19 grudnia 2020

Andrzej Kurylewicz – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Andrzej Kurylewicz to w historii polskiego jazzu postać niezwykła, dla mnie przede wszystkim kompozytor, choć grał i nagrywał na wielu instrumentach. Twórca muzyki teatralnej, filmowej, baletowej, wielu kompozycji jazzowych, a również różnych form nazywanych ogólnie muzyką klasyczną. Należał do grona pionierów jazzowej Polski. Ten tytuł należy się zresztą wszystkim, którzy zagrali na pierwszym festiwalu w Sopocie w 1956 roku. Grał na fortepianie, trąbce, puzonie, okazjonalnie na wibrafonie, melofonie, instrumentach perkusyjnych i pewnie jeszcze kilku innych instrumentach. Był wybitnym dyrygentem i liderem dużych orkiestrowych składów, zarówno tych bardziej jazzowych, jak i trochę mniej improwizujących. Przez całe życie eksperymentował i poszukiwał. Czasem wyprzedzał świat.

Kurylewicz urodził się we Lwowie, wtedy w Polsce, w 1932 roku. Przed wybuchem drugiej wojny światowej zaczął naukę gry na fortepianie. Po wojnie znalazł się na Śląsku, gdzie uczył się muzyki najpierw w Gliwicach, a później w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie, gdzie studiował kompozycję i fortepian. Kierunku jazzowego wtedy jeszcze nie było. Tak bardzo go nie było, że w 1954 roku podobno właśnie za granie jazzu został z uczelni usunięty. Myślę, że ci, co taką decyzję podjęli, wiele razy żałowali pochopnej decyzji, która z pewnością była raczej polityczna niż artystyczna, choć wersji tej historii jest co najmniej kilka. Jak się za chwilę okaże, to nie będzie jedyna polityczna przygoda w artystycznym życiu Andrzeja Kurylewicza.

Relegowanie spowodowało, że Kurylewicz znalazł z rekomendacji Władysława Szpilmana pracę w krakowskiej rozgłośni Polskiego Radia. W sumie nie mogła to być więc wielka polityczna afera, bo wtedy w jedynie słusznym państwowym radiu pewnie pracy by nie było, nawet dla wielce obiecującego muzyka.

Kurylewicz założył też swój pierwszy zespół jazzowy – MM 176. Nazwa pochodziła od tempa fokstrota na 4/4. Krótkie istnienie tego składu stało się istotnym wydarzeniem w życiu artystycznym i osobistym Andrzeja Kurylewicza. Kiedy bowiem MM 176 ogłosił konkurs chcąc znaleźć wokalistkę do zespołu, na przesłuchaniu pojawiła się Wanda Warska, która po latach wspominała, że pojawiła się w pobliżu w zasadzie chcąc wysłuchać koncertu zespołu i przekazać pozdrowienia od Krzysztofa Komedy, którego wcześniej spotkała w Poznaniu. Faktem jest jednak, że przy okazji tego koncertu, casting, lub konkursu po raz pierwszy Kurylewicz spotkał Wandę Warską.

Krótko istniejący kwintet Kurylewicza w 1955 roku przekształcić się w Sekstet Organowy Polskiego Radia. W tym czasie Kurylewicz trafił też do Melomanów, gdzie o miejsce przy fortepianie musiał walczyć z Komedą i Trzaskowskim. Komeda poszedł w swoją stronę, Trzaskowski grywał na akordeonie, a Kurylewicz zajmował miejsce przy fortepianie.

Na wspomnianym już wielokrotnie w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu festiwalu w Sopocie w 1956 roku Andrzej Kurylewicz zagrał jednak nie z Melomanami, ale we własnym składzie z nieco wtedy mniej znanymi muzykami - Januszem Bednarczykiem (tp), Jerzym Tatarakiem (sax, cl), Zbigniewem Gadomskim (tromb), Ryszardem Grabieniem (b), Ryszardem Szumliczem (dr). Śpiewała oczywiście Wanda Warska, która niedługo miała zostać żoną i wieloletnia partnerką artystyczną Kurylewicza.

W kolejnym roku na drugim festiwalu w Sopocie Kurylewicz zagrał w obu składach Melomanów – tradycyjnym, odpowiadającym klasycznego dixielandowi i nowoczesnym (modern) wzorowanym na stylu cool. Występ Kurylewicza w obu składach i dodatkowo jako wsparcie dla zagranicznej gwiazdy – Big Billa Ramseya nie spodobał się autorowi ówczesnej recenzji – Franciszkowi Lipowiczowi, który zarzucił Kurylewiczowi nieudaną próbę połączenia występów w obu składach Melomanów. Recenzent nie miał istotnych merytorycznych argumentów, założył jedynie, że nie powinno łączyć się stylów. Kurylewicz potrafił grać cool i dixieland i jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy.

Mniej więcej w tym samym czasie powstała pierwsza ważna kompozycja Andrzeja Kurylewicza „Somnambulicy”. Ten utwór po raz pierwszy ukazał się na płycie w 1961 roku, Kurylewicz nie grał na fortepianie, sięgnął po trąbkę, na której miał grać przez kilka lat, za klawiaturą zastąpił go młody Wojciech Karolak. Ten ostatni przypomniał niedawno tą kompozycję na swoim autorskim albumie – „Moontag”. Kurylewicz debiutował na trąbce, a Karolak na fortepianie, bowiem wcześniej grał jazz na saksofonie.

Rok 1958 to czas pierwszego Jazz Jamboree w Warszawie. Kurylewicz zagrał na melofonie w Jazz Believers Andrzeja Trzaskowskiego. W 1960 roku w Krakowie powstał klub Pod Jaszczurami. Kwartet Kurylewicza grał tam regularnie. Być może za sprawą grającego tam również często amerykańskiego zespołu New York Jazz Quartet z trębaczem – Idreesem Suliemanem w składzie Andrzej Kurylewicz zaczął grać na trąbce.

W 1963 roku aktywnie wspierająca środowisko jazzowe krakowska rozgłośnia Polskiego Radia ogłosiła konkurs dla młodych trębaczy. Andrzej Kurylewicz wśród wielu uczestników dostrzegł niezwykły talent 20-letniego Tomasz Stańko. Przyznanie pierwszej nagrody dla Stańki Kurylewicz wymusił podobno groźbą odejścia ze składu jurorów konkursu. W tym samym czasie Andrzej Kurylewicz, podobnie jak wielu innych muzyków jazzowych przeprowadził się na stałe do Warszawy.

W 1964 roku Kurylewicz przedstawił publiczności na Jazz Jamboree swój autorski zespół, w którym na fortepianie grał Adam Makowicz (wtedy jeszcze Matyszkowicz). Kurylewicz grał na trąbce. W tym samym okresie powstaje jedna z najważniejszych stricte jazzowych płyt Andrzeja Kurylewicza – „Go Right”. Ten album zajmuje niezwykle ważne miejsce w historii polskiego jazzu – jest bowiem pierwszą polską długogrającą płytą jazzową. Wcześniej ukazywały się nagrania na płytach 10 calowych i singlach.

W składzie zespołu znaleźli się muzycy, którzy już wtedy byli wielkimi gwiazdami – Jan Ptaszyn Wróblewski, Wojciech Karolak, Tadeusz Wójcik i Andrzej Dąbrowski. Ten zespół (Wójcika zastąpił Juliusz Sandecki) przestał istnieć z powodów, które można uznać za polityczne, bowiem Andrzej Kurylewicz i Wanda Warska nie dostali paszportów, kiedy zespół otrzymał zaproszenie na prestiżowy wtedy i istniejący do dziś festiwal jazzowy we francuskim Antibes. W ten sposób powstał Polish Jazz Quartet Jana Ptaszyna Wróblewskiego.

W 1966 roku po raz kolejny Kurylewicz stał się ofiarą polityki władz – musiał zakończyć trwajacą niemal 3 lata pracę na stanowisku szefa Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji z powodu odmowy wstąpienia do PZPR.

Rok wcześniej rozpoczęła działalność działająca do śmierci muzyka w Warszawie Piwnica Artystyczna Kurylewiczów, którą Kurylewicz prowadził z żoną – Wandą Warską, a później również z córką Gabrielą.

Występy formacji Kurylewicza na Jazz Jamboree w końcówce lat sześćdziesiątych nie były uznawane przez krytyków za udane. Jego zespół, który miał wkrótce stać się znany jako Formacja Muzyki Współczesnej coraz bardziej nie pasował do jazzowej formuły festiwalu.

Pierwszą muzykę do filmu Andrzej Kurylewicz napisał w 1958 roku. O dziele zatytułowanym „Ostatni strzał” nikt już dziś nie pamięta. Jednak komponowanie dla filmu miało z czasem stać się jednym z głównych zajęć muzyka. Napisał znane melodie do takich produkcji, jak „Polskie drogi”, „Nad Niemnem” i „Lalka”.

W latach siedemdziesiątych Kurylewicz zajmował się przede wszystkim pisanie i wykonywaniem muzyki współczesnej. Prowadził zespół znany na całym świecie jako Formacja Muzyki Współczesnej. Trudno dziś ustalić do ilu filmów i sztuk teatralnych stworzył oryginalne ilustracje muzyczne. Od 1964 roku współpracował z Henrykiem Tomaszewskim, nieco później zaczął pisać ilustracje muzyczne do spektakli Adama Hanuszkiewicza. Napisał też szereg utworów na fortepian, kontrabas, tubę, klawesyn a także kameralne zespoły smyczkowe i orkiestry symfoniczne. Tworzył muzykę kameralną i sakralną, a także wiele pieśni do tekstów wybitnych polskich poetów współczesnych i mistrzów z dawnych lat.

Nie zapominał jazzie, choć z pewnością nie stanowił on od końca lat sześćdziesiątych najważniejszego nurtu jego twórczości. Jednak w dyskografii Kurylewicza pojawiają się również wyśmienite nagrania jazzowe. W 1986 roku powstał album „Korozje” – wspólne dzieło duetu Andrzeja Kurylewicza i Tomasza Stańko.

W końcówce XX wieku powstało trio w składzie: Andrzej Kurylewicz, Paweł Pańta i Cezary Konrad. W tym składzie Andrzej Kurylewicz powrócił do grania jazzu, choć grał też solo kompozycje Chopina i innych kompozytorów klasycznej muzyki poważnej.

17 grudnia 2020

Zbigniew Wegehaupt – Mistrzowie Polskiego Jazzu

 Zbigniew Wegehaupt urodził się w Katowicach w 1954 roku. Jego pierwszym instrumentem, co typowe dla Mistrzów Polskiego Jazzu był akordeon. Kiedy dorastał, jak niemal każdy z muzyków w późnych latach sześćdziesiątych przeżył moment fascynacji muzyką młodzieżową, sięgnął więc po gitarę. Co również typowe dla naszych Mistrzów, kontrabas wybrał raczej nie z powołania, ale jakoś tak samo wyszło. Może trochę pomógł w ostatecznej decyzji Stanley Clarke i jego słynna solówka w utworze „La Fiesta” z płyty „Return To Forever” Chicka Corea. Oczywiście pomógł jak byśmy dziś powiedzieli wirtualnie, choć wtedy mało kto używał tego słowa w dzisiejszym znaczeniu. W szkole średniej Zbigniew Wegehaupt grał bowiem muzykę rockową, a w tej dla kontrabasu nie było zbyt dużo miejsca. Dla polskiego środowiska jazzowego to był doskonały wybór.

Ostateczną decyzję Wegehaupta o zajęciu się wyłącznie muzyką jazzową wsparł również pamiętny koncert zespołu Tomasza Stańko na Jazz Jamboree w 1973 roku. Wkrótce Zbigniew Wegehaupt, po ukończeniu szkoły muzycznej w Katowicach zaczął wspierać wielu polskich muzyków swoim niezwykłym poczuciem jazzowego pulsu wspartym absolutnym słuchem i wrodzoną skromnością. Taki zestaw cech uczynił z Wegehaupta wymarzonego przez wszystkich liderów basistę, jednocześnie przypuszczalnie pozbawiając fanów wielu kompozycji, które mógłby napisać. Na swoich nielicznych (dokładnie trzech) płytach zapisał Wegehaupt nie tylko dźwięki kontrabasu, ale przedstawił też światu swoje kompozycje.

Na jazzowej scenie Zbigniew Wegehaupt debiutował w 1976 roku w zespole Wojciecha Gogolewskiego. Niestety z tego okresu nie zachowały się żadne nagrania. Wegehaupt, jak większość Mistrzów, został zauważony na festiwalu Jazz Nad Odrą, gdzie zdobył jedną z nagród, co otworzyło mu drogę do kolejnych składów. Później to raczej propozycje czekały na Wegehaupta, niż on na dzwonek telefonu. Trio Kazimierza Jonkisza, zespół Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Extra Ball Jarosława Śmietany. W 1978 roku dźwięki kontrabasu Zbigniewa Wegehaupta po raz pierwszy trafiają na płytę. Jego debiutem jest album „Extra Ball”, na której pojawia się również jego pierwsza zarejestrowana kompozycja – „Pieśń dla Elvina Jonesa”. Kilka miesięcy później powstaje album „Kilimanjaro” Zbigniewa Seiferta. W nagraniu tego albumu, oprócz lidera i Zbigniewa Wegehaupta biorą udział Jarosław Śmietana, Janusz Grzywacz i Mieczysław Górka. Zmontowany przez Antoniego Krupę skład nagrywa jedną z najważniejszych płyt Seiferta, jak się miało później okazać, ostatnią w Polsce przed śmiercią lidera.

Zbigniew Wegehaupt z wielu miejsc dostaje kolejne propozycje. Gra z Tomaszem Stańko i Edwardem Vesalą. Niestety nie zachowały się żadne nagrania tria działającego w tym składzie. W 1980 roku nagrywał album, a w zasadzie pół albumu z Markiem Blizińskim. Moim zdaniem ta właśnie połowa „Wave” z Wegehauptem i Czesławem Małym Bartkowskim jest jej lepszą połową i najlepszym nagraniem Blizińskiego w całej jego karierze.

Początek trudnej dla muzyków dekady lat osiemdziesiątych Zbigniew Wegehaupt spędza głównie współpracując ze Stanisławem Sojką. W krótkim czasie powstają trzy fantastyczne płyty Sojki z udziałem Wegehaupta. „Blublula”, „Sojka Sings Ellington” oraz „Matko, która nas znasz”. Gdybym musiał wybrać – stawiam na album „Blublula”, jednak „Sojka Sings Ellington” pokazuje, że Zbigniew Wegehaupt swinguje w sposób nieporównywalny z żadnym innym polskim basistą początku lat osiemdziesiątych.

W 1984 powstaje pierwsza autorska płyta Zbigniewa Wegehaupta. W nagraniu „Sake” biorą udział Janusz Skowron i Czesław Mały Bartkowski, a w kilku utworach pojawiają się Henryk Miśkiewicz i Andrzej Olejniczak. Doskonały debiut Zbigniewa Wegehaupta w roli lidera zawiera jego autorskie kompozycje. Mimo dobrych recenzji, kolejna jego autorska płyta powstaje dopiero 20 lat później.

Czas płynął szybko, Wegehaupt współpracował ze Zbigniewem Namysłowskim, Henrykiem Miśkiewiczem, Krzesimirem Dębskim, Januszem Muniakiem i Andrzejem Kurylewiczem. Wśród jego ważniejszych nagrań z końcówki lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych warto przypomnieć albumy „Crazy Girl” Janusza Muniaka i „Without A Talk” Zbigniewa Namysłowskiego. W 1989 roku z Włodkiem Pawlikiem Wegehaupt nagrywa jeden z jego pierwszych albumów „Live At Birdland” z gościnnym udziałem saksofonisty Richie Cole’a. Tytuł jest nieco mylący, bowiem na podbój Ameryki Pawlik będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Tytułowy Birdland to klub w Hamburgu, ale nie zmienia to faktu, że w dyskografii obu artystów ten album należy do niezwykle poszukiwanych, ukazał się bowiem w małym nakładzie i chyba nigdy nie został wznowiony. Warto jednak sięgnąć po dwupłytowy album Włodka Pawlika „Standards Live” nagrany w 1996 roku w klubie Akwarium – tym razem tym prawdziwym – warszawskim. Trio Pawlika z Wegehauptem i Cezarym Konradem było wtedy w szczytowej formie. Zagrali standardy na poziomie absolutnie światowym.

Zbigniew Wegehaupt nie był urodzonymi liderem, nagrał tylko 3 autorskie albumy i wziął udział w dziesiątkach wyśmienitych sesji jazzowych. Czasem pojawiał się też w projektach zupełnie innego rodzaju. Wśród tych warto wymienić album Grzegorza Ciechowskiego (Obywatel GC) „Obywatel Świata” z 1992 roku. Płyty Ciechowskiego jednak jedynie w związku z jego rockową przeszłością należą do rockowego świata. W nagraniu tego albumu oprócz Wegehaupta wzięli udział Robert Majewski, Krzysztof Ścierański i Jose Torres. W efekcie działania muzyczne Ciechowskiego pod szyldem Obywatel GC można porównać do płyt Stinga, które powstawały dekadę wcześniej po rozwiązaniu The Police z udziałem najwybitniejszych amerykańskich muzyków jazzowych.

W końcówce lat osiemdziesiątych Zbigniew Wegehaupt koncertował i nagrywał z Anną Marią Jopek i z pewnością myślał sporo o swoich kolejnych solowych nagraniach. W 2004 roku powstała płyta „Zbigniew Wegehaupt Quartet” nazywana często „Wege”. W jej nagraniu wzięli udział muzycy młodszego pokolenia – Marcin Masecki, Jerzy Małek i Sebastian Frankiewicz. Niespełna trzy lata później ukazała się kolejna, trzecia i niestety ostatnia płyta autorska Wegehaupta – „TOTA” z Zivem Ravitzem na bębnach i ponownie Małkiem i Maseckim. Jednym z ostatnich projektów przed nagłą śmiercią Zbigniewa Wegehaupta miał okazać się album „Tribute To Zbigniew Seifert” Jarka Śmietany z 2009 roku.

Zbigniew Wegehaupt zmarł niespodziewanie na zawał serca w 2012 roku pozostawiają po sobie 3 albumy solowe i obszerną kolekcję płyt największych artystów polskiej sceny jazzowej, w których nagraniu wziął udział, a także wielu uczniów, którym przez lata pomagał rozwijać umiejętności gry na kontrabasie w szkole na Bednarskiej.

16 grudnia 2020

Marek Napiórkowski / Artur Lesicki – Nocna cisza: Kolędy

Artur Lesicki i Marek Napiórkowski stworzyli nowy świąteczny klasyk. Album złożony z bardzo znanych i nieco mniej popularnych melodii łączy w sobie świąteczny nastrój i spokój, którego oczekujemy od świątecznego czasu z muzyczną wirtuozerią. Kolędy to dość specyficzny gatunek muzyczny. Konwencja nakazuje dodanie efektów związanych ze świętami, a olbrzymia ilość klasycznych nagrań największych wokalistów i wokalistek ustala wzorzec, z którym musi się zmierzyć każdy artysta nagrywający podobny repertuar. W dodatku zwykle nagrania świątecznych albumów powstają w najcieplejszych wakacyjnych miesiącach, więc trudno od razu wczuć się w świąteczny klimat.

Wielu artystów uważa obowiązek przygotowanie dla swoich fanów świątecznej propozycji. Nie trzeba się bardzo starać – wystarczy nazwisko i lista znanych kompozycji. W szale świątecznych zakupów tak przygotowana płyta z odpowiednią okładką – tu do wyboru komercyjne symbole świąt, lub te bardziej religijne – sprzeda się czasem nawet lepiej niż najnowsza płyta pozbawiona świątecznego kontekstu.

Niezwykły duet gitarzystów – Marek Napiórkowski i Artur Lesicki – grają jednak w zupełnie innej lidze. Stonowana okładka bez bezpośrednich świątecznych odniesień (brawo za jakość poligrafii dla wydawcy – lakier, tłoczenia, złocenia – najwyższa światowa liga) nie narzuca się potencjalnemu nabywcy. Na półce kolędami z pewnością się nie wyróżni. Album „Nocna cisza: Kolędy” nie jest płytą atrakcyjną jedynie w świątecznym tygodniu. To album z pięknymi gitarowymi duetami, którego będziecie mogli słuchać przez cały rok. Kolędy są dla Napiórkowskiego i Lesickiego jedynie tworzywem, pretekstem, melodiami równie ciekawymi jak inne dobre kompozycje, którymi trzeba się zająć, zaaranżować i pięknie zagrać na dwu akustycznych gitarach.

Muzyczne porozumienie obu artystów, które pamiętam z niezwykłego albumu „Celuloid” (Celuloid) i występów na żywo (Celuloid - Live) wypada tak samo fenomenalnie w kontekście kolęd, jak poprzednio w melodiach z polskich filmów. Na kolejny album duetu trzeba było czekać 5 lat, mam nadzieję, że kolejny ukaże się szybciej niż w 2025 roku. Możecie pomóc – im więcej z Was uzna, że „Nocna cisza: Kolędy” to album nie tylko na najbliższy tydzień i że warto mieć ten album w domowych zbiorach, tym bardziej zmotywujecie autorów do przygotowania kolejnego zbioru gitarowych duetów. Album Marka Napiórkowskiego i Artura Lesickiego to również doskonały prezent dla każdego, nie tylko fana muzyki improwizowanej, ale każdego, kto potrafi słuchać muzyki i docenić piękne dźwięki i niezwykłe wręcz muzyczne porozumienie łączące dwu wielkich artystów.

Duety gitarowe są formą, po którą dość często sięgają najwybitniejsi gitarzyści, część takich sesji zamienia się w wirtuozerskie szaleństwo, inne przynoszą wybitne albumy. Artur Lesicki i Marek Napiórkowski grający razem to absolutna światowa ekstraklasa. Możecie podziwiać szczegóły aranżacji, rozkładać muzykę na czynniki pierwsze i rozwiązywać ciekawą układankę zaczynającą się od pytania – kto zagrał które dźwięki. Możecie podziwiać niezwykłe brzmienie użytych do nagrania unikalnych akustycznych instrumentów, których brzmienie udało się doskonale zarejestrować (tu brawa należą się Leszkowi Kamińskiemu). Ja jednak wolę zwyczajnie cieszyć się muzyką, ta jest bowiem najwyższej światowej próby. I przy okazji jeszcze apel do wydawcy – tej płycie należy się dobrej klasy wydanie analogowe, na które mam nadzieję się doczekam.

Marek Napiórkowski / Artur Lesicki
Nocna cisza: Kolędy
Format: CD
Wytwórnia: Agora
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5903111495435

14 grudnia 2020

Leszek Możdżer – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Leszek Możdżer jest chyba pierwszym Mistrzem Polskiego Jazzu, którego sylwetkę przedstawiam w tym cyklu, który jest młodszy ode mnie, nieznacznie, ale zawsze. Z pewnością jednak zasłużył sobie na miano Mistrza swoim artystycznym dorobkiem i niezwykłą pracowitością, która sprawia, że mając ciągle przed sobą dziesięciolecia fantastycznych nagrań i kolejnych niezwykłych muzycznych pomysłów, można uznać już teraz, że jest muzykiem dla polskiego jazzu niezwykle zasłużonym.

Kariera Leszka Możdżera obfituje w wiele zaskakujących wydarzeń i niezwykłych zwrotów akcji. Tradycyjne chronologiczne podejście nie sprawdzi się za dobrze w jego wypadku, a jeśli ktoś kiedyś zechce napisać jego biografię, będzie miał niezłą łamigłówkę do rozwiązania.

Leszek Możdżer pochodzi z Gdańska. To właśnie tam skończył Akademię Muzyczną i stawiał pierwsze kroki, zarówno te klasycznie jazzowe, jak i inne, również licznie udokumentowane w jego dyskografii. Pianista ma za sobą praktykę w zespole jazzu tradycyjnego, prowadzonym przez klarnecistę Emila Kowalskiego. Trudno zrobić bardziej spektakularny zwrot stylistyczny niż z grania dixielandu do zespołu Miłość, a taki właśnie zrobił w początkach lat dziewięćdziesiątych Leszek Możdżer. Dołączając do Miłości Tymona Tymańskiego nie porzucił jednak grania tradycyjnego jazzu z Emilem Kowalskim, realizacji własnych projektów, ani uczestnictwa w ważnych nagraniach Quintessence Eryka Kulma i Zbigniewa Namysłowskiego. Od zawsze był bardzo zajęty. Tak pozostaje do dzisiaj, choć status gwiazdy, na który sobie zapracował sprawia, że raczej skupia się dziś bardziej na własnych projektach i występach z artystami wytwórni ACT Music, dla której nagrywa.

Przegląd najważniejszych nagrań Leszka Możdżera, który ma zmieścić się w tekście możliwym do przeczytania w ciągu kilku minut z konieczności będzie nieco subiektywny. Od zawsze uważałem i dalej się tego trzymam, że Możdżer jest najlepszy solo, bez dodatków. W tej formule dostajemy od każdego muzyka najwięcej, kłopot w tym, że nie każdy nawet wybitny muzyk radzi sobie z odpowiedzialnością za całokształt, bez pomocy innych. Leszek Możdżer radzi sobie w zasadzie od samego początku swojej kariery z solowymi występami i nagraniami doskonale.

Nie oznacza to, że jego nagrania z Larsem Danielssonem, czy duety fortepianowe z innymi wybitnymi mistrzami klawiatury uważam za nieudane. To raczej kwestia osobistych preferencji. Sprawdźcie więc sami. Tak się złożyło, że najwcześniejsze nagrania Leszka Możdżera to płyty zespołu Miłość, jednak to pierwsza płyta z nazwiskiem Możdżera jako lidera na okładce – „Chopin – Impresje” z 1994 roku wyznaczyła niezwykle wysoki standard muzyki Możdżera, jaki utrzymuje do dzisiaj. Jego luźne swobodnie improwizowane solowe interpretacje klasycznych kompozycji Fryderyka Chopina natychmiast sprawiły, że wszyscy zaczęliśmy porównywać kolejne nagrania Leszka Możdżera do dokonać Keitha Jarretta. W chwili nagrania tego solowego albumu, zarejestrowanego z niewielkim wsparciem w jednym utworze Tomasza Stańko i kolejnym Zbigniewa Namysłowskiego, Leszek Możdżer miał jedynie 23 lata i w kategorii błyskotliwych debiutów naszych jazzowych mistrzów może konkurować chyba tylko ze Stanisławem Sojką.

Chwilę później Miłość nawiązuje współpracę z legendarnym Lesterem Bowie, a Możdżer jeszcze w tym samym 1994 roku uczestniczy w nagraniu albumu „Infinity” innego Mistrza – Eryka Kulma. To było zresztą spotkanie na szczycie i skład absolutnie fenomenalny, który stworzył jedną z najlepszych płyt lat dziewięćdziesiątych w Polsce i okolicach. Eryk Kulm, Leszek Możdżer, Piotr Wojtasik, Maciej Sikała i Adam Kowalewski, to muzycy, którzy jeszcze wielokrotnie później spotkają się na scenie i w studiach nagraniowych.

Kolejny album z Leszkiem Możdżerem w roli wyłącznego lidera powstaje już dwa lata później. Na „Talk To Jesus” zagrali oprócz lidera Piotr Wojtasik, Adam Pierończyk, Maciej Sikała i Adam Kowalewski, a na perkusji znany z Miłości, Łoskotu, Kur i innych yassowych projektów Jacek Olter. Mój ulubiony Możdżer to Możdżer solo, jednak wśród płyt do których najczęściej wracam jest również moim zdaniem absolutnie genialny, choć wymagający wielkiego skupienia i uwagi, zresztą tak jak większość muzyki Leszka Możdżera album „Live In Sofia” nagrany w duecie z Adamem Pierończykiem. W końcówce lat dziewięćdziesiątych słuchałem tego albumu niemal bez przerwy. Dziś brzmi równie ciekawie, ponad 20 lat temu i z pewnością ciągle, mimo wielu kolejnych wyśmienitych albumów, jest dla mnie w pierwszej trójce najlepszych nagrań Leszka Możdżera (również w takim zestawieniu Adama Pierończyka umieszczam go bez chwili wahania). Wyprzedzając nieco chronologię tej historii, pozostałe dwa albumy to absolutnie genialny „Komeda” i równie dobry „Polska”. „Live In Sofia” i „Komeda” to miłość absolutna od pierwszego wejrzenia, z płytą „Polska” miałem na początku trochę pod górkę, ale dziś uważam, że to jedno ze szczytowych osiągnięć Możdżera. Kontynuacja „Live In Sofia” – „19-9-1999” udała się jakby trochę mniej, jednak to tylko efekt wysoko podniesionej przez poprzedni album duetu poprzeczki.

W latach dziewięćdziesiątych niemal równolegle była w życiu Leszka Możdżera kariera solowa – ta free jazzowa z Pierończykiem, mainstreamowa z sekstetem i Quintessence, i nowocześnie klasyczna z Chopinem w roli głównej. Do tego Miłość i projekty poboczne (Kury), gościnne występy na scenie popowej i jazz tradycyjny z Emilem Kowalskim. Sporo tego i to w skrajnie różnych muzycznych postaciach. W przypadku Możdżera ilość nie oznaczała spadku jakości, może czasem jego udział w przeróżnych projektach bywał dość symboliczny, jednak trudno znaleźć nuty zagrane przez Możdżera niepotrzebnie. Warto też wspomnieć o wątku związanym z muzyką filmową zarówno tą przygotowywaną w Polsce, jak i w Hollywood. Z polskich projektów trzeba przypomnieć „Pożegnanie z Marią” z całą śmietanką naszych polskich muzyków (Stańko, Szukalski i inni), „Słodko Gorzki” i już w XXI wieku „Nienasycenie”. Filmy zagraniczne to nagrodzony za muzykę „Finding Neverland”, a także inne projekty realizowane z Janem A.P. Kaczmarkiem i Zbigniewem Preisnerem, a także jedno z najnowszych nagrań Możdżera – muzykę do filmu „Ikar” opowiadającym o życiu innego naszego Mistrza – Mieczysława Kosza. Możdżer przygotował również w Gdyni jedną z lepszych adaptacji musicalu „Hair” jakie widziałem.

W 2004 roku Możdżer zagrał recital w duecie z Adamem Makowiczem w Carnegie Hall (album „Makowicz vs Możdżer At Carnegie Hall”). Kilka lat wcześniej nieco przypadkiem poznał Larsa Danielssona, z którym zagrał koncert na rynku w Warszawie i który doprowadził do kontraktu z wytwórnią ACT Music i nagrania kilku doskonałych albumów – „Możdżer Danielsson Fresco Live” (to jeszcze zanim Możdżer podpisał kontrakt z Siggi Lochem), a później „Tarrantela” i „Polska” a także gościnnych występów pianisty na innych płytach Danielssona i jego żony – również nagrywającej dla ACT Music – Caecilie Norby.

W przypadku Leszka Możdżera pewnym mogę być tylko jednego – jego najlepsze płyty jeszcze nie powstały i zupełnie nie potrafię przewidzieć, jakie będą jego kolejne kroki, z pewnością jednak dostarczy fanom jeszcze bardzo wielu wzruszeń i wiele razy zaskoczy nas swoimi niezwykłymi muzycznymi pomysłami.

13 grudnia 2020

Kuba Stankiewicz – Film Story

Najnowszy album Kuby Stankiewicza w związku z udziałem w jego nagraniu Darka Oleszkiewicza przypomniał mi o zespole Travelling Birds Quintet, który obaj współtworzyli, wydawało mi się, że niemal wczoraj. Udany wieczór spędzony z „Film Story” wydłużył się ponad plan udanym powrotem do albumu zespołu z 1994 roku. Wydawało mi się, że to było całkiem niedawno.

Wszyscy muzycy kwintetu przez ostatnie 25 lat dali fanom wiele doskonałych nagrań. Piotr Wojtasik, Piotr Baron, Cezary Konrad, Darek Oleszkiewicz i Kuba Stankiewicz – wszyscy poszli swoimi własnymi drogami, choć jak to w muzyce jazzowej bywa, spotykali się wielokrotnie w różnych konfiguracjach. Na potrzeby „Film Story” powstał zespół, prawdopodobnie tylko dla tego jednego albumu, złożony z muzyków polskich – Kuby Stankiewicza i Darka Oleszkiewicza oraz amerykańskich – perkusistki z Los Angeles Tiny Raymond oraz gości specjalnych zaproszonych tylko do jednego utworu – Jordana Berlianta i saksofonisty Boba Shepparda.

Płyta powstała w Los Angeles, stąd możliwy udział gości. Jordan Berliant, którego występ w utworze tytułowym jest całkiem udany, to znany na Zachodnim Wybrzeżu manager muzyczny, który zajmuje się od wielu lat interesami rockowych i popowych zespołów z najwyższej światowej półki, a grę na gitarze traktuje raczej jako hobby. Bob Sheppard to muzyk zawodowy, którego pamięta przede wszystkim z występów z Joni Mitchell, ale braci Breckerów i orkiestry Freddie Hubbarda.

„Film Story” to jednak przede wszystkim Kuba Stankiewicz i Darek Oleszkiewicz. Autorski repertuar pianisty ma z założenia uzupełniać, mam nadzieję, że nie zamykać, cykl jego nagrań muzyki filmowej. Podobieństwo okładek albumów do „The Music of Bronisław Kaper” i „The Music of Henryk Wars” z pewnością nie jest przypadkowe. „Film Story” zawiera jednak autorskie kompozycje Stankiewicza, do których film jeszcze nie powstał. To nie jest jakaś szczególnie nowatorska koncepcja, jednak, jeśli jakiś reżyser chciałby zwrócić uwagę na muzykę Stankiewicza, to może ją z łatwością wykorzystać w wielu różnych filmowych konwencjach.

Stworzenie tak skonstruowanego tryptyku kompozytorów – Kaper, Wars, Stankiewicz to spore ryzyko dla lidera, bo zestawienie tych płyt jest nieuchronne, a Kaper i Wars to byli kompozytorzy wybitni. Stankiewicz okazuje się być równie utalentowany. To nie jest oczywiście pierwszy album z autorską muzyką lidera. Od zawsze komponował, jednak do dziś był dla mnie przede wszystkim wyśmienitym pianistą. Teraz jest też doskonałym kompozytorem, który równie dobrze czuje się w swoim własnym repertuarze, jak budując własne, osobiste interpretacje znanych melodii.

Kuba Stankiewicz jest pianistą oszczędnym. Układa dźwięki w mistrzowski sposób pozostawiając między nimi istotne przestrzenie stymulujące wyobraźnię uważnego słuchacza. Oczywiście każdemu w czasie kolejnych wieczorów z „Film Story” wyobraźnie podsunie inny film. Nie będzie to z pewnością kino wartkiej i wypełnionej niepotrzebnymi efektami akcji. To raczej będzie film o tych, którzy mają czas pomyśleć, rozejrzeć się i zastanowić nad własnym życiem. Świat byłby lepszy, gdyby więcej ludzi chciało słuchać tak pięknej muzyki. Jak dla mnie może być nie tylko film, ale nawet serial. Czekam na więcej.

Kuba Stankiewicz
Film Story
Format: CD
Wytwórnia: KSQ Music
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5903796604016