29 grudnia 2020

Hallelujah I Love Her So – CoverToCover Vol. 99

„Hallelujah I Love Her So” to jeden z pierwszych wielkich przebojów Raya Charlesa. Pierwsza wersja utworu znalazła się na debiutanckiej płycie Charlesa, nazwanej, co łatwo przewidzieć, „Ray Charles”, albo w niektórych późniejszych wydaniach tytułem utworu, który jest dziś bohaterem audycji i również jednym z największych przebojów z tej płyty. Czasy były jednak trochę inne i często wykonawcy składali albumy, które wcale nie były wtedy najważniejsze, z przebojów, które już wcześniej zdobyły popularność za sprawą singli, radia i szaf grających. Tak było w przypadku Raya Charlesa. Na jego pierwszej płycie dla Atlanticu znajdziecie nie tylko „Hallelujah I Love Her So”, ale także dużo wcześniejsze przeboje, w tym „Mess Around”, „I Got A Woman”, „Drown My Own Tears” i „A Fool For You”. Album ukazał się w 1962 roku, a najstarszy singiel z niego niemal dziesięć lat wcześniej. Tym samym debiutancki album można również określić jako pierwszy zbiór największych przebojów Raya Charlesa i podsumowanie pierwszej dekady jego muzycznej kariery.

Utwór tytułowy też zresztą ukazał się po raz pierwszy na singlu już w 1956 roku i wersja umieszczona na płycie długogrającej pochodzi właśnie z tego singla. To też jeden z nielicznych utworów Raya Charlesa, który nie jest w całości jego oryginalnym dziełem. Sam autor przyznał kiedyś, że wzorował się na kompozycji Ike Turnera (niesławnego męża Tiny Turner) z 1953 roku – „Get It Over Baby”. Podobieństwo jest całkiem rozpoznawalne.

Wyróżnikiem pierwszego wykonania jest nie tylko doskonała melodia i świetny fortepian samego Charlesa, ale też wciśnięte jakimś cudem w 150 sekund utworu (to był przecież singiel) świetne solo na saksofonie Dona Wickersona. Jak sam Charles miał później udowodnić, utwór ma spory potencjał do jazzowej improwizacji.

Jedną z najciekawszych rozszerzonych, jazzowych wersji już kilka lat później przygotował sam Ray Charles, na jednej ze swoich doskonałych jazzowych płyt nagrał po raz kolejny swój przebój w wersji instrumentalnej ze świetnym jazzowym składem – Miltem Jacksonem, Percy Heathem, Kenny Burrellem i Arthurem Taylorem. Ray Charles, kiedy kolejnych hitów nie oczekiwali od niego kolejni managerowie i producenci był wyśmienicie improwizującym jazzowym pianistą i organistą.

Jak to zwykle bywa, przebojem zainteresowali się inni wykonawcy i dobrych wersji znajdziecie całkiem sporo -Stevie Wonder, Peggy Lee, Eddie Cochran, The Beatles, Ella Fitzgerald, The Animals, David Sanborn, Maceo Parker, Sammy Davis Jr, Ramblin’ Jack Elliot, Jerry Lee Lewis i wielu innych – każdy znajdzie coś dla siebie.

Moim ulubionym nagraniem „Hallelujah I Love Her So” jest instrumentalna wersja Raya Charlesa i Miltem Jacksonem i zagadkową solówką Kenny Burrella. Do kompletu i dla kontrastu wybieram też Willie Nelsona z Wyntonem Marsalisem i wyśmienitego Stanisława Sojkę z 1984 roku solo z fortepianem. Big bandowa wersja Sojki z orkiestrą Rogera Berga z 2015 roku („Swing Revisited”) jakoś mnie specjalnie nie porywa.

Utwór: Hallelujah I Love Her So
Album: Hallelujah I Love Her So (Pure Genius: The Complete Atlantic Recordings (1952-1959))
Wykonawca: Ray Charles
Wytwórnia: Atlantic / Rhino / Warner
Rok: 1955
Numer: 081227473129
Skład: Ray Charles – p, voc, Joe Bridgewater – tp, Joshua Jack Willis – tp, Don Wilkerson – ts, Cecil Payne – bs, Paul West – b, David Panama Francis – dr.

Utwór: Hallelujah I Love Her So
Album: Soul Meeting: Ray Charles & Milt Jackson (Pure Genius: The Complete Atlantic Recordings (1952-1959))
Wykonawca: Ray Charles & Milt Jackson
Wytwórnia: Atlantic / Rhino / Warner
Rok: 1958
Numer: 081227473129
Skład: Ray Charles – p, el. p, Milt Jackson – vib, Kenny Burrell - g, Percy Heath – b, Arthur Taylor – dr.

Utwór: Hallelujah I Love Her So
Album: Here We Go Again: Celebrating The Genius Of Ray Charles
Wykonawca: Willie Nelson & Wynton Marsalis
Wytwórnia: Blue Note
Rok: 2011
Numer: 5099909638822
Skład: Willie Nelson – voc, g, Wynton Marsalis – tp, Walter Blanding – ts, Mickey Raphael – harmonica, Dan Nimmer – p, Carlos Henriquez – b, Ali Jackson – dr, perc.

Utwór: Hallelujah I Love Her So
Album: W Piwnicy Na Wójtowskiej
Wykonawca: Stanisław Sojka
Wytwórnia: PSJ / MTJ
Rok: 1984
Numer: 5906409108536
Skład: Stanisław Sojka – p, voc.

25 grudnia 2020

Silent Night – CoverToCover Vol. 108

Pochodzenie wielu tradycyjnych melodii świątecznych nie jest zbyt jasne albo istnieją różne wersje historii, często ze sobą sprzeczne. W przypadku „Silent Night” sprawa jest dużo łatwiejsza. Nikt nie kwestionuje autorstwa melodii stworzonej przez Franza Xaviera Grubera, ani tekstu, pierwotnie w wersji niemieckiej napisanego przez Josepha Mohra. Obaj zapisali się w historii muzyki w zasadzie jedynie faktem stworzenia „Silent Night”. Utwór powstał w Austrii, gdzie do dziś istnieje w Oberndorf kaplica stojąca na miejscu, gdzie wcześniej stał kościół, w którym melodia zabrzmiała po raz pierwszy. Z pewnością jest całoroczną atrakcją turystyczną, choć zajmuje jedynie miejsce po kościele, w którym „Silent Night” zaczęła się historia melodii, wtedy jeszcze z niemieckim tytułem „Stille Nacht, heilige Nacht”.

Utwór powstał w 1818 roku na długo przed powstaniem pierwszych urządzeń do rejestracji dźwięku. Najsłabiej udokumentowaną częścią historii utworu jest sposób w jaki świat dowiedział się o tej melodii. Gruber nie był zawodowym kompozytorem, a jedynie kościelnym organistą, więc nie wpadł na pomysł publikacji swojej kompozycji. Wedle najbardziej prawdopodobnej wersji, utwór włączył do swojego repertuaru zespół podróżujących po Austrii i Niemczech muzyków ludowych (w wielu wersjach tej historii występują wspólnie lub oddzielnie dwa rodzinne zespoły – Strasserów i Rainerów). Jeden z nich z pewnością zaprezentował już rok później nową pieśń bożonarodzeniową austriackiemu cesarzowi i być może również rosyjskiemu carowi. Podobno zespół rodzinny Rainerów po raz pierwszy zaśpiewał „Silent Night”, oczywiście po niemiecku po raz pierwszy w USA w roku 1839.

Do nazwiska kompozytora - Franza Xaviera Grubera, na większości płyt powinno zostać dodane również nazwisko Johna Freemana Younga, który w 1859 roku napisał pierwszy angielski tekst, który z niewielkimi zmianami stanowi podstawę współczesnych słów angielskiej wersji „Silent Night”. Tekst istnieje podobno w ponad 140 wersjach językowych.

Utwór wielokrotnie trafiał na listy przebojów w wielu różnych językach. Po raz pierwszy z angielskim tekstem przebój z „Silent Night” zrobił Bing Crosby w 1935 roku. Bez „Silent Night” nie istnieje w zasadzie żadna płyta z kolędami, a większość koncertów odbywających się w grudniu, niezależnie od gatunku muzyki kończy się tą melodią, jeśli nie kończy się w trochę bardziej świecki sposób zagraniem „Santa Claus Is Coming To Town”. Stąd też na przeróżnych wydaniach koncertowych znajdziecie „Silent Night” w niespodziewanych wykonaniach Jimi Hendrixa, McCoy Tynera, Joe Satrianiego, Willie Nelsona, a także wersje w językach powszechnie kojarzonych z zupełnie innymi religiami – arabskim, chińskim, hawajskim, japońskim, maoryskim i wszelkich innych. Do dziś zarejestrowano ponad cztery tysiące oficjalnych nagrań zgłoszonych do baz danych praw autorskich (które oczywiście za wyjątkiem niektórych praw do nowych wersji tekstu dawno wygasły).

Trudno więc wybrać te najważniejsze nagrania. Tym razem kieruję się więc raczej osobistymi preferencjami. W roli klasyka, reprezentując wszystkich nieobecnych, czyli wszystkich wielkich wokalistów i wokalistki jazzowe i nie tylko, wystąpi razem ze swoimi gwiazdami Phil Spector. Polski tekst zaśpiewa jak zwykle pięknie Grażyna Auguścik, a ciekawe i zaskakująco nieoczywiste nagrania instrumentalne pokażą improwizujący solo na gitarze Stanley Jordan, zbierający wielokulturowy zespół wirtuoz banjo Bela Fleck i w nietypowej dla siebie roli Eric Clapton.

Utwór: Silent Night
Album: A Christmas Gift For You From Phil Spector
Wykonawca: Phil Spector with Various Artists
Wytwórnia: Phillies / EMI
Rok: 1963
Numer: 886975921423
Skład: Phil Spector – words, Darlene Love – voc, The Ronettes – voc, Bobb B. Soxx – voc, The Crystals – voc, Barney Kessel – g, Tom Tedesco – g, Nino Tempo – g, Irv Rubins – g, Bill Pitman – g, Lou Blackburn – horns, Steve Douglas – horns, Roy Caton – horns, Jay Migliori – horns, Leon Russell – p, Al DeLory – p, Don Randi – p, Jimmy Bond – bg, Ray Pohlman – bg, Hal Blaine – dr, Jack Nitzsche – perc, Frank Knapp – perc, Sonny Bono – perc, The Johnny Vidor Strings – strings,

Utwór: Silent Night
Album: Standards Volume 1
Wykonawca: Stanley Jordan
Wytwórnia: Manhattan / Capitol / Blue Note
Rok: 1986
Numer: 077774633321
Skład: Stanley Jordan – g.

Utwór: Silent Night
Album: Jingle All The Way
Wykonawca: Bela Fleck & The Flecktones
Wytwórnia: Rounder
Rok: 2008
Numer: 011661061620
Skład: Bela Fleck – banjo, Victor Lemonte Wooten – bg, Futureman – various, Jeff Coffin – sax, fl, bcl, Andy Statman – cl.

Utwór: Silent Night
Album: Happy Xmas
Wykonawca: Eric Clapton
Wytwórnia: EPC / Polydor / Universal
Rok: 2018
Numer: 602567925286
Skład: Eric Clapton – g, voc, Doyle Bramhal II – g, Walt Richmond – p, Rhodes, kbd, Tim Carmon – p, Wurlitzer, hamm, Simon Climie – prog, perc, voc, kbd, Nathan East – b, Sharon White – b voc, Dirk Powell – fiddle, g, p, acc, Paul Waller – prog, Toby Baker – kbd, Jim Keltner – dr, Sophie Clapton – b voc, Melia Clapton – b voc, Perry Montague-Mason – viol, Emilyn Singleton – viol, Peter Lale – viola, Timothy Gill – cello, Mary Scully – b, Metro Voices – choir.

Utwór: Silent Night
Album: Lulajże: The Lullaby For Jesus
Wykonawca: Grażyna Auguścik
Wytwórnia: GMA
Rok: 2011
Numer: GMA 1724-7
Skład: Grażyna Auguścik – voc, John McLean – g, Jim Gailloreto – ss, bcl, fl, Larry Kohut – b, Ernie Adams – dr, perc.

24 grudnia 2020

Jingle Bells – CoverToCover Vol. 109

 „Jingle Bells” to amerykański świąteczny klasyk, skomponowany w 1857 roku przez Jamesa Lorda Pierponta, organistę i kompozytora, dla którego ten utwór okazał się życiowym osiągnięciem. Dziś świat nie pamięta o innych jego kompozycjach, a „Jingle Bells” znają wszyscy. Utwór został wydany w formie zapisu nutowego pod tytułem „The One Horse Open Sleigh”. Co ciekawe, wcale nie był pomyślany jako utwór świąteczny i w pierwszych latach swojego istnienia był raczej kojarzony z rozrywką, a niektórzy historycy nazywają go wręcz najbardziej popularną piosenką amerykańskich pijaków.

Dziś nie sposób ustalić, kiedy po raz pierwszy utwór stał się piosenką śpiewaną na święta, jednak pewnym jest, że to pierwsza taka piosenka zarejestrowana w sposób mechaniczny, podobno w 1889 roku (to nagranie zaginęło) i po raz kolejny przez zespół Edison Male Quartet, często na innych cylindrach Edisona nazywany też Haydn Quartet wcale nie w związku z repertuarem, ale dlatego, że nagrywali też dla innych wytwórni, nie związanych z Thomasem Alfa Edisonem. To nagranie można czasem odnaleźć na składankach archiwalnych kolęd i pieśni religijnych.

Wielu badaczy kwestionuje też dziś autorstwo Pierponta, który mógł usłyszeć pieśń od jednego z wiernych w kościele, w którym był organistą, lub przynajmniej wzorować się na jakiejś pieśni ludowej. Część historyków opiera taką tezę na różnicach językowych pomiędzy tekstem „The One Horse Open Sleigh” i nieco składniejszym angielskim innych pieśni o charakterze patriotycznym i wojskowym napisanych przez Pierponta. Dziś nie ma to już jednak żadnego znaczenia.

„Jingle Bells” to w stu procentach świecka pieśń, w założeniu pierwotnego tekstu opowiadająca o radosnej przejażdżce saniami z uprzężą uzbrojoną w dzwonki (tytułowe „Jingle Bells”). Stąd późniejsze przeróżne wersje językowe dopisane do oryginalnej melodii (zresztą z czasem również odrobinę zmienionej w stosunku do wersji oryginalnej opublikowanej w 1957 roku) podchodzą do treści oryginału dość luźno, posługując się raczej lokalnymi zimowymi rozrywkami.

Pierwsze przebojowe nagrania „Jingle Bells” zarejestrowali Orkiestra Glenna Millera w 1941 roku i dwa lata później wspólnie Bing Crosby i zespół Andrews Sisters. W 1951 roku sporą karierę zrobiła wielośladowa wersja Les Paula. Nagrania wszystkich wielkich głosów muzyki rozrywkowej i jazzowej znajdziecie bez problemu na świątecznych składankach. Ja wybieram nieco ciekawsze muzycznie interpretacje. Jimmy Smith w klasycznym organowym trio z gitarą i bębnami, jak zwykle dowcipny Bela Fleck z chórem mongolskich wokalistów i rockowo-bigbandowy Brian Setzer. Do tego dokładam dyskotekowego Eric’a Claptona, który tym nagraniem uczcił w 2018 roku postać młodego DJa Avicii, który zmarł kilka miesięcy wcześniej w wyniku osobistych problemów związanych z nadużywanie alkoholu. Dla mnie to jedno z najdziwniejszych nagrań Claptona w całej jego karierze. Nie regulujcie odbiorników, to sam mistrz z jego jedynej świątecznej płyty „Happy Xmas” z 2018 roku. Do tego dodaję klasyk najbliższy w tym zestawieniu oryginałowi z XIX wieku w wykonaniu Carli Bley i kwintetu instrumentów dętych grającego muzykę klasyczną - The Partyka Brass. Bardziej odległych od siebie muzycznie i jednocześnie ciekawych wersji w jednej krótkiej audycji chyba jeszcze nie było…

Utwór: Jingle Bells
Album: Christmas Cookin’
Wykonawca: Jimmy Smith
Wytwórnia: Verve / Polygram
Rok: 1966
Numer: 731451371127
Skład: Jimmy Smith – org, Quentin Warren – g, Billy Hart – dr.

 Utwór: Jingle Bells
Album: Jingle All The Way
Wykonawca: Bela Fleck & The Flecktones
Wytwórnia: Rounder
Rok: 2008
Numer: 011661061620
Skład: Bela Fleck – banjo, Bady Dorzhu – voc, Mai-Ool Sedip – voc, Ayan-Ool Sam – voc, Ayan Shirizhik – voc, Victor Lemonte Wooten – bg, Futureman – various, Jeff Coffin – sax, fl, bcl, Andy Statman – cl, Alash Ensamble – choir,

 Utwór: Jingle Bells
Album: The Ultimate Christmas Collection
Wykonawca: Brian Setzer Orchestra
Wytwórnia: Surfdog
Rok: 2008
Numer: 640424999865
Skład: Brian Setzer – g, voc, Orchestra

 Utwór: Jingle Bells (In Memory Of Avicii)
Album: Happy Xmas
Wykonawca: Eric Clapton
Wytwórnia: EPC / Polydor / Universal
Rok: 2018
Numer: 602567925286
Skład: Eric Clapton – voc, g, Doyle Bramhal II – g, Nathan East – b, Walt Richmond – Rhodes, kbd, p, Tim Carmon – p, Wurlitzer, hamm, Sharon White – b voc, Simon Climie – prog, perc, voc, kbd, Dirk Powell – fiddle, g, p, acc, Paul Waller – prog, Toby Baker – kbd, Jim Keltner – dr, Perry Montague-Mason – viol, Emilyn Singleton – viol, Peter Lale – viola, Timothy Gill – cello, Mary Scully – b, Metro Voices – choir.

 Utwór: Jingle Bells
Album: Carla’s Christmas Carrols
Wykonawca: Carla Bley
Wytwórnia: Watt Works / ECM
Rok: 2009
Numer: 602527124131
Skład: Carla Bley – p, celeste, Steve Swallow – b, chimes, The Partyka Brass Quintet – band, Tobias Weidinger – tp, flug, Axel Schlosser – tp, flug, Christine Chapman – horns, Adrian Mears – tromb, Ed Partyka – b tromb, tuba.

21 grudnia 2020

Waltz For Debby – CoverToCover Vol. 98

Standard jazzowy, a właściwie standard Billa Evansa, jego najbardziej znana kompozycja. Tak znana z jego wykonań, że prawdopodobnie odstraszająca innych od zmierzenia się z geniuszem autora. Jeśli nie brać pod uwagę tych utworów, które często przypisywane są Milesowi Davisowi, a które prawdopodobnie napisał Bill Evans – jak „Blue in Green”, czy „Nardis”, to „Waltz For Debby” jest najbardziej znaną i rozpoznawalną kompozycją Billa Evansa.

Utwór po raz pierwszy pojawił się wtedy, kiedy po raz pierwszy liderem własnego zespołu został jego kompozytor. Najwcześniejsze jego nagranie pochodzi z 1956 roku z albumu „New Jazz Conception” nagranego w trio z Teddy Kotickiem i Paulem Motianem i wydanego przez Riverside. Tego znakomitego debiutu zresztą nikt nie zauważył, podobno w ciągu pierwszego roku sprzedało się nie więcej niż tysiąc egzemplarzy albumu. Premierowe „Waltz For Debby” Bill Evans gra na fortepianie solo, bez udziału pozostałych muzyków. Evansa cały jazzowy świat zauważył jednak dlatego, że wcześniej jego talent dostrzegł Miles Davis. Dla lata później, niemal w tym samym czasie powstał album „Everybody Digs Bill Evans” i równie dobry „On Green Dolphin Street”, a także „1958 Miles” i „Kind Of Blue”. To jazzowa magia przełomu 1958 i 1959 roku.

W trio, które wielu nazywa najlepszym jazzowym triem wszechczasów – Bill Evans, Scott LaFaro, Paul Motian – Evans nagrał jedynie 4 albumy. Wszystkie to arcydzieła gatunku – „Portrait In Jazz”, „Explorations”, „Sunday At Village Vanguard” i „Waltz For Debby”. Niespełna dwa tygodnie po zarejestrowaniu na żywo dwóch ostatnich albumów Scott LaFaro zginął w wypadku samochodowym. Wstrząśnięty Bill Evans zniknął z muzycznego życia na wiele miesięcy. Niektórzy twierdzą, że już nigdy nie wrócił do poziomu z tych czterech albumów. W zespole zastąpił Scotta LaFaro Chuck Israels. Uważam, że niektóre późniejsze solowe nagrania Billa Evansa dorównują tym ze Scottem LaFaro i Paulem Motianem, jednak żadne jego trio nigdy już nie było tak dobre.

Na koncercie w nowojorskim Village Vanguard, 25 czerwca 1961 roku trio Evansa zagrał „Waltz For Debby”. Ten koncert w całości znajdziecie na płycie o tym samym tytule i albumie „Sunday At Village Vanguard”. To moim zdaniem najdoskonalsze wykonanie firmowej kompozycji Evansa. Tytułowa Debby siostrzenica Evansa. Utwór w połowie lat sześćdziesiątych stał się piosenką, Angielski tekst napisał Gene Lees, Kanadyjczyk, którego specjalnością było przerabianie pięknych melodii na popularne piosenki. Napisał między innymi angielski tekst do „Corcovado”, „Desafinado”, przetłumaczył na angielski wiersze Jana Pawła II, które nagrała Sarah Vaughan. Napisał też dobrą biografię Oscara Petersona i kilka piosenek dla Charlesa Aznavoura.

Piosenka z muzyką Evansa zyskała spore grono fanów w krajach skandynawskich, głownie za sprawą nagranej w 1964 roku płyty Moniki Zettelund z udziałem Evansa zatytułowanej „Waltz For Debby”. W wersji szwedzkiej utwór nazywa się „Monicas Vals”, a fińskiej „Ankin Valssi”.

Jeśli jednak szukać nagrania Evansa z tekstem, to ja wybieram nagranie duetu Bill Evans – Tony Bennett z 1975 roku. Do kompletu dokładam jeszcze wyśmienitą Agę Zaryan z fantastycznym Darkiem Oleszkiewiczem i nagranie na pięć gitar i bas zespołu dowodzonego przez Johna McLaughlina z płyty poświęconej w całości muzyce Billa Evansa, żeby pokazać, że „Waltz For Debby” brzmi równie pięknie na każdym instrumencie, choć najchętniej złożyłbym tą audycję z samych nagrań Billa Evansa, w szczególności tych bez wokalistów czy wokalistek. 

Utwór: Waltz For Debby
Album: Waltz For Debby
Wykonawca: Bill Evans Trio
Wytwórnia: Riverside
Rok: 1962
Numer: 5050457150723
Skład: Bill Evans – p, Scott LaFaro – b, Paul Motian – dr.

Utwór: Waltz For Debby
Album: The Tony Bennett Bill Evans Album (Tony Bennett & Bill Evans: The Legendary Sessions)
Wykonawca: Tony Bennett & Bill Evans
Wytwórnia: Fantasy / Jazz Collectors
Rok: 1975
Numer: 8436019584262
Skład: Bill Evans – p, Tony Bennett – voc.

Utwór: Waltz For Debby
Album: My Lullaby
Wykonawca: Aga Zaryan
Wytwórnia: CantralA / Blue Note / EMI
Rok: 2001
Numer: 5099909494220
Skład: Aga Zaryan – voc, Michał Tokaj – p, Tomasz Szukalski – ts, Dariusz Oleszkiewicz – b, Łukasz Żyta – dr.

Utwór: Waltz For Debby
Album: Time Remembered - John McLaughlin Plays The Music Of Bill Evans (Giganci Jazzu: John McLaughlin)
Wykonawca: John McLaughlin
Wytwórnia: Verve
Rok: 1993
Numer: 9788375528824
Skład: John McLaughlin – g, Francois Szony – g, Pascal Rabatti – g, Alexandre Del Fa – g, Philippe Loli – g, Yann Maresz – bg.

20 grudnia 2020

You’ve Got A Friend – CoverToCover Vol. 97

Carole King, autorka „You’ve Got A Friend” zaliczyła w 2017 roku niezwykle udany remake dzieła swojego życia – albumu „Tapestry”. Pewnie całkiem niedługo ukaże się rozszerzona edycja jej koncertu „Tapestry: Live At Hyde Park” z 2017 roku z dodatkiem oryginalnego albumu z 1971 roku. Moim zdaniem „Tapestry”, może oprócz najlepszych dzieł Dylana i „Nebraski” Bruce’a Springsteena jest najbardziej przebojową i najlepiej opowiedzianą płytą w historii nagrań autorskich – takich, w których lider jest autorem kompozycji i muzyki, a także opowiada pewną spójną historię za pomocą całego albumu. Może do tego wąskiego grona dorzuciłbym jeszcze ze dwie płyty Neila Younga. Z pewnością jednak „Tapestry” to album niezwykły. „I Fell The Earth Move”, „Locomotion”, “It’s Too Late” i “You’ve Got A Friend” to cztery największe przeboje z tej skromnej płyty artystki, dla której był to dopiero drugi album i która po latach pisania przebojów dla innych artystów i rozstaniu ze swoim partnerem, zarówno życiowym, jak i zawodowym postanowiła wziąć gitarę i wyjść z cienia wielkich gwiazd. W Stanach Zjednoczonych w ciągu kilkunastu miesięcy po premierze albumu sprzedało się ponad 10 milionów egzemplarzy „Tapestry”. W związku z tym łatwo jest obronić pięknie wyglądające twierdzenie, że na każdej najmniejszej nawet uliczce w najmniejszej mieścinie Ameryki, ktoś ma na półce „Tapestry” i tak jest do dzisiaj.

Carole King, jak sama przyznała kiedyś w wywiadzie, przeprowadzonym przez niezrównanego Paula Zollo, autora dwóch ogromnych tomów wywiadów z twórcami piosenek znanych jako „Songwriters On Songwriting”, pierwszą piosenkę napisała w wieku lat dziewięciu, później dostarczyła razem z Gerry Goffinem niezliczonej ilości przebojów takim wykonawcom jak Aretha Franklin („Natural Woman”), The Beatles („Chains”), Little Eva („The Loco-Motion”, później wielki przebój grupy Grand Funk Railroad), Bobby Vee („Take Good Care of My Baby”), Herman’s Hermits, Dusty Springfield, The Drifters i The Chiffons.

W tym samym wywiadzie zapytana, czy „You’ve Got A Friend” powstała z myślą o jakiejś rzeczywistej postaci, przyznała, że za tekstem nie kryje się żadna rzeczywista historia. Ot, samo się napisało. Gratuluję talentu.

Przeboje muzyki popularnej na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych były często wkrótce po premierze nagrywane przez innych wykonawców. Młodzi ludzie chcieli słuchać znanych melodii, ich interpretacja nie była tak ważna. Wykonawcy przebojów byli trochę anonimowymi głosami z radia, mało kto widział ich na żywo, a to, w co się ubierali albo co jedli na śniadanie nie było tematem codziennych rozmów „o muzyce”. Dlatego też muzycznie ciekawszą od oryginału wersję przygotował w kilka tygodni po premierze „Tapestry” niezrównany Donny Hathaway, a krótko później przebił sam siebie poprawiając swoje nagranie w towarzystwie Roberty Flack.

Na swojej debiutanckiej płycie doskonale przebój Carole King zaśpiewał Stanisław Sojka, choć oryginał zawsze pozostanie wybitny, choć muzycznie najprostszy. To coś w rodzaju najlepszego na świecie demo – instrukcji jak zaśpiewać tą kompozycję udzielonej przez Carole King. Warto też sięgnąć po nagranie koncertowe autorki z 2017 roku z Hyde Parku i przy okazji przypomnieć sobie dzieciństwo Michaela Jacksona – czyli album „Got To Be There” z 1972 roku zawierający wyśmienitą wersję „You’ve Got A Friend” w wykonaniu 14 letniego późniejszego króla popu.

Utwór: You’ve Got A Friend
Album: Tapestry
Wykonawca: Carole King
Wytwórnia: Ode /Epic / Sony
Rok: 1971
Numer: 5099749318021
Skład: Carole King – voc, p, James Taylor - g, Barry Socher – viol, David Campbell - viola, Terry King – cello, Charles Larkey – b, Danny Kootch – conga.

Utwór: You’ve Got A Friend
Album:  Never My Love: The Anthology - Live At The Bitter End, 1971
Wykonawca: Donny Hathaway
Wytwórnia: Rhino / Warner
Rok: 1971
Numer: 081227965433
Skład: Donny Hathaway – voc, el. p, Wurlitzer, org, Cornell Dupree – g, Mike Howard – g, Willie Weeks – b, Fred White – dr, Earl DeRouen – conga.

Utwór: You’ve Got A Friend
Album: Roberta Flack & Donny Hathaway (Never My Love: The Anthology - Roberta Flack & Donny Hathaway Duets)
Wykonawca: Roberta Flack & Donny Hathaway
Wytwórnia: Atlantic / Rhino / Warner
Rok: 1972
Numer: 081227965433
Skład: Donny Hathaway – voc, el. p, Wurlitzer, org, Cornell Dupree – g, Mike Howard – g, Willie Weeks – b, Fred White – dr, Earl DeRouen – conga.

Utwór: You’ve Got A Friend
Album: Don't You Cry
Wykonawca: Stanisław Sojka
Wytwórnia: PSJ / MTJ
Rok: 1979
Numer: 5906409108529
Skład: Stanisław Sojka – p, voc.

19 grudnia 2020

Andrzej Kurylewicz – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Andrzej Kurylewicz to w historii polskiego jazzu postać niezwykła, dla mnie przede wszystkim kompozytor, choć grał i nagrywał na wielu instrumentach. Twórca muzyki teatralnej, filmowej, baletowej, wielu kompozycji jazzowych, a również różnych form nazywanych ogólnie muzyką klasyczną. Należał do grona pionierów jazzowej Polski. Ten tytuł należy się zresztą wszystkim, którzy zagrali na pierwszym festiwalu w Sopocie w 1956 roku. Grał na fortepianie, trąbce, puzonie, okazjonalnie na wibrafonie, melofonie, instrumentach perkusyjnych i pewnie jeszcze kilku innych instrumentach. Był wybitnym dyrygentem i liderem dużych orkiestrowych składów, zarówno tych bardziej jazzowych, jak i trochę mniej improwizujących. Przez całe życie eksperymentował i poszukiwał. Czasem wyprzedzał świat.

Kurylewicz urodził się we Lwowie, wtedy w Polsce, w 1932 roku. Przed wybuchem drugiej wojny światowej zaczął naukę gry na fortepianie. Po wojnie znalazł się na Śląsku, gdzie uczył się muzyki najpierw w Gliwicach, a później w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie, gdzie studiował kompozycję i fortepian. Kierunku jazzowego wtedy jeszcze nie było. Tak bardzo go nie było, że w 1954 roku podobno właśnie za granie jazzu został z uczelni usunięty. Myślę, że ci, co taką decyzję podjęli, wiele razy żałowali pochopnej decyzji, która z pewnością była raczej polityczna niż artystyczna, choć wersji tej historii jest co najmniej kilka. Jak się za chwilę okaże, to nie będzie jedyna polityczna przygoda w artystycznym życiu Andrzeja Kurylewicza.

Relegowanie spowodowało, że Kurylewicz znalazł z rekomendacji Władysława Szpilmana pracę w krakowskiej rozgłośni Polskiego Radia. W sumie nie mogła to być więc wielka polityczna afera, bo wtedy w jedynie słusznym państwowym radiu pewnie pracy by nie było, nawet dla wielce obiecującego muzyka.

Kurylewicz założył też swój pierwszy zespół jazzowy – MM 176. Nazwa pochodziła od tempa fokstrota na 4/4. Krótkie istnienie tego składu stało się istotnym wydarzeniem w życiu artystycznym i osobistym Andrzeja Kurylewicza. Kiedy bowiem MM 176 ogłosił konkurs chcąc znaleźć wokalistkę do zespołu, na przesłuchaniu pojawiła się Wanda Warska, która po latach wspominała, że pojawiła się w pobliżu w zasadzie chcąc wysłuchać koncertu zespołu i przekazać pozdrowienia od Krzysztofa Komedy, którego wcześniej spotkała w Poznaniu. Faktem jest jednak, że przy okazji tego koncertu, casting, lub konkursu po raz pierwszy Kurylewicz spotkał Wandę Warską.

Krótko istniejący kwintet Kurylewicza w 1955 roku przekształcić się w Sekstet Organowy Polskiego Radia. W tym czasie Kurylewicz trafił też do Melomanów, gdzie o miejsce przy fortepianie musiał walczyć z Komedą i Trzaskowskim. Komeda poszedł w swoją stronę, Trzaskowski grywał na akordeonie, a Kurylewicz zajmował miejsce przy fortepianie.

Na wspomnianym już wielokrotnie w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu festiwalu w Sopocie w 1956 roku Andrzej Kurylewicz zagrał jednak nie z Melomanami, ale we własnym składzie z nieco wtedy mniej znanymi muzykami - Januszem Bednarczykiem (tp), Jerzym Tatarakiem (sax, cl), Zbigniewem Gadomskim (tromb), Ryszardem Grabieniem (b), Ryszardem Szumliczem (dr). Śpiewała oczywiście Wanda Warska, która niedługo miała zostać żoną i wieloletnia partnerką artystyczną Kurylewicza.

W kolejnym roku na drugim festiwalu w Sopocie Kurylewicz zagrał w obu składach Melomanów – tradycyjnym, odpowiadającym klasycznego dixielandowi i nowoczesnym (modern) wzorowanym na stylu cool. Występ Kurylewicza w obu składach i dodatkowo jako wsparcie dla zagranicznej gwiazdy – Big Billa Ramseya nie spodobał się autorowi ówczesnej recenzji – Franciszkowi Lipowiczowi, który zarzucił Kurylewiczowi nieudaną próbę połączenia występów w obu składach Melomanów. Recenzent nie miał istotnych merytorycznych argumentów, założył jedynie, że nie powinno łączyć się stylów. Kurylewicz potrafił grać cool i dixieland i jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy.

Mniej więcej w tym samym czasie powstała pierwsza ważna kompozycja Andrzeja Kurylewicza „Somnambulicy”. Ten utwór po raz pierwszy ukazał się na płycie w 1961 roku, Kurylewicz nie grał na fortepianie, sięgnął po trąbkę, na której miał grać przez kilka lat, za klawiaturą zastąpił go młody Wojciech Karolak. Ten ostatni przypomniał niedawno tą kompozycję na swoim autorskim albumie – „Moontag”. Kurylewicz debiutował na trąbce, a Karolak na fortepianie, bowiem wcześniej grał jazz na saksofonie.

Rok 1958 to czas pierwszego Jazz Jamboree w Warszawie. Kurylewicz zagrał na melofonie w Jazz Believers Andrzeja Trzaskowskiego. W 1960 roku w Krakowie powstał klub Pod Jaszczurami. Kwartet Kurylewicza grał tam regularnie. Być może za sprawą grającego tam również często amerykańskiego zespołu New York Jazz Quartet z trębaczem – Idreesem Suliemanem w składzie Andrzej Kurylewicz zaczął grać na trąbce.

W 1963 roku aktywnie wspierająca środowisko jazzowe krakowska rozgłośnia Polskiego Radia ogłosiła konkurs dla młodych trębaczy. Andrzej Kurylewicz wśród wielu uczestników dostrzegł niezwykły talent 20-letniego Tomasz Stańko. Przyznanie pierwszej nagrody dla Stańki Kurylewicz wymusił podobno groźbą odejścia ze składu jurorów konkursu. W tym samym czasie Andrzej Kurylewicz, podobnie jak wielu innych muzyków jazzowych przeprowadził się na stałe do Warszawy.

W 1964 roku Kurylewicz przedstawił publiczności na Jazz Jamboree swój autorski zespół, w którym na fortepianie grał Adam Makowicz (wtedy jeszcze Matyszkowicz). Kurylewicz grał na trąbce. W tym samym okresie powstaje jedna z najważniejszych stricte jazzowych płyt Andrzeja Kurylewicza – „Go Right”. Ten album zajmuje niezwykle ważne miejsce w historii polskiego jazzu – jest bowiem pierwszą polską długogrającą płytą jazzową. Wcześniej ukazywały się nagrania na płytach 10 calowych i singlach.

W składzie zespołu znaleźli się muzycy, którzy już wtedy byli wielkimi gwiazdami – Jan Ptaszyn Wróblewski, Wojciech Karolak, Tadeusz Wójcik i Andrzej Dąbrowski. Ten zespół (Wójcika zastąpił Juliusz Sandecki) przestał istnieć z powodów, które można uznać za polityczne, bowiem Andrzej Kurylewicz i Wanda Warska nie dostali paszportów, kiedy zespół otrzymał zaproszenie na prestiżowy wtedy i istniejący do dziś festiwal jazzowy we francuskim Antibes. W ten sposób powstał Polish Jazz Quartet Jana Ptaszyna Wróblewskiego.

W 1966 roku po raz kolejny Kurylewicz stał się ofiarą polityki władz – musiał zakończyć trwajacą niemal 3 lata pracę na stanowisku szefa Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji z powodu odmowy wstąpienia do PZPR.

Rok wcześniej rozpoczęła działalność działająca do śmierci muzyka w Warszawie Piwnica Artystyczna Kurylewiczów, którą Kurylewicz prowadził z żoną – Wandą Warską, a później również z córką Gabrielą.

Występy formacji Kurylewicza na Jazz Jamboree w końcówce lat sześćdziesiątych nie były uznawane przez krytyków za udane. Jego zespół, który miał wkrótce stać się znany jako Formacja Muzyki Współczesnej coraz bardziej nie pasował do jazzowej formuły festiwalu.

Pierwszą muzykę do filmu Andrzej Kurylewicz napisał w 1958 roku. O dziele zatytułowanym „Ostatni strzał” nikt już dziś nie pamięta. Jednak komponowanie dla filmu miało z czasem stać się jednym z głównych zajęć muzyka. Napisał znane melodie do takich produkcji, jak „Polskie drogi”, „Nad Niemnem” i „Lalka”.

W latach siedemdziesiątych Kurylewicz zajmował się przede wszystkim pisanie i wykonywaniem muzyki współczesnej. Prowadził zespół znany na całym świecie jako Formacja Muzyki Współczesnej. Trudno dziś ustalić do ilu filmów i sztuk teatralnych stworzył oryginalne ilustracje muzyczne. Od 1964 roku współpracował z Henrykiem Tomaszewskim, nieco później zaczął pisać ilustracje muzyczne do spektakli Adama Hanuszkiewicza. Napisał też szereg utworów na fortepian, kontrabas, tubę, klawesyn a także kameralne zespoły smyczkowe i orkiestry symfoniczne. Tworzył muzykę kameralną i sakralną, a także wiele pieśni do tekstów wybitnych polskich poetów współczesnych i mistrzów z dawnych lat.

Nie zapominał jazzie, choć z pewnością nie stanowił on od końca lat sześćdziesiątych najważniejszego nurtu jego twórczości. Jednak w dyskografii Kurylewicza pojawiają się również wyśmienite nagrania jazzowe. W 1986 roku powstał album „Korozje” – wspólne dzieło duetu Andrzeja Kurylewicza i Tomasza Stańko.

W końcówce XX wieku powstało trio w składzie: Andrzej Kurylewicz, Paweł Pańta i Cezary Konrad. W tym składzie Andrzej Kurylewicz powrócił do grania jazzu, choć grał też solo kompozycje Chopina i innych kompozytorów klasycznej muzyki poważnej.

17 grudnia 2020

Zbigniew Wegehaupt – Mistrzowie Polskiego Jazzu

 Zbigniew Wegehaupt urodził się w Katowicach w 1954 roku. Jego pierwszym instrumentem, co typowe dla Mistrzów Polskiego Jazzu był akordeon. Kiedy dorastał, jak niemal każdy z muzyków w późnych latach sześćdziesiątych przeżył moment fascynacji muzyką młodzieżową, sięgnął więc po gitarę. Co również typowe dla naszych Mistrzów, kontrabas wybrał raczej nie z powołania, ale jakoś tak samo wyszło. Może trochę pomógł w ostatecznej decyzji Stanley Clarke i jego słynna solówka w utworze „La Fiesta” z płyty „Return To Forever” Chicka Corea. Oczywiście pomógł jak byśmy dziś powiedzieli wirtualnie, choć wtedy mało kto używał tego słowa w dzisiejszym znaczeniu. W szkole średniej Zbigniew Wegehaupt grał bowiem muzykę rockową, a w tej dla kontrabasu nie było zbyt dużo miejsca. Dla polskiego środowiska jazzowego to był doskonały wybór.

Ostateczną decyzję Wegehaupta o zajęciu się wyłącznie muzyką jazzową wsparł również pamiętny koncert zespołu Tomasza Stańko na Jazz Jamboree w 1973 roku. Wkrótce Zbigniew Wegehaupt, po ukończeniu szkoły muzycznej w Katowicach zaczął wspierać wielu polskich muzyków swoim niezwykłym poczuciem jazzowego pulsu wspartym absolutnym słuchem i wrodzoną skromnością. Taki zestaw cech uczynił z Wegehaupta wymarzonego przez wszystkich liderów basistę, jednocześnie przypuszczalnie pozbawiając fanów wielu kompozycji, które mógłby napisać. Na swoich nielicznych (dokładnie trzech) płytach zapisał Wegehaupt nie tylko dźwięki kontrabasu, ale przedstawił też światu swoje kompozycje.

Na jazzowej scenie Zbigniew Wegehaupt debiutował w 1976 roku w zespole Wojciecha Gogolewskiego. Niestety z tego okresu nie zachowały się żadne nagrania. Wegehaupt, jak większość Mistrzów, został zauważony na festiwalu Jazz Nad Odrą, gdzie zdobył jedną z nagród, co otworzyło mu drogę do kolejnych składów. Później to raczej propozycje czekały na Wegehaupta, niż on na dzwonek telefonu. Trio Kazimierza Jonkisza, zespół Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Extra Ball Jarosława Śmietany. W 1978 roku dźwięki kontrabasu Zbigniewa Wegehaupta po raz pierwszy trafiają na płytę. Jego debiutem jest album „Extra Ball”, na której pojawia się również jego pierwsza zarejestrowana kompozycja – „Pieśń dla Elvina Jonesa”. Kilka miesięcy później powstaje album „Kilimanjaro” Zbigniewa Seiferta. W nagraniu tego albumu, oprócz lidera i Zbigniewa Wegehaupta biorą udział Jarosław Śmietana, Janusz Grzywacz i Mieczysław Górka. Zmontowany przez Antoniego Krupę skład nagrywa jedną z najważniejszych płyt Seiferta, jak się miało później okazać, ostatnią w Polsce przed śmiercią lidera.

Zbigniew Wegehaupt z wielu miejsc dostaje kolejne propozycje. Gra z Tomaszem Stańko i Edwardem Vesalą. Niestety nie zachowały się żadne nagrania tria działającego w tym składzie. W 1980 roku nagrywał album, a w zasadzie pół albumu z Markiem Blizińskim. Moim zdaniem ta właśnie połowa „Wave” z Wegehauptem i Czesławem Małym Bartkowskim jest jej lepszą połową i najlepszym nagraniem Blizińskiego w całej jego karierze.

Początek trudnej dla muzyków dekady lat osiemdziesiątych Zbigniew Wegehaupt spędza głównie współpracując ze Stanisławem Sojką. W krótkim czasie powstają trzy fantastyczne płyty Sojki z udziałem Wegehaupta. „Blublula”, „Sojka Sings Ellington” oraz „Matko, która nas znasz”. Gdybym musiał wybrać – stawiam na album „Blublula”, jednak „Sojka Sings Ellington” pokazuje, że Zbigniew Wegehaupt swinguje w sposób nieporównywalny z żadnym innym polskim basistą początku lat osiemdziesiątych.

W 1984 powstaje pierwsza autorska płyta Zbigniewa Wegehaupta. W nagraniu „Sake” biorą udział Janusz Skowron i Czesław Mały Bartkowski, a w kilku utworach pojawiają się Henryk Miśkiewicz i Andrzej Olejniczak. Doskonały debiut Zbigniewa Wegehaupta w roli lidera zawiera jego autorskie kompozycje. Mimo dobrych recenzji, kolejna jego autorska płyta powstaje dopiero 20 lat później.

Czas płynął szybko, Wegehaupt współpracował ze Zbigniewem Namysłowskim, Henrykiem Miśkiewiczem, Krzesimirem Dębskim, Januszem Muniakiem i Andrzejem Kurylewiczem. Wśród jego ważniejszych nagrań z końcówki lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych warto przypomnieć albumy „Crazy Girl” Janusza Muniaka i „Without A Talk” Zbigniewa Namysłowskiego. W 1989 roku z Włodkiem Pawlikiem Wegehaupt nagrywa jeden z jego pierwszych albumów „Live At Birdland” z gościnnym udziałem saksofonisty Richie Cole’a. Tytuł jest nieco mylący, bowiem na podbój Ameryki Pawlik będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Tytułowy Birdland to klub w Hamburgu, ale nie zmienia to faktu, że w dyskografii obu artystów ten album należy do niezwykle poszukiwanych, ukazał się bowiem w małym nakładzie i chyba nigdy nie został wznowiony. Warto jednak sięgnąć po dwupłytowy album Włodka Pawlika „Standards Live” nagrany w 1996 roku w klubie Akwarium – tym razem tym prawdziwym – warszawskim. Trio Pawlika z Wegehauptem i Cezarym Konradem było wtedy w szczytowej formie. Zagrali standardy na poziomie absolutnie światowym.

Zbigniew Wegehaupt nie był urodzonymi liderem, nagrał tylko 3 autorskie albumy i wziął udział w dziesiątkach wyśmienitych sesji jazzowych. Czasem pojawiał się też w projektach zupełnie innego rodzaju. Wśród tych warto wymienić album Grzegorza Ciechowskiego (Obywatel GC) „Obywatel Świata” z 1992 roku. Płyty Ciechowskiego jednak jedynie w związku z jego rockową przeszłością należą do rockowego świata. W nagraniu tego albumu oprócz Wegehaupta wzięli udział Robert Majewski, Krzysztof Ścierański i Jose Torres. W efekcie działania muzyczne Ciechowskiego pod szyldem Obywatel GC można porównać do płyt Stinga, które powstawały dekadę wcześniej po rozwiązaniu The Police z udziałem najwybitniejszych amerykańskich muzyków jazzowych.

W końcówce lat osiemdziesiątych Zbigniew Wegehaupt koncertował i nagrywał z Anną Marią Jopek i z pewnością myślał sporo o swoich kolejnych solowych nagraniach. W 2004 roku powstała płyta „Zbigniew Wegehaupt Quartet” nazywana często „Wege”. W jej nagraniu wzięli udział muzycy młodszego pokolenia – Marcin Masecki, Jerzy Małek i Sebastian Frankiewicz. Niespełna trzy lata później ukazała się kolejna, trzecia i niestety ostatnia płyta autorska Wegehaupta – „TOTA” z Zivem Ravitzem na bębnach i ponownie Małkiem i Maseckim. Jednym z ostatnich projektów przed nagłą śmiercią Zbigniewa Wegehaupta miał okazać się album „Tribute To Zbigniew Seifert” Jarka Śmietany z 2009 roku.

Zbigniew Wegehaupt zmarł niespodziewanie na zawał serca w 2012 roku pozostawiają po sobie 3 albumy solowe i obszerną kolekcję płyt największych artystów polskiej sceny jazzowej, w których nagraniu wziął udział, a także wielu uczniów, którym przez lata pomagał rozwijać umiejętności gry na kontrabasie w szkole na Bednarskiej.

16 grudnia 2020

Marek Napiórkowski / Artur Lesicki – Nocna cisza: Kolędy

Artur Lesicki i Marek Napiórkowski stworzyli nowy świąteczny klasyk. Album złożony z bardzo znanych i nieco mniej popularnych melodii łączy w sobie świąteczny nastrój i spokój, którego oczekujemy od świątecznego czasu z muzyczną wirtuozerią. Kolędy to dość specyficzny gatunek muzyczny. Konwencja nakazuje dodanie efektów związanych ze świętami, a olbrzymia ilość klasycznych nagrań największych wokalistów i wokalistek ustala wzorzec, z którym musi się zmierzyć każdy artysta nagrywający podobny repertuar. W dodatku zwykle nagrania świątecznych albumów powstają w najcieplejszych wakacyjnych miesiącach, więc trudno od razu wczuć się w świąteczny klimat.

Wielu artystów uważa obowiązek przygotowanie dla swoich fanów świątecznej propozycji. Nie trzeba się bardzo starać – wystarczy nazwisko i lista znanych kompozycji. W szale świątecznych zakupów tak przygotowana płyta z odpowiednią okładką – tu do wyboru komercyjne symbole świąt, lub te bardziej religijne – sprzeda się czasem nawet lepiej niż najnowsza płyta pozbawiona świątecznego kontekstu.

Niezwykły duet gitarzystów – Marek Napiórkowski i Artur Lesicki – grają jednak w zupełnie innej lidze. Stonowana okładka bez bezpośrednich świątecznych odniesień (brawo za jakość poligrafii dla wydawcy – lakier, tłoczenia, złocenia – najwyższa światowa liga) nie narzuca się potencjalnemu nabywcy. Na półce kolędami z pewnością się nie wyróżni. Album „Nocna cisza: Kolędy” nie jest płytą atrakcyjną jedynie w świątecznym tygodniu. To album z pięknymi gitarowymi duetami, którego będziecie mogli słuchać przez cały rok. Kolędy są dla Napiórkowskiego i Lesickiego jedynie tworzywem, pretekstem, melodiami równie ciekawymi jak inne dobre kompozycje, którymi trzeba się zająć, zaaranżować i pięknie zagrać na dwu akustycznych gitarach.

Muzyczne porozumienie obu artystów, które pamiętam z niezwykłego albumu „Celuloid” (Celuloid) i występów na żywo (Celuloid - Live) wypada tak samo fenomenalnie w kontekście kolęd, jak poprzednio w melodiach z polskich filmów. Na kolejny album duetu trzeba było czekać 5 lat, mam nadzieję, że kolejny ukaże się szybciej niż w 2025 roku. Możecie pomóc – im więcej z Was uzna, że „Nocna cisza: Kolędy” to album nie tylko na najbliższy tydzień i że warto mieć ten album w domowych zbiorach, tym bardziej zmotywujecie autorów do przygotowania kolejnego zbioru gitarowych duetów. Album Marka Napiórkowskiego i Artura Lesickiego to również doskonały prezent dla każdego, nie tylko fana muzyki improwizowanej, ale każdego, kto potrafi słuchać muzyki i docenić piękne dźwięki i niezwykłe wręcz muzyczne porozumienie łączące dwu wielkich artystów.

Duety gitarowe są formą, po którą dość często sięgają najwybitniejsi gitarzyści, część takich sesji zamienia się w wirtuozerskie szaleństwo, inne przynoszą wybitne albumy. Artur Lesicki i Marek Napiórkowski grający razem to absolutna światowa ekstraklasa. Możecie podziwiać szczegóły aranżacji, rozkładać muzykę na czynniki pierwsze i rozwiązywać ciekawą układankę zaczynającą się od pytania – kto zagrał które dźwięki. Możecie podziwiać niezwykłe brzmienie użytych do nagrania unikalnych akustycznych instrumentów, których brzmienie udało się doskonale zarejestrować (tu brawa należą się Leszkowi Kamińskiemu). Ja jednak wolę zwyczajnie cieszyć się muzyką, ta jest bowiem najwyższej światowej próby. I przy okazji jeszcze apel do wydawcy – tej płycie należy się dobrej klasy wydanie analogowe, na które mam nadzieję się doczekam.

Marek Napiórkowski / Artur Lesicki
Nocna cisza: Kolędy
Format: CD
Wytwórnia: Agora
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5903111495435

14 grudnia 2020

Leszek Możdżer – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Leszek Możdżer jest chyba pierwszym Mistrzem Polskiego Jazzu, którego sylwetkę przedstawiam w tym cyklu, który jest młodszy ode mnie, nieznacznie, ale zawsze. Z pewnością jednak zasłużył sobie na miano Mistrza swoim artystycznym dorobkiem i niezwykłą pracowitością, która sprawia, że mając ciągle przed sobą dziesięciolecia fantastycznych nagrań i kolejnych niezwykłych muzycznych pomysłów, można uznać już teraz, że jest muzykiem dla polskiego jazzu niezwykle zasłużonym.

Kariera Leszka Możdżera obfituje w wiele zaskakujących wydarzeń i niezwykłych zwrotów akcji. Tradycyjne chronologiczne podejście nie sprawdzi się za dobrze w jego wypadku, a jeśli ktoś kiedyś zechce napisać jego biografię, będzie miał niezłą łamigłówkę do rozwiązania.

Leszek Możdżer pochodzi z Gdańska. To właśnie tam skończył Akademię Muzyczną i stawiał pierwsze kroki, zarówno te klasycznie jazzowe, jak i inne, również licznie udokumentowane w jego dyskografii. Pianista ma za sobą praktykę w zespole jazzu tradycyjnego, prowadzonym przez klarnecistę Emila Kowalskiego. Trudno zrobić bardziej spektakularny zwrot stylistyczny niż z grania dixielandu do zespołu Miłość, a taki właśnie zrobił w początkach lat dziewięćdziesiątych Leszek Możdżer. Dołączając do Miłości Tymona Tymańskiego nie porzucił jednak grania tradycyjnego jazzu z Emilem Kowalskim, realizacji własnych projektów, ani uczestnictwa w ważnych nagraniach Quintessence Eryka Kulma i Zbigniewa Namysłowskiego. Od zawsze był bardzo zajęty. Tak pozostaje do dzisiaj, choć status gwiazdy, na który sobie zapracował sprawia, że raczej skupia się dziś bardziej na własnych projektach i występach z artystami wytwórni ACT Music, dla której nagrywa.

Przegląd najważniejszych nagrań Leszka Możdżera, który ma zmieścić się w tekście możliwym do przeczytania w ciągu kilku minut z konieczności będzie nieco subiektywny. Od zawsze uważałem i dalej się tego trzymam, że Możdżer jest najlepszy solo, bez dodatków. W tej formule dostajemy od każdego muzyka najwięcej, kłopot w tym, że nie każdy nawet wybitny muzyk radzi sobie z odpowiedzialnością za całokształt, bez pomocy innych. Leszek Możdżer radzi sobie w zasadzie od samego początku swojej kariery z solowymi występami i nagraniami doskonale.

Nie oznacza to, że jego nagrania z Larsem Danielssonem, czy duety fortepianowe z innymi wybitnymi mistrzami klawiatury uważam za nieudane. To raczej kwestia osobistych preferencji. Sprawdźcie więc sami. Tak się złożyło, że najwcześniejsze nagrania Leszka Możdżera to płyty zespołu Miłość, jednak to pierwsza płyta z nazwiskiem Możdżera jako lidera na okładce – „Chopin – Impresje” z 1994 roku wyznaczyła niezwykle wysoki standard muzyki Możdżera, jaki utrzymuje do dzisiaj. Jego luźne swobodnie improwizowane solowe interpretacje klasycznych kompozycji Fryderyka Chopina natychmiast sprawiły, że wszyscy zaczęliśmy porównywać kolejne nagrania Leszka Możdżera do dokonać Keitha Jarretta. W chwili nagrania tego solowego albumu, zarejestrowanego z niewielkim wsparciem w jednym utworze Tomasza Stańko i kolejnym Zbigniewa Namysłowskiego, Leszek Możdżer miał jedynie 23 lata i w kategorii błyskotliwych debiutów naszych jazzowych mistrzów może konkurować chyba tylko ze Stanisławem Sojką.

Chwilę później Miłość nawiązuje współpracę z legendarnym Lesterem Bowie, a Możdżer jeszcze w tym samym 1994 roku uczestniczy w nagraniu albumu „Infinity” innego Mistrza – Eryka Kulma. To było zresztą spotkanie na szczycie i skład absolutnie fenomenalny, który stworzył jedną z najlepszych płyt lat dziewięćdziesiątych w Polsce i okolicach. Eryk Kulm, Leszek Możdżer, Piotr Wojtasik, Maciej Sikała i Adam Kowalewski, to muzycy, którzy jeszcze wielokrotnie później spotkają się na scenie i w studiach nagraniowych.

Kolejny album z Leszkiem Możdżerem w roli wyłącznego lidera powstaje już dwa lata później. Na „Talk To Jesus” zagrali oprócz lidera Piotr Wojtasik, Adam Pierończyk, Maciej Sikała i Adam Kowalewski, a na perkusji znany z Miłości, Łoskotu, Kur i innych yassowych projektów Jacek Olter. Mój ulubiony Możdżer to Możdżer solo, jednak wśród płyt do których najczęściej wracam jest również moim zdaniem absolutnie genialny, choć wymagający wielkiego skupienia i uwagi, zresztą tak jak większość muzyki Leszka Możdżera album „Live In Sofia” nagrany w duecie z Adamem Pierończykiem. W końcówce lat dziewięćdziesiątych słuchałem tego albumu niemal bez przerwy. Dziś brzmi równie ciekawie, ponad 20 lat temu i z pewnością ciągle, mimo wielu kolejnych wyśmienitych albumów, jest dla mnie w pierwszej trójce najlepszych nagrań Leszka Możdżera (również w takim zestawieniu Adama Pierończyka umieszczam go bez chwili wahania). Wyprzedzając nieco chronologię tej historii, pozostałe dwa albumy to absolutnie genialny „Komeda” i równie dobry „Polska”. „Live In Sofia” i „Komeda” to miłość absolutna od pierwszego wejrzenia, z płytą „Polska” miałem na początku trochę pod górkę, ale dziś uważam, że to jedno ze szczytowych osiągnięć Możdżera. Kontynuacja „Live In Sofia” – „19-9-1999” udała się jakby trochę mniej, jednak to tylko efekt wysoko podniesionej przez poprzedni album duetu poprzeczki.

W latach dziewięćdziesiątych niemal równolegle była w życiu Leszka Możdżera kariera solowa – ta free jazzowa z Pierończykiem, mainstreamowa z sekstetem i Quintessence, i nowocześnie klasyczna z Chopinem w roli głównej. Do tego Miłość i projekty poboczne (Kury), gościnne występy na scenie popowej i jazz tradycyjny z Emilem Kowalskim. Sporo tego i to w skrajnie różnych muzycznych postaciach. W przypadku Możdżera ilość nie oznaczała spadku jakości, może czasem jego udział w przeróżnych projektach bywał dość symboliczny, jednak trudno znaleźć nuty zagrane przez Możdżera niepotrzebnie. Warto też wspomnieć o wątku związanym z muzyką filmową zarówno tą przygotowywaną w Polsce, jak i w Hollywood. Z polskich projektów trzeba przypomnieć „Pożegnanie z Marią” z całą śmietanką naszych polskich muzyków (Stańko, Szukalski i inni), „Słodko Gorzki” i już w XXI wieku „Nienasycenie”. Filmy zagraniczne to nagrodzony za muzykę „Finding Neverland”, a także inne projekty realizowane z Janem A.P. Kaczmarkiem i Zbigniewem Preisnerem, a także jedno z najnowszych nagrań Możdżera – muzykę do filmu „Ikar” opowiadającym o życiu innego naszego Mistrza – Mieczysława Kosza. Możdżer przygotował również w Gdyni jedną z lepszych adaptacji musicalu „Hair” jakie widziałem.

W 2004 roku Możdżer zagrał recital w duecie z Adamem Makowiczem w Carnegie Hall (album „Makowicz vs Możdżer At Carnegie Hall”). Kilka lat wcześniej nieco przypadkiem poznał Larsa Danielssona, z którym zagrał koncert na rynku w Warszawie i który doprowadził do kontraktu z wytwórnią ACT Music i nagrania kilku doskonałych albumów – „Możdżer Danielsson Fresco Live” (to jeszcze zanim Możdżer podpisał kontrakt z Siggi Lochem), a później „Tarrantela” i „Polska” a także gościnnych występów pianisty na innych płytach Danielssona i jego żony – również nagrywającej dla ACT Music – Caecilie Norby.

W przypadku Leszka Możdżera pewnym mogę być tylko jednego – jego najlepsze płyty jeszcze nie powstały i zupełnie nie potrafię przewidzieć, jakie będą jego kolejne kroki, z pewnością jednak dostarczy fanom jeszcze bardzo wielu wzruszeń i wiele razy zaskoczy nas swoimi niezwykłymi muzycznymi pomysłami.

13 grudnia 2020

Kuba Stankiewicz – Film Story

Najnowszy album Kuby Stankiewicza w związku z udziałem w jego nagraniu Darka Oleszkiewicza przypomniał mi o zespole Travelling Birds Quintet, który obaj współtworzyli, wydawało mi się, że niemal wczoraj. Udany wieczór spędzony z „Film Story” wydłużył się ponad plan udanym powrotem do albumu zespołu z 1994 roku. Wydawało mi się, że to było całkiem niedawno.

Wszyscy muzycy kwintetu przez ostatnie 25 lat dali fanom wiele doskonałych nagrań. Piotr Wojtasik, Piotr Baron, Cezary Konrad, Darek Oleszkiewicz i Kuba Stankiewicz – wszyscy poszli swoimi własnymi drogami, choć jak to w muzyce jazzowej bywa, spotykali się wielokrotnie w różnych konfiguracjach. Na potrzeby „Film Story” powstał zespół, prawdopodobnie tylko dla tego jednego albumu, złożony z muzyków polskich – Kuby Stankiewicza i Darka Oleszkiewicza oraz amerykańskich – perkusistki z Los Angeles Tiny Raymond oraz gości specjalnych zaproszonych tylko do jednego utworu – Jordana Berlianta i saksofonisty Boba Shepparda.

Płyta powstała w Los Angeles, stąd możliwy udział gości. Jordan Berliant, którego występ w utworze tytułowym jest całkiem udany, to znany na Zachodnim Wybrzeżu manager muzyczny, który zajmuje się od wielu lat interesami rockowych i popowych zespołów z najwyższej światowej półki, a grę na gitarze traktuje raczej jako hobby. Bob Sheppard to muzyk zawodowy, którego pamięta przede wszystkim z występów z Joni Mitchell, ale braci Breckerów i orkiestry Freddie Hubbarda.

„Film Story” to jednak przede wszystkim Kuba Stankiewicz i Darek Oleszkiewicz. Autorski repertuar pianisty ma z założenia uzupełniać, mam nadzieję, że nie zamykać, cykl jego nagrań muzyki filmowej. Podobieństwo okładek albumów do „The Music of Bronisław Kaper” i „The Music of Henryk Wars” z pewnością nie jest przypadkowe. „Film Story” zawiera jednak autorskie kompozycje Stankiewicza, do których film jeszcze nie powstał. To nie jest jakaś szczególnie nowatorska koncepcja, jednak, jeśli jakiś reżyser chciałby zwrócić uwagę na muzykę Stankiewicza, to może ją z łatwością wykorzystać w wielu różnych filmowych konwencjach.

Stworzenie tak skonstruowanego tryptyku kompozytorów – Kaper, Wars, Stankiewicz to spore ryzyko dla lidera, bo zestawienie tych płyt jest nieuchronne, a Kaper i Wars to byli kompozytorzy wybitni. Stankiewicz okazuje się być równie utalentowany. To nie jest oczywiście pierwszy album z autorską muzyką lidera. Od zawsze komponował, jednak do dziś był dla mnie przede wszystkim wyśmienitym pianistą. Teraz jest też doskonałym kompozytorem, który równie dobrze czuje się w swoim własnym repertuarze, jak budując własne, osobiste interpretacje znanych melodii.

Kuba Stankiewicz jest pianistą oszczędnym. Układa dźwięki w mistrzowski sposób pozostawiając między nimi istotne przestrzenie stymulujące wyobraźnię uważnego słuchacza. Oczywiście każdemu w czasie kolejnych wieczorów z „Film Story” wyobraźnie podsunie inny film. Nie będzie to z pewnością kino wartkiej i wypełnionej niepotrzebnymi efektami akcji. To raczej będzie film o tych, którzy mają czas pomyśleć, rozejrzeć się i zastanowić nad własnym życiem. Świat byłby lepszy, gdyby więcej ludzi chciało słuchać tak pięknej muzyki. Jak dla mnie może być nie tylko film, ale nawet serial. Czekam na więcej.

Kuba Stankiewicz
Film Story
Format: CD
Wytwórnia: KSQ Music
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5903796604016

12 grudnia 2020

Andrzej Przybielski – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Andrzej Przybielski urodził się w Bydgoszczy w 1944 roku i przez całe swoje życie związany był muzycznie z tym miastem. Jak wielu muzyków, których młodość przypadała na okres, kiedy dostęp do najnowszych nagrań, nut i kontakty z muzykami z całego świata był ograniczony, zaczynał od grania jazzu tradycyjnego. Na trąbce Andrzej Przybielski zaczął grać w wieku mniej więcej 17 lat, choć nie miał z tym łatwo, jego pierwszą własną trąbkę osobiście zniszczył mu ojciec, zaczynający wątpić w przyszłą karierę syna, który miał zostać inżynierem. Jego pierwszym zespołem był działający w Bydgoszczy Traditional Jazz Group z Jackiem Bednarkiem i Bogdanem Ciesielskim. Podsumowując służbę wojskową Przybielskiego jego dowódca opisał go następująco – nie żołnierz, zdolny improwizator i być może w przyszłości wartościowy muzyk. Pułkownik okazał się wizjonerem.

W końcówce lat sześćdziesiątych zaczął grać dużo nowocześniejsze dźwięki i razem z zespołem Trio Gdańsk zdobył w 1968 roku jedną z nagród na festiwalu Jazz Nad Odrą, który był wtedy swoistą poczekalnią dla młodych muzyków chcących zagrać na największych polskich scenach, w tym tej najważniejszej, czyli w Warszawie w czasie Jazz Jamboree.

Już rok później – w 1969 roku Przybielski zagrał tam po raz pierwszy, prezentując swoje własne trio, w dość awangardowym w tamtych czasach w Polsce składzie – czyli bez fortepianu. Na kontrabasie zagrał jeden z najbardziej niedocenionych w Polsce muzyków – Helmut Nadolski. Na bębnach nieco mniej znany Janusz Trzciński, którego Przybielski znał jeszcze z czasów grania jazzu tradycyjnego z Jackiem Bednarkiem, późniejszym członkiem Formacji Muzyki Współczesnej Andrzeja Kurylewicza.

Od czasu swojego pierwszego występu na Jazz Jamboree Przybielski stał się już do swojej śmierci w 2011 roku symbolem polskiej awangardy jazzowej. Jeśli ktoś grał w Polsce nowocześnie i był na czasie z najbardziej aktualnymi nowościami z całego świata, to Przybielski, często z Nadolskim i innym czołowym polskim eksperymentatorem – Zdzisławem Piernikiem wyprzedzali takich awangardzistów co najmniej o dwa kroki. Od samego początku swojej kariery Przybielski był nie tylko wyśmienitym improwizatorem, ale też zdobywającym za swoje prace nagrody kompozytorem. W 1970 roku Przybielski powrócił na scenę Jazz Jamboree, wtedy najważniejszą scenę jazzową w Polsce grając w składzie zespołu Andrzeja Kurylewicza. Później miał powracać na festiwal wielokrotnie.

Andrzej Przybielski zagrał na niezliczonej ilości przeróżnych płyt, jednak większość jego dyskografii to były niszowe, awangardowe nagrania, a jeszcze więcej genialnej muzyki pozostała tylko we wspomnieniach tych, którzy widzieli go na żywo. Już w 1972 roku powstała jedna z najbardziej niezwykłych płyt polskiej awangardy. Cieszący się sławą niezwykłą jak na polskie warunki i odnoszący komercyjne sukcesy Czesław Niemen postanowił spróbować czegoś zupełnie innego. Do zespołu zaprosił Andrzeja Przybielskiego, Helmuta Nadolskiego, Józefa Skrzeka, Jerzego Piotrowskiego i Anthimosa Apostolisa. W efekcie powstał dwupłytowy album „Marionetki”, lub jak czasem bywa enigmatycznie nazywany „Czesław Niemen Vol. 1” i „Vol. 2”. Dla fanów przebojów Niemena z kilku poprzednich sezonów to musiał być szok, choć znawcy mogli spodziewać się jazzowego odlotu po zaproszeniu do nagrania albumów „Niemen” i „Enigmatic” Zbigniewa Namysłowskiego i kilku innych muzyków jazzowych. Jednak przy „Marionetkach” to tylko próba, zresztą udana, wzbogacenia popowego brzmienia o kilka ciekawszych harmonicznie solówek. „Marionetki” to pełen odlot i jedna z najciekawszych płyt Niemena z istotnym udziałem Andrzeja Przybielskiego.

W 1972 roku Przybielski utworzył z Helmutem Nadolskim i Władysławem Jagiełło zespół Sesja 72, którego kolejne edycje w szerszych składach w kolejnych latach wyznaczały kierunek rozwoju awangardowej twórczości muzycznej, dla której słowo jazz czasami bywało niewystarczająco pojemne. Już w kolejnym roku zespół ilustrował muzycznie recytacje poetyckie Igi Cembrzyńskiej. W czasie całej swojej kariery Andrzej Przybielski tworzył muzykę dla teatru. Niestety większość tego materiału nigdy nie została nagrana.

W kolejnych latach współpracował też z SBB, Skrzeka poznał grając z Niemenem. W latach osiemdziesiątych był członkiem formacji Free Cooperation, której trzon stanowili muzycy dużo młodszego pokolenia. Andrzej Przybielski należał do tych twórców, którzy łatwo znajdowali wspólny język z młodszym pokoleniem. Dźwięki jego trąbki usłyszycie na płytach T.Love, Variete i popowych produkcjach Stanisława Sojki. Jednak nie był trębaczem do wynajęcia. Przebywał we własnym dźwiękowym świecie i pojawiał się w studiu tylko wtedy, kiedy było wiadomo, że będzie mógł realizować własne pomysły. W latach osiemdziesiątych realizował również własne projekty. Z Aleksandrem Koreckim i Wojciechem Konikiewiczem w 1984 roku nagrał słynny album „W sferze dotyku”. Jako jeden z nielicznych, a może nawet jedyny trębacz, zagrał duet z Tomaszem Stańko na jego płycie „Peyotl”.

W kolejnej dekadzie Andrzeja Przybielskiego często można było odnaleźć w środowisku młodych muzyków związanych z trójmiejskim yassem i kultowym bydgoskim klubem Mózg. Jednak Przybielski to nie tylko jazzowa awangarda. Po śmierci Milesa Davisa podjął się chyba najtrudniejszego z jazzowych wyzwań. Grał na trąbce w zespole Tribute To Miles Davis Orchestra, który przez wiele lat koncertował na polskich scenach z repertuarem opartym na kompozycjach z repertuaru mistrza trąbki.

XXI wiek przyniósł kolejne awangardowe projekty z udziałem Andrzeja Przybielskiego. Nagrywał z braćmi Oleś, Wojciechem Konikiewiczem, grupą Sing Sing Penelope Wojciecha Jachny i zespołem The Ślub. Realizował też własne projekty, z których wiele nie zostało do dziś wydanych.

Andrzej Przybielski zmarł w 2011 roku w Bydgoszczy, z którą związany był całe życie, pozostawiając po sobie olbrzymi katalog muzyki, którą niezwykle trudno zebrać. Przez całe życie eksperymentował, co sprawiało, że albumy z jego udziałem raczej nie ukazywały się w dużych i gwarantujących wznowienia wytwórniach.

11 grudnia 2020

Krzysztof Pacan – Story Of 82

Krzysztof Pacan nie jest chyba urodzonym liderem, co wcale nie musi być wadą. „Story Of 82” to dopiero jego drugi album w roli lidera. Niemal 10 lat minęło od premiery dobrze przyjętego „Facing The Challange”. Biorąc pod uwagę ilość przeróżnych projektów, w których uczestniczył, z pewnością przez ostatnie 10 lat nie nudził się zbytnio. Muzykę warto nagrywać wtedy, kiedy ma się coś do powiedzenia, a nie wtedy, kiedy logika rynku i przyjęty zwyczaj pokazują, że już czas na kolejny album.

Krzysztof Pacan zresztą należy raczej do muzyków, którzy nie mają zbyt wiele wolnego czasu. Współpracował ze Zbigniewem Namysłowskim, Jerzym Małkiem, Urszulą Dudziak, Joachimem Menclem, Sławkiem Jaskułke i wieloma innymi muzykami jazzowymi, grając w doskonałych składach setki koncertów. Jego basowe ścieżki znajdziecie też na wielu płytach muzyków, o których na antenie RadioJAZZ.FM raczej nie mówimy zbyt wiele. Krótko mówiąc – Krzysztof Pacan od wielu lat jest uznanym muzykiem sesyjnym.

Słuchając jego nowego albumu „Story of 82” starałem się przypomnieć momenty koncertowe, z których pamiętam występy lidera. Na jazzowej scenie niekoniecznie trzeba się wyróżniać, czasem trzeba wtopić się w tłum. Z pewnością słyszałem Krzysztofa Pacana wielokrotnie, choć potrafiłem przypomnieć sobie jedynie koncerty Moniki Borzym i plenerowy występ zespołu Full Drive Henryka Miśkiewicza, gdzie chyba grał zastępstwo za Roberta Kubiszyna.

Od solowych projektów gitarzystów basowych wielu spodziewa się wirtuozerskich popisów. Jeśli tego szukacie, to jesteście w niewłaściwym miejscu. „Story Of 82” to dobrze skomponowana i świetnie zagrana płyta jazzowego kwartetu. Kompozycje autorstwa lidera brzmią jakby były napisane z myślą o saksofonie Radka Nowickiego, który ukradł show liderowi. Oczywiście bez Krzysztofa Pacana ta płyta nie mogłaby się wydarzyć, nie tylko dlatego, że skomponował wszystkie utwory i zebrał zespół. Spragnieni basowych solówek mogą zawsze rozpocząć przygodę z tym albumem od inhibitorów serotoniny.

Gdybym dostał ten album bez okładki, stawiałbym jednak na to, że liderem zespołu jest saksofonista. To spory komplement zarówno dla Radka Nowickiego, który ze swojego zadania wywiązał się doskonale, jak i dla lidera, który oparł się pokusie nadmiaru wirtuozerskich popisów.

Gitarę basową nagrywa się niełatwo, szczególnie, jeśli ma jednocześnie być widoczna i zniknąć w muzycznej przestrzeni integrując się z zespołem. Brzmienie albumu pierwszego wieczora wydawało mi się dziwnie wycofane. To był jednak efekt bezpośredniego porównania z muzyką, której słuchałem zanim w odtwarzaczu znalazł się album Krzysztofa Pacana. Kolejny wieczór postanowiłem rozpocząć od „Story Of 82”. Wtedy wszystko stało się jasne. W produkcji albumu pojawiła się albo jakaś mocno analogowa technologia w nagraniu basu, albo zastępująca ją komputerowa wtyczka, tym razem jeśli tak było, zastępująca udanie. Może brakuje mi trochę dynamiki, jednak ja skupiam się przede wszystkim na muzyce, gdyby było inaczej, pewnie sporą część jazzowych klasyków musiałbym wysłać na emeryturę. Myślę, że „Story Of 82”, jeśli prawidłowo została przygotowana wersja analogowa, ma sporą szansę brzmieć lepiej z płyty analogowej, którą zamierzam sobie niedługo sprawić, bo ten album zasługuje na dalszą eksplorację.

Płyty analogowe kupuję oszczędnie, bo zajmują więcej miejsca i zwykle są też droższe. Muzyka Krzysztofa Pacana z najnowszego albumu warta jest ceny płyty analogowej. Mam nadzieję, że na jego kolejne solowe nagranie nie będę musiał czekać kolejne 10 lat. To dobry album, świetnie skomponowany, zawierający muzykę zagraną przez dobrze wymyślony zespół, który zagrał tak lepiej niż wynika to z sumy wartości nazwisk muzyków, tworząc coś więcej niż tylko kolejną dobrą płytę. Być może to początek dłuższej współpracy, co z pewnością może przynieść kolejne ciekawe nagrania.

Krzysztof Pacan
Story Of 82
Format: CD
Wytwórnia: Audio Cave
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5908298549124

10 grudnia 2020

Bogdan Hołownia – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Bogdan Hołownia to pianista niezwykły, jeden z największych romantyków polskiego fortepianu, uwielbiany akompaniator wielu wokalistek, badacz twórczości Jerzego Wasowskiego, aranżer i muzyk poruszający się z niezwykłą sprawnością w klimacie pięknych polskich piosenek i jazzowych standardów. Swoją pierwszą autorską płytę nagrał w wieku niemal 40 lat. Od premiery albumu „On The Sunny Side” Hołownia nagrywa kolejne albumy, choć nie należy do muzyków, którzy czują przymus nagrania co roku czegoś nowego. Raczej żyje swoim muzycznym rytmem, który wyznaczają nie tylko solowe projekty i trasy koncertowe, ale też gościnne występy z wokalistami i wokalistkami nie tylko ze świata jazzu.

Bogdan Hołownia odbył długą drogę z rodzinnego Torunia i tamtejszej Średniej Szkoły Muzycznej do Berklee College Of Music w Bostonie. To właśnie w Stanach Zjednoczonych powstała jego pierwsza płyta, nagrana z udziałem amerykańskich muzyków. Album „On The Sunny Side” zawiera osobiste interpretacje znanych jazzowych standardów i jest moją ulubioną płytą Bogdana Hołowni. Wydany niestety chyba w małym nakładzie przez GOWI nie został nigdy wznowiony, a sam Bogdan Hołownia powiedział kiedyś, że bardzo żałuje, że nie jest możliwe jej ponowne wydanie.

Błyskotliwy debiut Hołowni to odważne i należące do najlepszych w niezwykle mocno obsadzonych konkurencjach wersje „Summertime”, „Ornithology”, „Mercy, Mercy, Mercy” i tytułowej „On The Sunny Side Of The Street”. Na płycie znajdziecie również świetnie pomyślane interpretacje dwu utworów naszych mistrzów jazzowej kompozycji – Krzysztofa Komedy („Sleep Safe And Warm”) i Bronisława Kapera („Invitation”).

Bogdan Hołownia zarejestrował ten album w towarzystwie dwojga niezbyt znanych amerykańskich muzyków, którzy udzielają się raczej w roli edukatorów, niż aktywnych na scenie artystów. O muzycznym dorobku basisty – Dave Clarke’a nie wiem zbyt wiele, Skip Hadden wsławił się udziałem w kilku nagraniach Weather Report, co samo w sobie powinno być znakiem muzycznej kompetencji, bowiem znalazł się w gronie wielu wybitnych bębniarzy grających w tym zespole – między innymi Alphonse Mouzona, Narady Michaela Waldena, Alexa Acuny, Petera Erskine’a czy Omara Hakima. „On The Sunny Side” nie potrzebuje jednak instrumentalnej wirtuozerii. To gra zespołowa, myślenie, dekompozycja i zabawa formą. To jeden z tych zaskakujących albumów, do których będziecie ciągle wracać, w których będziecie odkrywać nowe brzmienia, nowe pomysły. To album wyśmienitego fortepianowego tria, które jeśli istniałoby nieco dłużej, z pewnością podbiłoby świat. Ten album jest rezultatem studiów lidera w Berklee. Czasem trochę żałuję, że Bogdan Hołownia nie grywa często takiego repertuaru. Wtedy sięgam po płytę i wspominam stare czasy.

Wkrótce po nagraniu swojego pierwszego autorskiego albumu Hołownia nagrał w Stanach Zjednoczonych album z Grażyną Auguścik. „Pastels” jest do dziś jedną z najciekawszych pozycji w obszernym katalogu obu wybitnych artystów. Thelonious Monk, Cole Porter, Duke Ellington i Tadeusz Sygietyński, a także wiele innych amerykańskich jazzowych standardów – taki wybór utworów mógł udać się chyba tylko Grażynie Auguścik i Bogdanowi Hołowni. Ten album na szczęście można do dziś bez problemu kupić, co polecam, bo to doskonały podręcznik jazzowych standardów.

Współpraca Bogdana Hołowni z wokalistkami rozwija się do dziś. Usłyszałem kiedyś, że na możliwość zagrania trasy z Bogdanem Hołownią trzeba zapisać się ze sporym wyprzedzeniem. Z jego usług oprócz Grażyny Auguścik korzystały też Anna Maria Jopek, Lora Szafran, Danuta Błażejczyk i Dorota Miśkiewicz, a także Magda Umer, Sibel Kose i Marzena Ślusarska. Osobny rozdział, nawet jeśli niekoniecznie obszerny, to nagrania Bogdana Hołowni z wokalistami. W tym dziale jego dyskografii znajdziecie nagrania z francusko-włosko-polskim wokalistą Chrisem Schittullim („C’est Sin Bon”), Januszem Szromem („Faceci do wzięcia”), Bronkiem Harasiukiem („As Times Goes By”) i moją drugą ulubioną płytę Hołowni, album wybitny – „…Tales”, czyli duet Hołowni i Jorgosa Skoliasa.

Właściwie dzięki „…Tales”, „Pastels” i „On The Sunny Side” Hołownia mógłby znaleźć się na szczycie zestawienia naszych jazzowych pianistów, choć ja ciągle czekam na jego kolejne solowe nagrania. Nie można zapominać o dwu albumach nagranych przez Hołownię dla Sony Music - solo na fortepianie „Don’t Ask Why” i z amerykańską ekipą muzyków (Art Davis, Larry Kohut, Jeff Stitely) – „Chwile”. Te albumy jednak też nie mają szczęścia – Sony chyba o nich już zapomniało. Kto nie wykazał się refleksem na przełomie wieków, może dziś szukać tych albumów jedynie na aukcjach internetowych. Trochę szkoda.

Z trzech moim zdaniem najważniejszych płyt Hołowni do kupienia jest dziś tylko jedna – „Pastels” Grażyny Auguścik. „…Tales” wydał sklep ze sprzętem Hi-Fi w limitowanym nakładzie, a „On The Sunny Side” GOWI, choć ten album czasem pojawia się w ofercie sklepów internetowych. Jeśli go zobaczycie, kupujcie natychmiast.

Bogdan Hołownia to również niestrudzony badacz dorobku muzycznego Jerzego Wasowskiego. Utwory Wasowskiego gra od wielu lat, kiedy tylko jest do tego okazja, jest również autorem opracowań materiału nutowego i aranżacji wielu jego kompozycji. Sięga również po innych polskich kompozytorów, którzy gdyby byli bliżej Ameryki, znani byliby na całym świecie – Henryka Warsa i Władysława Szpilmana. Bogdan Hołownia jest również autorem podręcznika harmonii jazzowej i nauczycielem kolejnych pokoleń muzyków, który udziela się na jazzowych warsztatach. Uczy również fortepianu w szkole muzycznej, choć na co dzień raczej stroni od wielkomiejskiego hałasu.

09 grudnia 2020

Bill Frisell – Valentine

Jakoś nie czuję się zaskoczonym najnowszym dziełem Billa Frisella. Jednak chyba nie mam ochoty, żeby akurat on jakoś specjalnie się zmieniał, albo szukał nowego brzmienia. To które usłyszycie na „Valentine” jest idealne. Thomas Morgan i Rudy Royston to z pewnością nie Dave Holland i Elvin Jones. To jednak inny album, niż jedno z moich ulubionych dzieł Frisella, albumu „Bill Frisell With Dave Holland And Elvin Jones”. Najnowszy album to Bill Frisell plus 2. Holland i Jones byli równorzędnymi partnerami gitarzysty. Najnowsza sekcja Frisella to jednak przede wszystkim tło dla lidera. To też mi nie przeszkadza, bowiem Frisell potrafi mnie zaciekawić przestrzenią pomiędzy dźwiękami gitary już od wielu lat.

Jest jednym z tych muzyków, którzy im grają mniej tym lepiej. Tak jest i tym razem. Dlatego album „Valentine” podoba mi się w całości, jest taką właśnie oszczędną, kameralną i zrelaksowaną produkcją. Wygląda na produkt trochę składankowy. Zaczyna się od Boubacar Traore „Baba Drame”, do której Frisell wraca już nie pierwszy raz. Powrót do starszych kompozycji to nie jest coś, co oznacza lenistwo. Gdyby tak było, połowę nagrań Ellingtona i Monka powinno się wyrzucić i już nigdy nie wznawiać. Frisell również rozwija melodie i przedstawia je w różny sposób.

Album, który wygląda na zbiór kompozycji premierowych, starszych melodii Frisella i przypadkowo wybranych evergreenów jest w rzeczywistości rodzajem koncertu zagranego w studiu. Trio Frisella nagrało album mając za sobą trasę koncertową niemal z marszu. Być może „We Shall Overcome” grywali na bis.

Po kilku wieczorach spędzonych z tym albumem mam poczucie, że ciągle jeszcze nie wiem, czy to album niezwykle spójnego i przemyślanego tria z gitarą w roli głównej, czy to tylko gitara i ważne, ale drugoplanowe tło muzyczne. Każdy kolejny wieczór z tą płytą przynosi kolejną refleksję. Próby odgadnięcia koncepcji lidera są pewnie zupełnie niepotrzebnym przyzwyczajeniem recenzenta. Niezależnie od powodu chce mi się do tej płyty wracać, a to oznacza, że muzyka brzmi interesująco i mimo prostej formy i totalnej przewidywalności nie jest ani przez chwilę nudna. Z tym albumem mogę spędzić cały wieczór nie zauważając, że słyszę te same utwory po raz kolejny.

Frisell zaskoczył swoich fanów nie raz. Ja jednak wolę jego klasyczną, zwyczajną grę na gitarze, niż wszystkie awangardowe nagrania z Johnem Zornem i Vernonem Reidem. Jak dla mnie Frisell może po swojemu grać country, amerykańskie klasyki z musicali, piosenki z list przebojów, albo co tam jeszcze ma piękne melodie. Tylko aby w małych składach i z dala od jakiejkolwiek elektroniki. Wtedy powstaną dzieła tak wyśmienite jak „Valentine”.

Dalej będę się upierał, że Morgan i Royston to nie Dave Holland i Elvin Jones, ani nawet nie Ron Carter i Paul Motian, ale trzeba dawać szansę młodszym muzykom rozwinąć się pod okiem starszego o pokolenie, albo dwa kolegi.

Bill Frisell
Valentine
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / UMG
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 60250899209

08 grudnia 2020

Stanisław Sojka – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Początki kariery Stanisława Sojki odbiegają nieco od wzorcowego dzieciństwa Mistrza Polskiego Jazzu. Po 35 odcinkach mogę próbować taki wzorzec skonstruować. Sojka nie grał na akordeonie, nie trafił też do szkoły muzycznej, w której z braku wyposażenia byłby zmuszony grać na jakimś dziwnym instrumencie. Jego muzyczne dzieciństwo wyglądało w Polsce zadziwiająco podobnie do wczesnej młodości jego amerykańskich idoli – Raya Charlesa i Stevie Wondera. W wieku 7 lat zaczął występować z kościelnym chórem, a kiedy miał 14 lat został kościelnym organistą w katedrze w Gliwicach. W szkole muzycznej uczył się gry na skrzypcach. Skończył średnią szkołę muzyczną. Na Akademii w Katowicach studiował aranżację i kompozycję. Wtedy już nie grał na skrzypcach, śpiewał w uczelnianym zespole.

Pierwszą przygodą Stanisława Sojki z jazzem była współpraca z Extra Ball Jarka Śmietany w końcówce lat siedemdziesiątych. To było jeszcze przed nagraniem w listopadzie 1978 roku koncertu, który okazał się jednym z najbardziej błyskotliwych debiutów w historii polskiej muzyki jazzowej. W Filharmonii w Warszawie Stanisław Sojka zaśpiewał akompaniując sobie na fortepianie recital, który ukazał się na płycie „Don’t You Cry”. Gdyby Sojka nagrał tylko tą płytę, zasługiwałby na miano jednego z najlepszych polskich wokalistów wszechczasów. Zrobił jednak do dziś dużo więcej.

W cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu piszę o najważniejszych postaciach sceny jazzowej działających w Polsce, lub mających polskie muzyczne korzenie. Dlatego też, zostawię całą muzykę religijną i sporą część doskonałego popu, a także działalność muzyczną związaną z Szekspirem, Miłoszem, Herbertem i muzyka teatralną komponowaną i nagraną przez Stanisława Sojkę na inną okazję. Jeśli więc o jakiejś płycie poniżej nie przeczytacie, nie oznacza to, że o niej zapomniałem, a tym bardziej, że uważam ją za niezasługującą na przypomnienie. Zwyczajnie skupiam się na jazzowej części dorobku Stanisława Sojki, co daje mi szansę zmieszczenia się z muzycznymi przykładami w przyjętej formule audycji, którym towarzyszy to opracowanie.

Debiut solowy Stanisława Sojki (wcześniej nagrał kilka utworów z uczelnianym zespołem w Katowicach) to zaskakująco dojrzała i niezwykle emocjonalna, jak na 19-latka mieszanka soulu, jazzu, gospel i utworów popularnych wykonywanych przez słynnych jazzowych wokalistów. W programie znajdziecie utwory Raya Charlesa i Stevie Wondera – idoli Sojki, ale też Carole King, Lennona i McCartneya, Gershwina i Ala Jarreau. „Don’t You Cry” to produkcja klasy światowej, a to był dopiero początek.

W 1979 roku Sojka wygrywa, a właściwie deklasuje konkurencję na niestety ostatnich Lubelskich Spotkaniach Wokalistów Jazzowych w obecności Karin Krog, Sheili Jordan i Tanni Marii. W tym samym czasie zaczął również współpracę z uznanymi postaciami muzyki popularnej – śpiewał z Andrzejem Zauchą, Anną Jantar i Marylą Rodowicz. Wystąpił też w przedstawieniu Katarzyny Gartner. Być może dlatego przygotowanie kolejnego albumu jazzowego zajęło mu niemal dwa lata. W styczniu 1981 roku powstaje „Blublula”. Kolejny wybitny album, który gdyby był jedynym dokonaniem Sojki, zapewniłby mu miejsce wśród naszych największych mistrzów. Tym razem Sojka zajmuje się tylko śpiewaniem, dając szansę zespołowi złożonemu z samych sław – na fortepianie zagrał Wojciech Karolak, na kontrabasie Zbigniew Wegehaupt, a na bębnach Czesław Mały Bartkowski. W ten sposób powstał kwartet naszych Mistrzów. Sylwetkę Wojciecha Karolaka opisałem w pierwszym sezonie cyklu, w lipcu przedstawiłem Wam Czesława Małego Bartkowskiego, a Zbigniew Wegehaupt pojawi się jako ostatnia postać drugiego sezonu w odcinkach, które będą miały swoją radiową premierę w tygodniu rozpoczynającym się 14 grudnia. Dla każdego z czwórki muzyków, którzy uczestniczyli w nagraniu albumu „Blublula” to ważny element ich dyskografii. Dla Stanisława Sojki moim zdaniem najważniejszy. Gdybym musiał wybrać jego jeden album – to byłaby właśnie ta płyta. Na szczęście nie muszę i mogę opowiedzieć Wam również o kolejnych. Dziś trudno w to uwierzyć, ale Stanisław Sojka za album „Blublula” dostał w Polsce złotą płytę w 1982 roku, kiedy jej przyznanie oznaczało sprzedaż stu tysięcy egzemplarzy albumu. To oczywiście wyróżnienie zasłużone. Dziś przysługuje za piętnaście tysięcy. Czasy się zmieniają. Do dziś pewnie sprzedano co najmniej drugie tyle albumu, tym bardziej, że „Blublula”, podobnie jak „Don’t You Cry” to albumy zupełnie ponadczasowe i pewnie większość posiadaczy słabych tłoczeń oryginalnych już dawno kupiło albo wersję cyfrową, albo nowoczesne wznowienie. Karolak jest mistrzem swingu, podobnie jak Sojka, w związku z tym to chyba najbardziej swingująca polska płyta wszechczasów.

Sukces albumu „Blublula” zbiegł się w czasie z pierwszymi sukcesami w muzyce popularnej Stanisława Sojki. Jego pierwszym popularnym przebojem była adaptacja piosenki znanej z repertuaru Grażyny Łobaszewskiej „Czas nas uczy pogody”. W 1984 roku w wieku 25 lat Sojka w czasie swojej trasy koncertowej we Francji zagrał jako support na jednym z koncertów Raya Charlesa, jednego z jego muzycznych idoli. Zaczął też komponować, zarówno rozrywkowe piosenki, jak i bardziej rozbudowane formy muzyki religijnej.

Zanim jeszcze wystąpił na jednej scenie z Rayem Charlesem, zarejestrował w 1983 roku swój kolejny wyśmienity album jazzowy, po raz kolejny w wybitnym mistrzowskim składzie – „Sojka Sings Ellington”. Na fortepianie zagrał Włodzimierz Nahorny, na trąbce Andrzej Przybielski (jego sylwetkę przedstawię w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu już za 2 tygodnie) a na kontrabasie Zbigniew Wegehaupt.

Kolejny album w jazzowej dyskografii Stanisława Sojki to recital solowy „W piwnicy na Wójtowskiej” z repertuarem podobnym do debiutu „Don’t You Cry”. Nie zabrakło Raya Charlesa i Stevie Wondera. Sojka wrócił również do fortepianu.

Wycieczka w świat muzyki pop w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wsparta międzynarodowym kontraktem z niemieckim oddziałem RCA przyniosła dobrą płytę „Stanisław Sojka” i popularny w Polsce przebój „Love Is Crazy”. Kariery na skalę międzynarodową Sojka jednak w świecie popu nie zrobił. Po powrocie do Polski związał się na wiele lat z gitarzystą znanym wcześniej z grupy Tie Break Januszem Yaniną Iwańskim. Kolejne piosenki, które związane są nieodłącznie z rozrywkowym wcieleniem Sojki i które w momencie premiery długo utrzymywały się na polskich listach przebojów to „Absolutnie nic”, „Play It Again”, „Cud niepamięci” i „Tak jak w kinie”. Po raz kolejny w nagraniu albumu pomogli zagraniczni producenci. Powstał album „Acoustic” – mało w nim jazzu, swingu jeszcze mniej, ale zgrabne melodie mają moim zdaniem potencjał na jazzowe interpretacje.

W 2000 roku Stanisław Sojka wydał chyba swój jedyny album instrumentalny powracając do współpracy z Andrzejem Przybielskim. Album „Sztuka błądzenia” nazywam udanym muzycznym eksperymentem, jednak nie wracam do niego jakoś szczególnie często. Z pewnością był zaskoczeniem dla fanów Stanisława Sojki i jego wspólnych nagrań z Januszem Yaniną Iwańskim, ale również tych, którzy znali jego interpretacje sonetów Szekspira (moim zdaniem lepsze po angielsku) i nagrania muzyki kościelnej. Zderzenie specyficznej synkopy Sojki kojarzącej się raczej z jego popowymi przebojami z mroczną trąbką Przybielskiego jest ciekawą przygodą muzyczną. Sojka zagrał też fragmenty tego złożonego z piętnastu krótkich kompozycji albumu na skrzypcach, które były jego instrumentem jeszcze w szkole muzycznej.

W 2012 roku Sojka postanowił przypomnieć utwory innego naszego Mistrza Polskiego Jazzu – Czesława Niemena. W wykonaniu Sojki utwory Niemena, nagrane z udziałem między innymi Antoniego Gralaka i Marcina Lamcha, a także gościnnie grającego w dwóch utworach Tomasza Jaśkiewicza, który grał z Niemenem na jednej z jego najbardziej jazzowych płyt („Niemen Enigmatic” z Namysłowskim, Stefańskim i Bartkowskim brzmią jak kompozycje Sojki. W ten sposób okazało się, że osobowość muzyczna Sojki jest równie silna jak Niemena, bowiem większość interpretacji muzyki Niemena brzmi jak jego niepotrzebna kopia (muszę zrobić wyjątek dla Artura Dutkiewicza). Ukazał się również album koncertowy z piosenkami Niemena w wykonaniu Sojki w wersji audio i wideo („Soyka w hołdzie mistrzowi: Live”).

Trzy lata później Sojka wrócił do klasycznych jazzowych standardów w wielkim stylu, tym razem z orkiestrą Rogera Berga album „Stanisław Soyka & Roger Berg Big Band: Swing Revisited” okazał się niezwykle stylowym powrotem do przeszłości, do czasów świetności wielkich orkiestr jazzowych. Najnowsza płyta Stanisława Sojki, w której nagraniu wzięli udział między innymi Antoni Gralak, Tomasz Jaśkiewicz i Marcin Lamch zawiera jego własny repertuar („Muzyka i słowa”).

07 grudnia 2020

Christoph Irniger Trio - Open City

W 2017 roku płyta „Big Wheel Live” formacji Pilgrim Christopha Irnigera była naszą płytą tygodnia. Po trzech latach szwajcarski saksofonista z zupełnie innym składem znowu wydał album, na który warto zwrócić uwagę. W formacji Pilgrim podobało mi się wspólne brzmienie saksofonu i gitary. W najnowszym projekcie Irnigera (choć być może prowadzonym równolegle do Pilgrim) na wyróżnienie zasługuje gościnny udział puzonisty Nilsa Wograma.

Christopha Irnigera znałem do dziś jedynie z nagrań zespołu Pilgrim. Trudno więc mi nie odnieść jego najnowszego albumu do dokonań zespołu działającego w zupełnie innym składzie. Muzyka tria odpowiedzialnego za nagranie „Open City” w tym kontekście, choć nie należy do najłatwiejszych, wydaje się być bardzo konwencjonalna i przewidywalna.

Trio Irnigera ma za sobą równie wiele doświadczeń, co formacja Pilgrim i niedługo będzie obchodzić dziesiąte urodziny. Takie zespoły w szybko zmieniającym się świecie można już uznać za weteranów lokalnej sceny. Doświadczenie niewątpliwie pomaga muzykom zespołu, a zaproszenie gości w osobach grającego na alcie Lorena Stillmana i puzonisty Nilsa Wograma otwiera nieco hermetyczną formułę tria z saksofonem i pozwala nieco zaszaleć i poeksperymentować. Poprzednie nagranie lidera – album „Big Wheel Live” chwaliłem za wspólną grę lidera i gitarzysty Dave’a Gislera. Tym razem na wyróżnienie zasługują momenty, w których głos zabiera puzonista Nils Wogram. Od kilku lat jest jednym z najciekawiej grających nowoczesnych puzonistów w Europie, choć warto zauważyć, że wybrał sobie konkurencję, która nie jest jakoś szczególnie mocno obsadzona.

Wymieszanie free-jazzowej stylistyki z rockową energią w konfiguracji bez gitary i oszczędnej gry perkusji jest ciekawym pomysłem brzmieniowym. Udane eksperymenty rytmiczne tworzą muzykę niełatwą, ale ciekawą i wciągającą. Irniger okazuje się być nie tylko sprawnym technicznie saksofonistą z talentem do niekończących się improwizacji, o czym wiedziałem z jego poprzednich nagrań, jest również, a może nawet przede wszystkim liderem i organizatorem. Ma doskonałe wyczucie i dobrze wybiera sobie współpracowników, tworząc składy nieoczywiste, które potrafią zrobić dobry użytek z jego często dość skomplikowanych rytmicznie kompozycji.

Czekam na kolejne brzmieniowe pomysły Christopha Irnigera i rozpoczynam poszukiwania jego rockowych nagrań, bo udziela się aktywnie również w nieco bardziej rozrywkowej stylistyce. Oprócz Pilgrim i autorskiego trio (tym razem w 5 osobowym składzie), lider prowadzi też podobno równie ciekawe zespoły Cowboys From Hell i Noir. Wydawanie płyt w czasach, kiedy nie można grać nowego materiału na koncertach to z pewnością proces niełatwy, choć z drugiej strony również pozwalający muzykom skupić się na nagraniach i komponowaniu. W Szwajcarii i okolicach Irnigerowi nie zabraknie doskonałych muzyków. Chciałbym przyjrzeć się bliżej tamtejszej scenie jazzowej. Obiecuję sobie to za każdym razem, kiedy ze skrzynki pocztowej wyjmuję przesyłkę z nowościami wytwórni Intakt i za każdym razem na obietnicach się kończy. Na całym świecie ukazują się świetne albumy, w Szwajcarii również. Koniecznie zajrzyjcie czasem do ich sklepu, być może nazwiska muzyków nie powiedzą Wam wiele, ale zawsze można trochę muzyki odnaleźć w internecie, a potem zamówić sobie te najlepsze z dostawą do domu.

Christoph Irniger Trio
Open City
Format: CD
Wytwórnia: Intakt
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: Intakt CD 349/2020