24 lipca 2020

Piotr Lemańczyk Trio - In Simplicity


W klasycznym jazzowym trio nie da się niczego udawać. Muzyka musi być najwyższej próby, nikt nie może nawet na chwilę stracić kontaktu z kolegami z zespołu albo schować się za dźwiękami innych. Potrzeba trzech mistrzów świata, którzy w dodatku muszą stworzyć drużynę, bo inaczej powstanie zbiór solówek, może nawet częściowo muzycznie inspirujących i technicznie perfekcyjnych, ale jak to w takich przypadkach bywa, kwalifikujących się raczej jako załącznik do podręczników dla początkujących muzyków, niż dla słuchaczy poszukujących wrażeń muzycznych. To jednocześnie formułą mocno wyeksploatowana i obfitująca w nagrania tak fenomenalne, że można uznać, że nie da się już nic ulepszyć.


Można jednak i warto próbować. W większości przypadków trio fortepian – kontrabas – perkusja to zespół dowodzony przez pianistów, którzy poszukują dobrej sekcji. W nielicznych przypadkach taka trójka muzyków tworzy zrównoważony zespół. Trio grające w takiej formule stworzone i dowodzone przez kontrabasistę nie zdarza się często. Historia jazzu zna wielu wybitnych basistów, których projekty solowe nie są tak wybitne, jak ich udział w sesjach innych muzyków. Piotr Lemańczyk zaskoczył mnie nagrywając „In Simplicity”. Pokazał, że jest nie tylko wyśmienitym kontrabasistą, ale jeszcze lepszym muzykiem, kompozytorem i liderem potrafiącym stworzyć zespół i przekazać jego członkom swoje pomysły.

Na papierze trio Piotr Lemańczyk / Dominik Wania / Michał Miśkiewicz to rodzaj all-stars band. Gdyby zsumować dorobek nagraniowy i doświadczenia koncertowe członków zespołu, mimo ich młodego jeszcze wieku, powstałaby niezła encyklopedia polskiego i europejskiego nowoczesnego jazzu. W zasadzie same nazwiska na okładce powinny zapewnić sukces. Ten album to jednak znacznie więcej. To doskonałe kompozycje lidera napisane, jak przypuszczam, z myślą o dokładnie tym składzie. Piotr Lemańczyk potrafi zaplanować w swojej muzyce zarówno miejsce na przebojowe melodie, jak i popisy solowe wszystkich członków zespołu. Potrafi połączyć jazzową tradycję z nowoczesnym brzmieniem. Nazwiska nie zawsze grają, ale u Piotra Lemańczyka grają tworząc razem więcej niż każdy z nich potrafi osobno.

Trudno również pominąć doskonałą jakość techniczną nagrania trzech akustycznych instrumentów, choć w tym przypadku muszę zauważyć, że w ostatnich latach jakość realizacji polskich albumów nieustannie się podnosi i chyba nie wypada już wyróżniać realizacji ponadprzeciętnej, ale raczej piętnować nieliczne albumy, które są lepsze muzycznie, niż technicznie. W przypadku „In Simplicity” jakość techniczna nagrania stoi po prostu na światowym poziomie, a jakość muzyczna to absolutna światowa ekstraklasa.

Piotr Lemańczyk Trio
In Simplicity
Format: CD
Wytwórnia: Soliton
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5901571096704

22 lipca 2020

Ella Fitzgerald – Mack The Knife: Ella In Berlin


Ella Fitzgerald to jedna z największych jazzowych wokalistek wszechczasów. W Kanonie Jazzu opisywałem już kilka jej albumów – „Ella & Louis” z Louisem Armstrongiem, Songbooki Cole Portera i braci Gershwin, moje ulubione „Cote d’Azur Concerts On Verve” z Duke Ellingtonem, a także album z kolędami.


Album nagrany w czasie jednej z licznych europejskich organizowanych przez Normana Granza znany jako „Mack The Knife: Ella In Berlin” z 1960 roku nie jest moim ulubionym. Zawsze uważałem i w sumie zdania nie zmieniam, że każda wokalistka zasługuje na dużo lepszy akompaniament, niż ten w wykonaniu zespołu dowodzonego przez Paula Smitha. Dlatego w kolejce do przedstawienia w Kanonie Jazzu czekały i dalej czekają albumy nagrane przez Ellę Fitzgerald z orkiestrą Counta Basie i aranżacjami Quincy Jonesa, duety z Joe Passem i album poświęcony muzyce Antonio Carlosa Jobima („Ella Abraca Jobim”) w doborowej obsadzie z Clarkiem Terry, Tootsem Thielemansem i Joe Passem, a także innymi wielkimi muzykami.

Temat albumu „Mack The Knife” powracał w redakcyjnych rozmowach jednak zbyt wiele razy. Album pojawiał się kilka razy na liście płyt wybieranych przez polskich muzyków jako jeden z pięciu ulubionych albumów w czasie realizacji naszego radiowego cyklu „Dzień z…” i wywiadach dostępnych na naszym kanale na YouTube. Uznałem więc, że nawet jeśli to nie jest moja ulubiona płyta Elli Fitzgerald, powinienem do niej sięgnąć po raz kolejny i poszukać tego, czego nie usłyszałem na tym krążku od lat.

Kwartet Paula Smitha jest tu jedynie tłem, nie usiłuje nawet konkurować z głosem Elli Fitzgerald. Może to właśnie ludziom się podoba? Ja wciąż wolę za fortepianem Counta Basie, albo Duke Ellingtona, ale wtedy mamy już dwie gwiazdy w jednej przestrzeni muzycznej.

Podobno album ciągle pozostaje najlepiej sprzedająca się i najpopularniejszą płytą Elli Fitzgerald, która za ten album dostała dwie nagrody Grammy, w tym jedną za utwór, który ewidentnie się jej nie udał, a przynajmniej nie wszystko poszło zgodnie z planem – mam tu na myśli „Mack The Knife” i powtarzaną we wszelkich możliwych publikacjach historię o spontanicznej improwizacji i naśladowaniu a nawet parodiowaniu wokalnego stylu Louisa Armstronga z powodu zapomnienia tekstu.

Drugą nagrodę Grammy dostał cały album, a warto przypomnieć, że w 1961 roku Grammy przyznano dopiero po raz trzeci i kategorii było dużo mniej, więc dwie nagrody można uznać za sukces. Jednak jeśli prześledzicie uważniej łatwo dostępne statystyki, szybko odnajdziecie informację, że w 1961 roku Ray Charles zgarnął 4 nagrody, a Bob Newhart (komik, w czasach zanim wymyślono internet, komicy swoje występy wydawali na płytach) i Henry Mancini po 3. Tak więc sukces Elli Fitzgerald w zakresie ilości statuetek jest istotny, ale nie znowu jakiś niezwykły, nawet jak na ubogi w kategorie i ilość nagród do zdobycia rok 1961.

Skąd więc fenomen Elli Fitzgerald w Berlinie, która w swojej dyskografii miewała słabsze albumy tylko, jeśli producenci zmuszali ją do śpiewania dalekiego od jazzu repertuaru? Czy tajemnicą jest nieudane „Mack The Knife”? A może raczej wyjątkowo udane, choć dla mnie nieco niepotrzebnie efekciarskie „How High The Moon”? Przecież Ella Fitzgerald śpiew bez słów prawie wymyśliła, a na pewno spopularyzowała, choć miano pierwszeństwa zwykle historycy przyznają Louisowi Armstrongowi i jego „Heebie Jeebies”, a bardziej dociekliwi sięgają do niektórych nagrań Ala Jolsona z 1911 roku, a nawet wcześniejszych rejestracji i relacji z koncertów. W amerykańskiej bibliotece Kongresu znajdziecie rozmowę Alana Lomaxa z Jelly Roll Mortonem opisującym tradycję śpiewu scatem. Sam Morton często mylił fakty albo przypisywał sobie zasługi innych, ale akurat w tym przypadku brzmi wiarygodnie, bo nie jest częścią tej akurat historii.


Nie uważam, że „Ella In Berlin” to album zły, czy w jakikolwiek sposób nieudany. Wiem, że dla wielu to najlepszy album Elli Fitzgerald, ja się z tym zdaniem nie zgadzam, ale ten album jest dalej wybitny wokalnie i trochę mniej ciekawy instrumentalnie, niż inne wielkie nagrania Elli Fitzgerald. Warto jednak przypomnieć słynne „Mack The Knife” i „How High The Moon”, a także inne klasyki z repertuaru Elli Fitzgerald, bowiem ten album nie ma słabych momentów i utworów źle wybranych. Gdybym miał wybrać jedną piosenkę z tego albumu, bez wahania sięgam po zaskakujące „Misty” skrajnie inne od utworów, z których słynie ten album wspomnianych powyżej. Gdybym musiał wybrać jedną ulubioną płytę Elli Fitzgerald, z żalem zostawiając kilka innych wybieram nagrania z Ellingtonem („Cote d’Azur Concerts On Verve” z 1966 roku. „Ella In Berlin” to świetny album, ale moim zdaniem są lepsze…

Ella Fitzgerald
Mack The Knife: Ella In Berlin
Format: CD
Wytwórnia: Verve
Data pierwszego wydania: 1960
Numer: 602498840207

20 lipca 2020

Ain’t No Sunshine – CoverToCover Vol. 62

Pierwsza wersja „Ain’t No Sunshine” została wydana na singlu promującym album „Just As I Am” twórcy tej piosenki – Billa Withersa w 1971 roku. W nagraniu tej oryginalnej wersji wzięła udział najlepsza z możliwych grupa muzyków sesyjnych wytwórni Stax. Donald Duck Dunn, Booker T., Al Jackson Jr. i Jim Keltner. Zabrakło Steve’a Croppera, w roli gitarzysty okazyjnie wystąpił Stephen Stills. Album „Just As I Am” wydała wytwórnia mało znana wytwórnia Sussex, a muzycy Stax mieli kolejne pracowite dni. Bill Withers był największą gwiazdą wytwórni, która powstała krótko przed jego debiutem, na którym umieścił „Ain’t No Sunshine”, kiedy wytwórnia nie utrzymała się na rynku, po kilku latach Withers, wtedy już gwiazda o ustalonej renomie, przeniósł się do prestiżowej Columbii.


Okładkę albumu, z którego największym przebojem okazał się utwór „Ain’t No Sunshine”, zdobi zdjęcie Withersa opierającego się z uśmiechem o mur. Nie jest to jednak mur przypadkowy. Kiedy ukazywał się album, jego twórca pracował zarobkowo w fabryce i to właśnie ściana budynku fabryki siedzeń do samolotów w Burbank jest tłem dla zdjęcia.

Debiutancki singiel zdobył nagrodę Grammy w początkującej i istniejącej dopiero od 2 lat kategorii R&B. Nieźle jak na debiutanta. Później bywało różnie, Billa Withersa, który pozostał na scenie aż do swojej śmierci w marcu tego roku. Sukces odniósł stosunkowo późno. Jego kariera wystartowała, kiedy miał już ponad 30 lat i nagrał „Ain’t No Sunshine”. Z pewnością nie był gwiazdą jednego przeboju. „Lean On Me”, „Use Me”, „Lovely Day”, „Just The Two Of Us” zrealizowane po raz pierwszy z Groverem Washingtonem Juniorem, czy nieco późniejsze „Oh Yeah!” zdobywały uznanie zarówno w jego autorskich wykonaniach, jak i doskonałych nagraniach wielu innych artystów, nie tylko z kręgu muzyki R&B. Dla mnie Bill Withers jest jednak przede wszystkim twórcą tych piosenek a nie ich najlepszym wykonawcą. W przypadku każdego z jego wielkich przebojów potrafię wskazać co najmniej kilka wersji muzycznie ciekawszych.

Tak jest też w przypadku „Ain’t No Sunshine”. Spośród kilkunastu nagrań z moich zbiorów wybieram nagrane w kilka miesięcy po sukcesie kompozytorskiego oryginału wykonanie 14 letniego Michaela Jacksona, który właśnie w 1972 roku wydał swój pierwszy solowy album pozbywając się rodzinnego bagażu w postaci Jacksons 5 („Got To Be There”), a także dwie świetne interpretacje jazzowe – Idy Sand i Davida Sanborna z gościnnym udziałem Stinga. Wyborną wersję koncertową Isaaca Hayesa z albumu „Live At The Sahara Tahoe” opisywanego już przeze mnie w cyklu Kanon Jazzu, Ala Jarreau, Joe Cockera, Rahsaana Rolanda Kirka, Nancy Sinatrę, Stinga solo, Keiko Lee i parę innych świetnych nagrań muszę zostawić na inną okazję.

Ciekawostką jest polski tekst – utwór nazywa się „Sen o dolinie”. Utwór wykonywała na koncertach Budka Suflera, podobno już w 1974 roku, a jedno z takich nagrań znajdziecie na kompilacyjnym albumie „1974 – 1984”. Ja chyba jednak wolę tekst angielski, ale każdy musi sam zdecydować.

Utwór: Ain’t No Sunshine
Album: Just As I Am
Wykonawca: Bill Withers
Wytwórnia: Sussex / Sony / Big Break Records
Rok: 1971
Numer: 5013929044333
Skład: Bill Withers – voc, Stephen Stills – g, Booker T. Jones - g, kbd, Donald Duck Dunn – bg, Chris Ethridge – bg, Jim Keltner – dr, Al Jackson Jr. – dr, Bobbye Hall - perc.

Utwór: Ain’t No Sunshine
Album: Got To Be There
Wykonawca: Michael Jackson
Wytwórnia: Motowwn / Polygram
Rok: 1972
Numer: 731453016224
Skład: Michael Jackson – voc, unknown – various.

Utwór: Ain’t No Sunshine
Album: The Gospel Truth
Wykonawca: Ida Sand feat. Ola Gustafsson & Magnus Lindgren
Wytwórnia: ACT Music
Rok: 2011
Numer: 614427951823
Skład: Ida Sand – voc, Mattias Torell – g, Thobias Gabrielson – b, Anders Hedlund – dr, perc, Magnus Lindgren – woodwinds, Ola Gustafsson – steel g.

Utwór: Ain’t No Sunshine
Album: Inside
Wykonawca: David Sanborn feat. Sting
Wytwórnia: Elektra / Warner
Rok: 1999
Numer: 075596234627
Skład: David Sanborn – sopranino sax, Sting – voc, Marcus Miller – b, g, Bill Frisell – g, Fareed Haque – g, Hank Roberts – cello, Don Alias – perc.

19 lipca 2020

St. Thomas – CoverToCover Vol. 61

Sonny Rollins – kompozytor „St. Thomas” jest równie doskonałym saksofonistą, jak i autorem fantastycznych jazzowych standardów. Jak mało kto potrafi połączyć chwytliwe melodie z otwartą strukturą kompozycji umożliwiającą przygotowywanie przeróżnych aranżacji na różne składy instrumentalne.


„St. Thomas”, jak wiele bluesowych, folkowych i jazzowych kompozycji jest adaptacją wcześniej znanej melodii o ciekawej geograficznej historii. Ślady kompozycji Rollinsa, co zresztą sam kiedyś przyznał, odnaleźć można w staroangielskiej piosence „The Lincolnshire Poacher”, która po raz pierwszy ukazała się w druku pod koniec XVIII wieku, ale z pewnością śpiewana była w Anglii dużo wcześniej. Jednak gdyby melodia, w zamyśle nieznanych twórców tekstu i muzyki trafiła z Anglii bezpośrednio do Stanów Zjednoczonych, nie byłoby to jakoś szczególnie ciekawe. Zanim wojskowa pieśń armii angielskiej stała się jazzowym standardem, najpierw była popularną dziecięcą kołysanką na Wyspach Dziewiczych. Melodię, która miała stać się później jazzowym przebojem, małemu Sonny Rollinsowi śpiewała matka. Sam Sonny Rollins jest rodowitym nowojorczykiem, jednak jego rodzice urodzili się właśnie na jednej z wysp archipelagu Virgin Island na Karaibach. Można więc powiedzieć, że Sonny Rollins melodię „St. Thomas” wyssał z mlekiem matki.

Nagranie pochodzące ze słynnej płyty „Saxophone Colossus” – jednej z najważniejszych wczesnych płyt Sonny Rollinsa nie było pierwszą rejestracją „St. Thomas”. Niemal rok wcześniej melodię, wtedy jeszcze podpisaną jako tradycyjną, czyli nieznanego autorstwa nagrał Randy Weston na płycie „Get Happy With The Randy Weston Trio”. Całkiem niewykluczone, że Randy Weston poznał melodię niezależnie od Sonny Rollinsa, bowiem jego ojciec pochodził z Jamajki, czyli miejsca całkiem bliskiego Wyspom Dziewiczym. Na jego płycie utwór nosi tytuł „Fire Down There”.

Nigdy nie słyszałem o żadnej kłótni pomiędzy Westonem i Rollinsem o autorstwo „St. Thomas”. Randy Weston poddał się chyba trochę bez walki, bo o jego płycie „Get Happy” mało kto dziś pamięta, za to „Saxophone Colossus” jest na każdej liście najważniejszych płyt jazzowych wszechczasów.

Saint Thomas to jedna z Wysp Dziewiczych, które w całości zostały w 1917 roku kupione przez rząd USA od króla Danii, co miało służyć zachowaniu kontroli nad strategicznie ważnym obszarem Karaibów i Kanału Panamskiego w niespokojnym okresie pierwszej wojny światowej. Dziesięć lat później wszystkim mieszkańcom przyznano amerykańskie obywatelstwo, co ułatwiło rodzicom Rollinsa przeprowadzkę do Nowego Jorku, gdzie w 1930 roku przyszedł na świat kompozytor „St. Thomas”. Nikt nie kwestionuje autorstwa Rollinsa, mimo tego, że melodia jest adaptacją. Sam Rollins udowodnił zresztą, że potrafi pisać jazzowe standardy nie tylko adaptując stare melodie, ale też tworząc zupełnie nowe. Stworzył przecież tak doskonałe kompozycje, jak „Doxy” i „Airegin” napisane dla zespołu Milesa Davisa z udziałem Rollinsa. Napisał też, tym razem opierając się na akordach „I Got Rhythm” George’a Gershwina, znowu dla zespołu Milesa Davisa, w którym grał „Oleo” – jedną z najbardziej znanych i najczęściej nagrywanych jazzowych melodii.

Z wielu ciekawych wykonań oprócz oryginału wybieram oryginalne składy instrumentalne – duet gitary i kontrabasu (Jim Hall i Ron Carter) z fantastycznej płyty „Alone Together” i fragment pochodzącego z tego samego, co nagranie Halla i Cartera 1973 roku, ale wydanego dopiero w latach dziewięćdziesiątych koncertu Cedara Waltona, w którym mimo obecności całkiem sprawnego saksofonisty – Clifforda Jordana, dominuje fortepian. Jim Hall i Ron Carter wrócili do „St. Thomas” jeszcze raz dekadę później w nagraniu koncertowym „Live At Village West”. Ten album też bardzo Wam polecam, choć po długich poszukiwaniach idealnego wykonania „St. Thomas” doszedłem do wniosku, że najlepiej zagrał sam Sonny Rollins przedstawiając światu swoją kompozycję po raz pierwszy na płycie „Saxophone Colossus”.

Utwór: St. Thomas
Album: Saxophone Colossus
Wykonawca: Sonny Rollins
Wytwórnia: Prestige / Fantasy / OJC
Rok: 1956
Numer: 090204652228
Skład: Sonny Rollins – ts, Tommy Flanagan – p, Doug Watkins – b, Max Roach – dr.

Utwór: St. Thomas
Album: Alone Together
Wykonawca: Jim Hall & Ron Carter
Wytwórnia: Milestone / Fantasy / OJC
Rok: 1973
Numer: 025218646727
Skład: Jim Hall – g, Ron Carter – b.

Utwór: St. Thomas
Album: Naima
Wykonawca: Cedar Walton
Wytwórnia: 32 Jazz
Rok: 1997 (recorded 1973)
Numer: 604123204620
Skład: Cedar Walton – p, Clifford Jordan – ts, Sam Jones – b, Louis Hayes – dr.