25 października 2019

Marek Bliziński - Mistrzowie Polskiego Jazzu

Markowi Blizińskiemu przysługuje tytuł, którego nikt mu nigdy nie zabierze. Był pierwszym polskim gitarzystą jazzowym. Dla wielu był również tym największym, choć pozostawił po sobie jedynie jeden autorski album – „Wave”. Z pewnością wielu gitarzystów zawdzięcza jakiś fragment swoich umiejętności nagraniom Blizińskiego albo lekturze jego podręcznika gry na gitarze jazzowej.

Marek Bliziński urodził się w Warszawie w 1947 roku w rodzinie, która od wielu pokoleń dawała Warszawie znanych architektów i malarzy. Na gitarze zaczął grać w wieku 15 lat i w zasadzie był samoukiem. To dość oczywiste, jeśli jest się pierwszym ważnym gitarzystą w kraju, który w czasach jego dzieciństwa był dość izolowany. Technikę gry na gitarze Bliziński opanował w ciągu 3 lat w sposób, który umożliwił mu założenie pierwszego zespołu – Czterech, z którą nagrał krótką zupełnie niejazzową płytę „Śpiew wiosny” – tak zwaną czwórkę. Ten album nigdy nie doczekał się wznowienia, ale w 2016 roku wydawnictwo Kameleon zebrało wszystkie możliwe nagrania zespołu grającego w składzie dwóch gitarzystów plus bas i perkusja i wydało album „Czterech – Dziwna Historia (Nagrania Archiwalne z lat 1967-1968)”. Z perspektywy czasu, gdyby nie udział w tym przedziwnym projekcie Marka Blizińskiego, z pewnością nikt by dziś o tej formacji nie pamiętał. Nagranie w składzie 2 gitar, gitary basowej i perkusji transkrypcji kompozycji Jana Sebastiana Bacha było eksperymentem, który nie zainteresował zbyt wielu słuchaczy. Warto przypomnieć, że w tym zespole na basie grał Paweł Brodowski, późniejszy muzyk zespołu Akwarele i w zasadzie dla nas wszystkich od zawsze redaktor naczelny Jazz Forum. Wydane po latach nagranie zachowały się głównie dlatego, że przez wiele lat były używane jako tło dźwiękowe dla Polskiej Kroniki Filmowej.

W 1971 roku kolejny skład Marka Blizińskiego, już z jazzowym repertuarem, występujący jako Generacja zdobywa nagrodę na festiwalu Jazz Nad Odrą. Marek Bliziński grał wtedy również z Wandą Warską i Krzysztofem Sadowskim. W latach siedemdziesiątych Bliziński występował w wielu składach prowadzonych przez naszych jazzowych mistrzów, Zbigniewa Namysłowskiego, Tomasza Stańkę, Adama Makowicza i innych. Pojawiał się w składach radiowych orkiestr prowadzonych przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Andrzeja Trzaskowskiego. Grał z Karolakiem i Muniakiem. Po raz pierwszy gra również z Ewą Bem w zespole Bemibek.

Marek Bliziński dużo gra, ale jeszcze więcej ćwiczy. Jest samoukiem, ale również perfekcjonistą. Kilka lat formalnej edukacji muzycznej w szkole nauczyło go czytania nut, jednak gry na gitarze prawdopodobnie nie uczył go nikt, choć z pewnością często słuchał Joe Passa i Jima Halla. W jednym z wywiadów powiedział kiedyś, że oczywiście słucha wszystkich wielkich gitarzystów, od Charlie Christiana po szczególnie uwielbianego Wesa Montgomery, ale słucha najczęściej saksofonistów i pianistów. Jego technika gry, szczególnie prawej ręki używającej jednocześnie kostki i palców przypominała pomysł Joe Passa, którego najciekawsze płyty powstawały w początku lat siedemdziesiątych. Do szczególnie udanych należała współpraca Joe Passa z Ella Fitzgerald. W wydanej w 1986 roku płycie duetu Blizińskiego i Ewy Bem można odnaleźć echa doskonałych płyt tego amerykańskiego duetu. Jako jeden z pierwszych w Europie docenił niezwykłe nagrania Lenny’ego Breau.

Dopiero w 1979 roku nagra swój pierwszy autorski album – „Wave”. Nie będzie z niego zadowolony. Później okaże się, że to będzie jego jedyna autorska płyta. Zanim powstanie „Wave”, w najlepiej udokumentowanym fonograficznie okresie – końcówce lat siedemdziesiątych Marek Bliziński nagrywa z Januszem Muniakiem album „Question Mark” i z Ptaszynem „Flyin’ Lady” i „Z lotu ptaka”. W zespole Ptaszyna bez fortepianu Marek Bliziński odnajduje się chyba najlepiej, może być nie tylko solistą, ale też akompaniować pozostałym muzykom. Marek Bliziński był niezwykle skupionym, profesjonalnym introwertykiem. Na scenie błyszczał, ale najczęściej nie był zadowolony z tego, co udało się zagrać.

Po nagraniu „Wave” rozpoczął budowę własnego studia nagraniowego, chcąc mieć pełną kontrolę nad brzmieniem kolejnych produkcji. W latach osiemdziesiątych współpracował z grupą Air Condition Zbigniewa Namysłowskiego, tam sięgał czasem po gitarę elektryczną. Chcąc zebrać fundusze niezbędne do budowy wymarzonego studia, pływał na statkach wycieczkowych. To właśnie podróże spowodowały najprawdopodobniej pogorszenie jego stanu zdrowia, bowiem po podobno udanej operacji raka skóry lekarze zalecili mu spokojny tryb życia i unikanie słońca. To nie było możliwe na statkach pływających po karaibskich wyspach.

„Wave” zawiera melodie grywane często przez tych gitarzystów, których muzyka inspirowała Marka Blizińskiego. Uwielbiał klasyków jazzowej gitary – Jima Halla, Wesa Montgomery i Joe Passa. Sam dużo komponował, jednak na swojej pierwszej i jak się miało później okazać ostatniej płycie postanowił sięgnąć do jazzowych klasyków. Z dwu sekcji rytmicznych towarzyszących gitarzyście zdecydowanie lepiej wypadają nagrania dokonane w towarzystwie Zbigniewa Wegehaupta i Czesława Bartkowskiego. Jednak nawet niekoniecznie genialna w klasycznym swingującym repertuarze sekcja złożona z Pawła Jarzębskiego i Janusza Stefańskiego nie przeszkadza w prezentacji niezwykłego talentu Marka Blizińskiego.

Genialne wyczucie jazzowej frazy, swoboda improwizacyjna i doskonała artykulacja osiągnięta dzięki niekończącym się ćwiczeniom wyróżniają wszystkie nagrania Marka Blizińskiego. Wrażliwość, wiedza, inwencja i pomysłowość – to wszystko zawarł na swojej jedynej autorskiej płycie – Wave”, albumie, który jest jedną z najważniejszych polskich jazzowych płyt wszechczasów, nawet jeśli miał być tylko początkiem.

Kiedy nie pływa na statkach, najczęściej gra z Ewą Bem. W 1986 roku zebrane z tych sesji nagrania tworzą album „Dla Ciebie jestem sobą” – niezwykły duet – jedną z najlepszych płyt wokalnych polskiego jazzu. Wszystkie partie gitary są tu dopracowane do perfekcji, wybór repertuaru staje się dowodem, że Wasowski i Przybora piszą jazzowe standardy światowej klasy i że język polski nadaje się do śpiewania jazzu. W 2000 roku Ewa Bem powróci do materiału z płyty „Dla Ciebie jestem sobą” realizując niezwykły koncert z udziałem elity polskich gitarzystów. Marka Blizińskiego niestety nie było już wtedy wśród nas. Rozwój jego talentu przerwała choroba, która doprowadziła do przedwczesnej śmierci muzyka w 1989 roku.

22 października 2019

Krzysztof Komeda – Mistrzowie Polskiego Jazzu

O Komedzie wszyscy napisali już wszystko. Ilość książek, monografii, artykułów i prac naukowych niekoniecznie musi oznaczać wysoką wartość dorobku artystycznego, w wypadku Komedy jednak nikt nie kwestionuje jego pozycji w historii polskiej kultury. Od lat muzyka Krzysztofa Komedy, obok Chopina jest naszym narodowym towarem eksportowym, a nazwisko muzyka jest rozpoznawane w najbardziej nawet egzotycznych miejscach.

Krzysztof Komeda przeżył 37 lat, a jego muzyczna kariera, dla wielu podzielona na okres jazzowy i filmowy, albo polski i amerykański (w obu wypadkach moim zdaniem podział nie jest słuszny), trwała mniej więcej lat 13. Za jej początek należy uznać występ sekstetu Komedy na pierwszym festiwalu w Sopocie w 1956 roku.

Urodzony w 1931 roku pianista uczył się gry na fortepianie od czwartego roku życia. Wojenna zawierucha z pewnością nie pomogła w muzycznej edukacji. Po zakończeniu drugiej wojny światowej znalazł się w Ostrowie Wielkopolskim, a później w 1950 roku wrócił na studia medyczne do rodzinnego Poznania, gdzie miała zacząć się jego kariera, którą przez krótki czas usiłował, jak to zwykle bywa pod wpływem rodziców, łączyć ze studiami medycznymi i praktyką lekarską. Jeszcze w szkole średniej poznał Witolda Kujawskiego, starszego o kilka lat basistę, który był pierwszą osobą wprowadzająca dorastającego Komedę w świat jazzu. W początku lat pięćdziesiątych Komeda często jeździł do Krakowa, gdzie w mieszkaniu Kujawskiego odbywały się prywatne koncerty jazzowe. Na publiczne granie jazzu władza raczej nie patrzyła w tamtych czasach przychylnym okiem. Jedni pamiętają to tak, że władza zabraniała, inni, że utrudniała, albo nie patrzyła przychylnie. Na pewno jednak nie wspomagała muzyków w rozwijaniu talentów i nagraniach. Dlatego właśnie o jazzie niewiele można było dowiedzieć się w szkołach muzycznych.

W mieszkaniu u Kujawskiego najprawdopodobniej Krzysztof Komeda (wtedy jeszcze nosił nazwisko Trzciński) poznał pierwszego jazzowego pianistę – Andrzeja Trzaskowskiego. Muzycy spotykający się u Kujawskiego utworzyli zespół Melomani, z którym sekstet Komedy miał się spotkać w 1956 roku na scenie festiwalu w Sopocie, od którego zaczęła się historia jazzowego grania w Polsce.

W 1956 roku Komeda skończył studia medyczne w Poznaniu i otrzymał dobrą propozycję pracy w zawodzie (był laryngologiem). Jednak zespół, z którym wystąpił w tym samym roku w Sopocie pochłonął go już wtedy całkowicie i lekarzem ostatecznie nie został. Wydany po wielu latach zestaw trzech płyt CD z rejestracjami występów z festiwalu pokazuje dojrzały, w pełni autorski pomysł Komedy na jazzowy zespół w nietypowym składzie i nowoczesnym repertuarze. Wiele innych nagrań z festiwalu jest co najwyżej poprawnych, jednak program przygotowany przez Komedę zapowiada jego wielką światową karierę.

Już wtedy, w 1956 roku Komeda sięgał po inspiracje do muzyki klasycznej („Memories Of Bach”) oraz najnowszego jazzowego repertuaru nowoczesnego – „Django” Johna Lewisa z repertuaru The Modern Jazz Quartet. W pierwszym zespole Komedy grali: Jerzy Milian z konieczności na wibrafonie, Jan Ptaszyn Wróblewski na barytonie, Stanisław Pludra na alcie, Józef Stolarz na basie i Jan Zylber na bębnach. Zespół wrócił na festiwal w kolejnym roku prezentując jeszcze ambitniejszy program. Przez kilka kolejnych lat stale gościł na krajowych scenach. Zaczęły się też wyjazdy zagraniczne. Mnie więcej w tym samym czasie Komeda, przeprowadza się do Krakowa. Później będzie jeszcze mieszkał w Warszawie i Los Angeles. W Warszawie ma dziś swoją ulicę i neon, w Ostrowie wielki mural i parę obiektów swojego imienia.

W 1957 roku Komeda zakłada prawdopodobnie pierwszy polski zespół rock and rollowy, projekt zaplanowany trochę jako dowcip, a trochę dla pieniędzy. Latem grupa nazwana Jan Grepsor and His Boys, w której grają muzycy zespołu Komedy daje sporo koncertów. Wszyscy występują pod pseudonimami. Wokalistą jest Jerzy Milian, gra też Ptaszyn, Jan Zylber i Zdzisław Brzeszczyński. Są też gitarzyści i para tancerzy. Zapowiada wówczas już blisko związana z Komedą Zofia Tittenbrun, jego późniejsza żona. Gwiazdą zostaje Marilyn Nabiałek. Kamuflarz się udaje, grając przeboje Elvisa Presleya i Billa Haleya podobno tylko raz zostają rozpoznani. Kiedy kończy się sezon letnich koncertów, muzycy wracają do jazzu i grają jako Jazz Believers.

Jesienią 1957 roku Komeda po raz pierwszy komponuje muzykę filmową. Filmowcy z Łodzi często spotykali się z muzykami jazzowymi. Niektórzy, jak Witold Sobociński łączyli karierę jazzową z pracą w przemyśle filmowym. Pierwszym filmem, do którego Komeda napisał muzykę jest słynna etiuda Romana Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą”. W tym samym, 1958 roku, Komeda jest jednym z tych muzyków, którzy towarzyszą Dave Brubeckowi w czasie jego tourne po Polsce i bierze udział w słynnym nagraniu dla wytwórni RCA na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Do Polski trafiło podobno 12 płyt z tej sesji, która nigdy nie została wydana. Znam osobiście posiadacza jednego z egzemplarzy, ale nigdy nie słyszałem tych nagrań.

W krótkim czasie w 1960 roku Komeda pisze muzykę do 3 wybitnych filmów, których ścieżka dźwiękowa jest równie doskonała – „Nóż w wodzie”, „Do widzenia, do jutra” i „Niewinni czarodzieje”.

Na Jazz Jamboree w 1960 roku po raz pierwszy Krzysztof Komeda prezentuje program „Jazz i poezja”. W tym czasie zespół Komedy jest już stałym gościem w ważnych klubach jazzowych w Danii i Szwecji. W składzie pojawiają się pierwsi zagraniczni muzycy. Z udziałem duńskiego trębacza Allana Botschinsky’ego, który w tym czasie grał w Kopenhadze z Oscarem Pettifordem, Komeda nagrywa swój pierwszy zagraniczny album dla Metronome rejestrując „Etiudy Baletowe”. Na tej płycie grają również Rune Carlsson, Jan Ptaszyn Wróblewski i Roman Gucio Dyląg.

Krzysztof Komeda gra „Etiudy Baletowe” na Jazz Jamboree w 1962 roku, ale w Polsce na tak nowoczesne granie jest jeszcze trochę za wcześnie. Polscy fani dopiero poznają brzmienie nowoczesnego jazzu po okresie fascynacji dixielandem. Komeda jest jak zawsze krok z przodu. W 1956 roku większość zespołów kopiowała swingowe aranże, conajwyżej sięgając po starannie spisane solówki Charlie Parkera. Komeda grał The Modern Jazz Quartet i miał w składzie wibrafon. 6 lat później był znowu przed wszystkimi.

Henning Carlsen, który słyszał Komedę w Kopenhadze zamawia u niego kolejne kompozycje do swoich filmów, z których najbardziej udaną okaże się muzyka napisana do filmu „Kattorna”. W każdym filmie z muzyką Komedy, dźwięki są istotnym elementem. Komeda nie ilustrował obrazów, on współtworzył filmy. Bez jego muzyki „Nóż w wodzie”, „Głód”, czy „Dziecko Rosemary” nie byłyby tak dobre. Wielu krytyków filmowych po latach doceni niezwykłą integrację obrazu i muzyki w filmie „Bariera” Jerzego Skolimowskiego.

Mimo wielu fantastycznych kompozycji filmowych, w 1965 (lub 1966 według innych źródeł) roku po raz drugi szacowne grono kompozytorów odmawia Komedzie członkostwa w Związku Kompozytorów Polskich. Czasy były jeszcze ciągle dla jazzu niełatwe. Komisji przewodniczył Witold Lutosławski. Może panowie kompozytorzy bali się konkurencji? Na Jazz Jamboree Komeda po raz pierwszy prezentuje na scenie „Astigmatic” i „Kattornę”. W grudniu zespół w składzie z Tomaszem Stańko, Zbigniewem Namysłowskim, Guntherem Lenzem i Rune Carlsonem nagrywa „Astigmatic”. Podobno na saksofonie miał grać Urbaniak, ale gdzieś w Szwecji ukradli mu samochód i nie zdążył przyjechać. Wielu uważa, że „Astigmatic” jest najważniejszym polskim albumem jazzowym, a w kilku poważnych i uznanych europejskich publikacjach został nawet uznany za najważniejszy album europejskiego jazzu. Ten album jest jednym z najważniejszych nagrań nie tylko Komedy, ale też Tomasza Stańko i Zbigniewa Namysłowskiego. Magiczna noc z Filharmonii Narodowej należy do tych momentów jazzu, kiedy udawało się wszystko i jeszcze więcej.

W grudniu 1967 roku roku Komeda wyjeżdża do Los Angeles na zaproszenie Romana Polańskiego. Komponuje muzykę do jego filmu „Rosemary’s Baby” w reżyserii Polańskiego i mniej dziś znanego obrazu Buzza Kulika „Riot”. Ciesząc się życiem w Los Angeles i snując plany na przyszłość spaceruje po mieście z przyjacielem – Romanem Hłasko, nieszczęśliwie upada, uderza się w głowę i po niemal 4 miesiącach nieudanego leczenia krwiaka mózgu, przewieziony w ciężkim stanie do Warszawy umiera.

Komeda nie był wirtuozem fortepianu. Według wielu relacji, nie radził sobie też jakoś specjalnie z zapisem nutowym. Potrafił jednak komponować złożone utwory o rozpoznawalnym i niepowtarzalnym stylu. Wielu twierdzi, że był z innej planety, że nawet rozmawiając z nim odnosiło się wrażenie, że mimo serdeczności i uprzejmości jego myśli są gdzieś poza realnym światem. Był doskonałym liderem, nie popisywał się, bo tego nie potrzebował. Kiedyś sam narzekałem, że na „Astigmatic” jest za mało Komedy. Dziś wiem, że jest dokładnie tyle, ile potrzeba.

Krzysztof Komeda zajmuje ważne miejsce w pamięci wszystkich tych, którzy z nim grali. Już w 1972 roku powstał pierwszy z ważnych albumów wspominających jego muzykę – „We’ll Remember Komeda” Tomasza Stańko z Michałem Urbaniakiem, Zbigniewem Seifertem i Urszulą Dudziak. Dziś Komedę grają wszyscy polscy pianiści, jest konkurs jego imienia, a młodzi przerabiają go i odkrywają na swój sposób, tak jak EABS czy Kut-O. Komedę grają i przypominają nie tylko pianiści. Swoje albumy dedykowali Komedzie Adam Pierończyk, Maria Sadowska, Leszek Żądło, Michał Urbaniak z Urszulą Dudziak, Maciej Obara i wielu innych. Jeśli chcecie zacząć od najważniejszej płyty Komedy – to oczywiście „Astigmatic”. Jeśli chcecie usłyszeć współczesne interpretacje, absolutnie magiczną, moim zdaniem najlepszą swoją płytę wypełnił kompozycjami Komedy kilka lat temu Leszek Możdżer.

21 października 2019

Dale Barlow – Flute Hoot

Mój kolejny australijski wynalazek jest albumem w jazzowym katalogu dość nietypowym. Jego twórca, Dale Barlow jest uznanym nie tylko w Australii saksofonistą. Przez całą karierę sięgał od czasu do czasu po flet. W zeszłym roku postanowił spełnić swoje marzenie i nagrał album w całości zagrany na flecie. W ten sposób powstał „Flute Hoot” – jeden z najciekawszych fletowych albumów współczesnego jazzu.


Przyznaję, że w tej dziedzinie akurat konkurencja nie jest zbyt wielka. Po flet sięgało w przeszłości okazjonalnie wielu saksofonistów, w tym tych największych, jak Charles Lloyd, Roland Kirk, Yusef Lateef czy Eric Dolphy. Nikt z wielkich nie nagrał jednak albumu w całości na flecie nie sięgając po saksofon. W ten sposób najbardziej znanym jazzowym flecistą pozostaje od lat Hubert Laws, też zresztą saksofonista, a za ojca jazzowego grania na flecie można uznać Herbie Manna.

Instrument ma swoje ograniczenia techniczne, szczególnie w zakresie ekspresji, być może dlatego nigdy nie zdobył takiego uznania, jak saksofon, który do jazzu pasuje idealnie. Za sprawą Dale Barlowa to może się zmienić. Twórca „Flute Hoot” jest całkiem niezłym saksofonistą, jednak długi pobyt w USA spowodował, co częste u australijskich muzyków, jego amerykanizację. Jego nagrania saksofonowe jakoś nieszczególnie mnie przekonywały w związku z wtórnością proponowanej muzyki. Zawsze bowiem uważałem i zdania nie zmienię, że lepszy oryginał, niż najdoskonalsza nawet kopia. Stąd wszyscy co próbują zostać kolejnym Johnem Coltrane’m nie mają u mnie łatwo.

Album „Flute Hoot” kupiłem w ciemno jako muzyczną ciekawostkę. Spodziewałem się raczej brzmienia rodem z pop-jazzowego grania z lat sześćdziesiątych, jakie znam z albumów Herbie Manna. Już pierwsze dźwięki zmieniły moje nastawienie.

Po pierwsze – Dale Barlow jest całkiem niezłym kompozytorem. Zestawił na płycie swoje kompozycje z jazzowymi standardami i obronił własną twórczość na tle melodii Benny Golsona, Cole Portera, Leo Robina i Sammy Cahna. Oczywiście dalej utrzymuję, że na flecie Coltrane’a grać się nie da, ale jest ciekawie.

Dale Barlow nie jest początkującym muzykiem. Kiedy w latach osiemdziesiątych wyjechał do USA zobaczyć swoich idoli, szybko znalazł się najpierw w zespole Cedara Waltona, a później w Jazz Messengers, gdzie nie przyjmowali nigdy ludzi, którzy nie potrafili grać amerykańskiego jazzu. Był uczniem Dave Liebmana i George’a Colemana. Grał z Chetem Bakerem, Lee Konitzem, Wyntonem Marsalisem, Benny Golsonem i wieloma innymi muzykami ze światowej ekstraklasy. Każdy z nich może wybrać sobie spośród wielu wyśmienitych saksofonistów. Często wybierali właśnie Barlowa. Kiedy muzyk przeniósł się do Wielkiej Brytanii, był członkiem orkiestry klubu Ronnie Scotta, grywał ze Stingiem i Kenny Wheelerem, był wynajmowany do sporej ilości sesji muzyków popowych, gdzie czasem również sięgał po flet. Jednym słowem na brak zajęcia nie narzekał. Kiedy wrócił do Australii, grał w zasadzie ze wszystkimi lokalnymi muzykami, którzy mieli coś ciekawego do zagrania.

Niezbyt rozbudowana dyskografia Dale Barlowa obejmuje zarówno albumy własne, jak i gościnne występy u wielu amerykańskich gwiazd. Zajęty koncertowaniem muzyk nie nagrywa często, a jego album „Flute Hoot” jest prawdopodobnie ciągle jego najnowszą produkcją. Płyta powstała w czasie pojedynczej spontanicznej sesji z udziałem amerykańskich muzyków, ukazała się jednak w Australii nakładem samego lidera, co tam często się zdarza i nie dowodzi wcale tego, że nikt nie jest zainteresowany twórczością zespołu, ale dowodzi przedsiębiorczości lidera.

Warto czasem zaryzykować i wyjść ze sklepu z siatką pełną zupełnie nieznanej muzyki. Dzięki temu można stać się przypadkowo właścicielem na przykład „Flute Hoot” – jednego z najciekawszych fletowych albumów współczesnego jazzu.

Dale Barlow
Flute Hoot
Format: CD
Wytwórnia: Dale Barlow / HIP Notation
Numer: 9310012024613