby Wayne’a Shortera wiernego Blue Note od 1964 roku, średnie pokolenie reprezentowane choćby przez Terence Blancharda i młode gwiazdy w rodzaju Gregory Pottera. Czemu w katalogu klasycznej jazzowej wytwórni znaleźli się choćby Elvis Costello, Van Morrison i Mark Knopfler, nie wiem. Nie mam nic przeciwko ich najnowszym nagraniom, wręcz przeciwnie, jednak jakoś nie pasuje mi na ich płytach znaczek Blue Note. Są też wokalistki – niekoniecznie jazzowe – Rosanne Cash, Norah Jones, KT Tunstall czy Marisa Monte. Tu już można odnaleźć pewną prawidłowość. Na poszerzaniu kręgu odbiorców o tych, których zmysł muzyczny obraża prostacki pop, ale poszukują ciekawej artystycznie muzyki rozrywkowej z odrobinę ciekawszą instrumentacją, można nieźle zarobić.


Z pewnością właśnie do tego działu Blue Note trafiła w 2016 roku Kandace Springs – moim zdaniem najciekawszy młody debiut wokalny w tej wytwórni od wielu lat. Jej wydany w 2016 roku album „Soul Eyes” był udanym debiutem. Od zawsze wiadomo, że najtrudniejsza jest druga płyta. Jeśli oceniać potencjał rozwoju talentu po jakości drugiego albumu – Kandace Springs ma wszelkie warunki, żeby zostać wielką gwiazdą.

Rozpoznawalny, soulowy, zmysłowy głos, pomysły na własne kompozycje i szczęście do wyboru kompozycji innych wykonawców. Do tego doskonała równowaga pomiędzy stylem skierowanym do szerokiego grona słuchaczy i niebanalnymi aranżacjami i muzycznym eksperymentowaniem. Niezwykła muzykalność i fakt, że Kandace gra na fortepianie pozwalają wierzyć, że jej talent będzie się rozwijał pod opieką promocyjną Blue Note. Już dziś jest muzycznie ciekawsza od największej gwiazdy w popowym dziale Blue Note, choć ciągle mam wątpliwości, czy Blue Note powinien mieć taki dział, ale czasy ciężkie i być może bez tego nie da się dziś wznawiać Johna Coltrane’a i Milesa Davisa. Jeśli nabywcy albumów Kandace Spring zrzucają się na pielęgnację przepastnych archiwów Blue Note, to ja się do tej inicjatywy z radością przyłączam, szczególnie, że jakość muzyki zapisanej na krążku „Indigo” jest więcej niż zadowalająca. Być może miarą zmieniającego się świata kultury jest fakt, że jednym z kluczowych pomysłów na świętowanie 80 lecia Blue Note jest wydanie limitowanej edycji zegarka. Nie jest to Omega, ani Rolex, czy jakaś inna marka równie zasłużona w swojej dziedzinie, co Blue Note w jazzie, ale specjalna edycja jednego z czasomierzy Casio z serii G-Shock, wyposażona w niebieskie wskazówki i łączność bluetooth. Dla kolekcjonerów ułatwienie – szukajcie GSTB100BNR-1A.

Wróćmy jednak do Kandace Springs. Bez wątpienia utalentowana, stojąca przed trudnym wyborem artystycznym wokalistka przygotowała doskonałą mieszankę własnych kompozycji i muzycznych cytatów w ciekawych interpretacjach. Propozycja Kandace Springs leży pośrodku trudnej dziś do pokonania przepaści pomiędzy muzyką taneczną, skierowaną głównie do młodej amerykańskiej publiczności a powrotem do klasyki i czasów, kiedy jazz, R&B, soul i muzyka popularna mieszały się w twórczy sposób dając szansę na tworzenie nowych ciekawych brzmień i nie tracąc nadziei na wylansowanie popularnych przebojów. Do tego tematu Kandace Springs podchodzi równie ciekawie, co Esperanza Spalding, jednak ową przepaść stylistyczną pokonuje od przeciwnej strony. Esperanza jest przede wszystkim jazzową basistką, a Kandace zaczynała karierę jako wokalistka soul.

Be zwątpienia najbardziej intrygująca jest przygotowana w niespotykanie wolnym tempie kompozycja Gabriela Garzona-Montaro – „6 8”. To właśnie ten utwór wspomagany teledyskiem wybrany został całkiem słusznie na materiał promujący album. Z pewnością niezwykłym przeżyciem dla artystki było nagranie zamykające album przygotowane z użyciem odnalezionej ścieżki wokalnej nagranej przez jej ojca, uznanego wokalistę sesyjnego Scata Springsa, który nie mógł niestety zaśpiewać w studiu w związku z kłopotami zdrowotnymi. Scat prawdopodobnie już nigdy nie wróci do studia. Mam jednak nadzieję, że córka będzie doskonale reprezentowała rodzinne talenty na scenie, jest bowiem w jej głosie coś, co sprawia, że jest niezwykle wiarygodna, co w połączeniu z rodzinną muzykalnością przypomina największe wokalistki wszechczasów. Oby tylko producenci Blue Note nie chcieli za bardzo wpływać na jej własne pomysły i karierę muzyczną.

Kandace Springs
Indigo
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 602567958437

13 sierpnia 2019

The Necks – Body

Czasem trzeba pojechać na drugi koniec świata, żeby zobaczyć sprawy nieco inaczej. Zespół The Necks, którego najnowszy album – „Body” przywiozłem z Australii uważałem za tamtejszą lokalną atrakcję. Wkrótce miałem się przekonać, że jest inaczej, bowiem trio australijskich muzyków znane jest w Polsce, nie tylko z licznych nagrań płytowych, ale również z koncertów. Dowiedziałem się o tym, jak to zwykle bywa, z przypadkowych rozmów z fanami podczas zupełnie innego koncertu. Z pewnością, jeśli The Necks pojawią się gdzieś w pobliżu, postaram się usłyszeć ich na żywo.


Jak na jazzowe trio, The Necks działają w niezmienionym składzie całe wieki. W Australii czas płynie jakby inaczej, ale obchodzący niedawno 30 lecie działalności zespół, nawet w australijskich warunkach uchodzi za grupę długo działających, konsekwentnych w swoich artystycznych wyborach muzyków.

Abstrakcyjne, w większości improwizowane, często trwające w nieskończoność utwory są znakiem rozpoznawczym The Necks. Nie inaczej brzmi ich najnowszy album „Body”, który ukazał się niemal równo 12 miesięcy po premierze doskonale przyjętego również w Europie i zauważonego nawet przez niekoniecznie jazzowy magazyn Rolling Stone albumu „Unfold”. Różnica pomiędzy rynkiem w Europie i tym australijskim jest taka, że w niemal każdym sklepie w Australii zespół ma dedykowaną swoim albumom półkę, a ja już szykuję się do uzupełnienia moich zbiorów o ich wcześniejsze nagrania. W Europie zebranie ich dyskografii może być nieco trudniejsze.

Spotkałem kilka osób, które widzieli koncerty zespołu, które ponoć są zupełnie nieprzewidywalne i nie mają nic wspólnego z nagranymi wcześniej płytami studyjnymi. Muzycy wyznają ponoć zasadę czystej kartki, traktując każdy kolejny koncert jako możliwość wymyślenia zupełnie nowego utworu, czasem jednego przez cały wieczór. Z pozoru zadanie niewykonalne ułatwiają sobie stosowaniem wielu powtórzeń raz zagranego motywu i stopniowym rozbudowywaniem partii solowych o rosnącej dynamice. Nie ma to nic wspólnego z nudą czy próbą przedłużania i eksploatowania w kółko jednego pomysłu. To raczej sposób artystycznej kreacji leżący gdzieś na granicy pomiędzy formalną muzyką repetytywną, ekspresyjną rockową awangardą, szczególnie, kiedy pojawia się gitara i free-jazzową wolnością wyboru kolejnych dźwięków.

Całość jest niezwykle intrygująca i wciągająca (przynajmniej w wydaniu zaprezentowanym na płycie „Body”), choć zdaję sobie sprawę, że w radiowej formule trudna do zaprezentowania, bowiem wymaga dłuższej chwili skupienia. Zespół gra teoretycznie w klasycznym jazzowym składzie – fortepian, bas i perkusja, jednak muzycy sięgają również po inne instrumenty. Chris Abrahams nie stroni od instrumentów elektrycznych i organów Hammonda, a Tony Buck, co dla perkusisty dość nietypowe, obsługuję rockowo brzmiące gitary elektryczne.

The Necks wymagają skupienia. Ich najnowszy album nie składa się z chwytliwych melodii. Jest jednak niezwykle uzależniający i dla mnie stanowi doskonałą zachętę do poznania wcześniejszych produkcji. Człowiek uczy się całe życie, a wiele muzyki pozostaje niezauważonej, nawet dla osób, które tak jak ja spędzają sporo czasu na poszukiwaniu nowych brzmień i ciekawych nagrań.

The Necks
Body
Format: CD
Wytwórnia: Fish Of Milk
Numer: 0759992753967

12 sierpnia 2019

Lars Danielsson / Paolo Fresu – Summerwind

Kameralny, oszczędny, a jednocześnie ekspresyjny duet kontrabasu i trąbki, czasem uzupełniony o nieco wyższe dźwięki wiolonczeli to jeden z najciekawszych albumów ACT Music minionego roku. Obaj muzycy znani są ze sporej aktywności nagraniowej, co zawdzięczają sporej elastyczności i fantastycznemu opanowaniu własnych instrumentów. We własnych projektach nie muszą się spieszyć, to robi za nich cały muzyczny świat. W komfortowych studyjnych warunkach zajmują się głównie tym, co w muzyce najważniejsze – całą przestrzenią między dźwiękami.


To cecha dzieł wybitnych, wymyślona w zasadzie jednoosobowo przez Milesa Davisa w przełomowym „Kind Of Blue” i od tego czasu będąca cechą dzieł wybitnych. Zagospodarowanie warstwy dźwiękowej nagrania nie jest trudne – wymaga tylko (choć dla wielu aż) umiejętności technicznych gry na instrumencie. To jednak coś, co momentami różni muzykę od szumu. Nie mam na myśli dysonansu, czy jakiś dźwięków nieprawidłowych w sensie książkowych rozważań o harmonii, a jedynie powszechne niestety wrzucanie zbyt wielu dźwięków w określone przedziały czasowe, przez jednych zwane wirtuozerią, przez innych zabijaniem muzyki.

Oszczędność, to najlepszy przymiotnik, jakim można opisać każdą fantastyczną muzykę, niezależnie od stylu. To również najlepszy opis wspólnego nagrania Larsa Danielssona i Paolo Fresu. Poszukiwanie przestrzeni, piękne melodie, doskonałe kompozycje. „Summerwind” to również jedna z najpiękniejszych interpretacji „Autumn Leaves” jaką miałem okazję usłyszeć, a w tej dziedzinie konkurencja jest przecież ogromna. Nie przez przypadek jednak to właśnie ta melodia otwiera album, w większości wypełniony kompozycjami Fresu i Danielssona.

Na „Summerwind” każdy dźwięk ma swoje miejsce, jest ich dokładnie tyle, ile być powinno. Jednocześnie udało się zapisać na płycie spontaniczną atmosferę wspólnego muzykowania. Album nie jest w żadnym wypadku wyliczonym i starannie skomponowanym dziełem zapisanym na nutowym papierze z chirurgiczną precyzją. Muzyka żyje, wibruje, pozwala wierzyć, że istnieje jeszcze w swojej prawdziwej postaci.

Nawet jeśli muzycy wyruszą w trasę, prawdopodobnie dając wyśmienite koncerty, magii tych dni, kiedy zarejestrowali „Summerwind” odtworzyć się nie da. To jeden z tych magicznych albumów, na których udało się wszystko – muzycy, kompozycje, przestrzeń, właściwy moment. W ten sposób powstają nagrania wybitne, płyty uzależniające, takie do których wraca się nieustannie. Tak właśnie powstał album „Summerwind”.

Lars Danielsson / Paolo Fresu
Summerwind
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9871-2

11 sierpnia 2019

Oscar Pettiford – Oscar Pettiford Sextet

Oscar Pettiford był jedną z najważniejszych postaci wczesnego be-bopu. Jego doskonale rozwijająca się w latach pięćdziesiątych karierę spowolniła nieco decyzja o przeprowadzce w 1958 roku do Danii, a później przerwała nagła śmierć w 1960 roku, w wieku 38 lat. Mimo krótkiej muzycznej historii, jeden z najważniejszych basistów bopowej rewolucji lat czterdziestych zdążył zagrać na wielu ważnych albumach. Do mojego jazzowego Kanonu nie miał jednak dotąd szczęścia. Wśród 277 albumów umieszczonych dotąd na światowej liście pojawił się jedynie na płycie Phineasa Newborna Jr. „Here Is Phineas”. Oczywiście kilka płyt z jego udziałem czeka w kolejce, niektóre nawet całkiem wysoko - jak choćby „Volume 1” i „Volume 2” Milesa Davisa, „Freedom Suite” Sonny Rollinsa, czy „Drum Suite” Arta Blakey’a. Inne będą musiały poczekać dłużej. Krótka, choć utrwalona na 3 płytach współpraca Pettiforda z Theloniousem Monkiem nie może również pozostać niezauważona i kiedyś znajdzie się w jazzowym Kanonie.


Oscar Pettiford to postać dla rozwoju nowoczesnego jazzu niezwykle ważna, musi być więc w Kanonie należycie reprezentowana. Najlepiej za pomocą jednego z osobistych albumów. Sesja zrealizowana w Nowym Jorku 21 marca 1954 roku jest doskonałą próbką talentu Oscara Pettiforda. Trzeba pamiętać, że jego kariera zaczynała się w czasach, kiedy basiści musieli walczyć o to, żeby dźwięki ich instrumentu przebiły się przez ścianę głośniejszych instrumentów, zarówno na estradzie, jak i w studiu nagraniowym, bowiem możliwości elektryfikacji kontrabasu pojawiły się powszechnie nieco później. Tym bardziej warto zatem docenić fakt, że Oscar Pettiford, nawet pełniąc rolę lidera nie przepycha się jakoś szczególnie i nie próbuje popisywać. Jednak w części utworów zaznacza podwójnie swoją obecność, nakładając na partie kontrabasu kolejną, zagraną na wiolonczeli, na której grał równie biegle. Jednak dziś pamiętamy Oscara Pettiforda głównie jako basistę, bowiem popyt na usługi wiolonczelistów w nowojorskim środowisku jazzowym był krótko po drugiej wojnie światowej dość ograniczony. Zresztą próby grania na wiolonczeli nie były zdarzeniem zaplanowanym przez samego Pettiforda, legenda głosi, że zaczął grać na tym instrumencie, kiedy będąc już znanym w nowojorskim środowisku basistą złamał rękę w czasie amatorskiej gry w baseball i wiolonczela była elementem rehabilitacji.

Początki wielkiej kariery Oscara Pettiforda przypadające na końcówkę lat czterdziestych to współpraca z niezwykle wówczas postępowymi i wyprzedzającymi swój czas zespołami Duke’a Ellingtona, Errolla Garnera i George’a Sherringa, a także Woody Hermana. Oscar Pettiford to basista, który jako pierwszy postanowił wyjść poza rolę pomocnika w jazzowej orkiestrze. Dlatego właśnie jego solowe nagrania są warte uwagi.

Album „Oscar Pettiford Sextet”, pierwotnie wydany jedynie we Francji przez Vogue jako 10 calowa płyta analogowa, został po raz pierwszy wydany w USA dopiero w 1963 roku przez Prestige jako „The Oscar Pettiford Memorial Album”. Sesja zrealizowana przez Leonarda Feathera dla francuskiej wytwórni była związana z wizytą w USA pianisty Henri Renauda. Jeśli pojawił się Renaud, nie mogło zabraknąć gitarzysty. Wcześniejsza współpraca Renauda z Jimmy Gourley’em była na tyle owocna, że w późniejszych latach wszystkie przygotowywane przez niego aranżacje zawierały istotne partie gitary. W sesji z Oscarem Pettifordem na gitarze zagrał Tal Farlow. Wszyscy uczestnicy nagrania dostali swoją chwilę, a czujna gra lidera pozwoliła rozwinąć wyśmienite partie solowe. Nałożenie partii kontrabasu i później dogranej wiolonczeli nie jest może pierwszą tego typu realizacją. Ma muzyczny sens i nie stanowi jedynie próbki możliwości studia nagraniowego.

Karierę Oscara Pettiforda przerwała nagła śmierć w wieku 38 lat. Przed muzykiem było wiele możliwości – mógł pozostać w Europie i cieszyć się wieloma możliwościami pracy z dala od rasowych prześladowań w USA, lub wrócić do Nowego Jorku i nagrywać z mistrzami hard-bopu. Album nagrany wspólnie z Henri Renauda jest doskonałą próbką jego możliwości jako wybitnego kontrabasisty i doskonałego lidera zespołu.

Oscar Pettiford
Oscar Pettiford Sextet
Format: CD
Wytwórnia: Vogue / BMG
Numer: 743214094525