04 października 2013

Gregory Porter – Liquid Spirit

Gregory Porter to wymierający gatunek. Jazzowy wokalista. Wokalista śpiewający teksty, jednocześnie nie wdzięczący się do licealistek pozujących na intelektualistki – czyli słuchających niby jazzu i uciekających od popu dla zasady. Wokalista, którego głos coś wyraża, który więcej czasu spędza na Sali prób niż u fryzjera. Tacy jeszcze istnieją, czego dowodem najnowsza płyta Gregory Portera.

Mogę sobie wyobrazić, że festiwalowa publiczność szaleje, z pewnością Gregory Porter to artysta koncertowy, a fakt, że „Liquid Spirit” jest niestety albumem studyjnym to w zasadzie jedyna wada tej płyty. Trochę brakuje jej spontaniczności koncertu.

Gregory Porter to połączenie Tony Bennetta z Frankiem Sinatrą ze sporą domieszką nieco ambitniejszych harmonii Jona Hendricksa.. W tej dziedzinie wokalistyki wszystko już było, co nie oznacza, że nie ma zapotrzebowania na takie produkcje. Trzeba jednak przyznać, że to płyta na wskroś amerykańska i z pewnością największą gwiazdą artysta jest właśnie za Wielką Wodą.

Gregory Porter ma za sobą dwie płyty wydane i dostępne chyba jedynie na rynku amerykańskich, z których jedna wpadła kiedyś przypadkiem do mojego odtwarzacza i sprawiła, że zapamiętałem to nazwisko zapisując sobie, że kiedyś jeszcze o nim świat usłyszy. Blue Note nie podpisuje światowego kontraktu z byle kim. Debiut dla tej bardzo zasłużonej dla jazzu wytwórni wypada świetnie. Udało się nie sięgnąć po armię smyczków i cukierkowe-szablonowe aranżacje. Zamiast tego mamy jedynie kilka instrumentów, w tym w paru utworach stylowe organy Hammonda. Tu wszystko jest jasne od początku. Gwiazdą jest Gregory Porter, a w zasadzie jego ciepły baryton.

W tej kategorii muzycznej znajdziecie całą amerykańską tradycję w pigułce. Trochę bluesa, jazz, soul, funk i wszystko inne. Trzeba podkreślić, że większa część kompozycji to utwory autorstwa samego lidera. Gdyby powstały 40 lat wcześniej i trafiły w ręce Franka Sinatry, byłyby dziś wielkimi przebojami sprzed lat. Tak pewnie pozostaną jedynie kompozycjami jednej płyty. Czasy się nieco zmieniły, to dziś muzyka niszowa, więc przebojów z tego nie będzie. Jakże wiele zależy od kulturowego i historycznego kontekstu. Muzyka przecież ciągle ta sama… Wcale nie gorsza.

Jak za dawnych czasów – weźmy choćby utwór „Hey, Laura” – zgodnie z tytułem, tekst – jak często w takich przypadkach – banalny dialog z Laurą… proste akordy, odrobina Hammonda, świetna jazzowa sekcja i głęboka barwa głosu wokalisty. I to wystarcza. W innych utworach pojawiają się jeszcze dwa splatające się ze sobą saksofony, nie znajdziecie tu jednak jazzowych improwizacji, raczej kilka taktów pozwalających wziąć oddech wokaliście.

Najlepszy kandydat na przebój, do którego wylansowania na światowy superhit brakuje tylko znanego nazwiska –to świetnie napisana ballada nagrana jedynie w towarzystwie fortepianu – „Water Under Bridges”.

Muzyczną kotwicą dodatkowo definiującą kulturowy kontekst i muzyczne fascynacje Gregory Portera są covery – „Lonesome Lover” Abbey Lincoln i Maxa Roacha i „The In Crowd” Billy Page’a z lat sześćdziesiątych z długą historią przeróżnych wykonań od premierowego, nieco dziś zapomnianego Dobie Gray’a, przez instrumentalne Ramseya Lewisa do Briana Ferry.

Świetny, nowoczesny powrót do przeszłości. „Liqiud Spirit” byłby światową sensacją w połowie lat sześćdziesiątych. Dziś jest świetną płytą w stylu, do którego warto czasem wrócić, a Gregory Porter jest niezwykle obiecującym wokalistą, który z pewnością zrobi wielką światową karierę pod opieką Blue Note. Oby tylko nie chciał zostać gwiazdą hotelowych koncertów dla klasy średniej… Z pewnością będzie lepiej brzmiał w jazzowych klubach – mniej z tego pieniędzy, ale więcej muzyki.

Gregory Porter
Liquid Spirit
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 602537410538

03 października 2013

Piotr Damasiewicz Project – Imprographic 1

Właściwie nie powinienem o tym albumie pisać, a raczej go recenzować. Mam wrażenie, że tej muzyki nie rozumiem, przynajmniej nie w całości. To z pewnością nie jest jazz, to raczej improwizowana, spontaniczna europejska muzyka improwizowana. Niewiele słucham takich rzeczy, więc kontekst kulturowy, porównania do innych podobnych wykonań, czy próba umieszczenia tego nagrania gdzieś na tle rozwijających się współcześnie nurtów eksperymentalnych są dla mnie dość obce.

Wielu jednak uważa, a ja się akurat z tym zgadzam, że muzyka to emocje, że nie trzeba mieć wiedzy, żeby muzykę rozumieć, że tak jak każdą formę sztuki odbiera się przy pomocy emocji, a nie racjonalnej analizy. Coś w tym musi być, a jeśli tak jest, to wystarczy skupić się na tym co wypływa z głośników, żeby poddać się wizji artystów. Co innego powymądrzać się trochę wymieniając jakieś wielkie nazwiska, albo uczone terminy… Takie podejście nie jest pozbawione sensu, bowiem porównanie do czegoś innego, pozwala potencjalnym czytelnikom również odwołać się do swoich doświadczeń i innych stojących na półce płyt.

Tym razem Wam nie pomogę. Musicie sami umieścić najnowsze koncertowe nagrania zespołu Piotra Damasiewicza gdzieś w muzycznej przestrzeni. Ja wiem o tej muzyce jedno – to nie jest łatwy przekaz. Jeszcze nie rozumiem wszystkiego. Wiem jednak, że chciałbym zrozumieć, wiem też, że wysłuchanie ponad 2 godzin (dwie wypełnione niemal po brzegi płyty) dźwięków połączonych ze sobą w sumie jedynie w głowach muzyków, bo melodii, czy jakiegoś innego, powszechnie znanego porządku muzycznego tu raczej nie znajdziecie, nie należy do zadań łatwych.

Mnie udało się w ciągu tygodnia spędzić trzy razy po dwie godziny przy „Imprographic 1” i z pewnością jeszcze do tych płyt wrócę. A to już samo w sobie jest najlepszą rekomendacją dla mnie. Ileż jest płyt, które trafiają do mojego odtwarzacza tylko raz…

„Imprographic 1” to album nagrany na żywo w czasie kilku koncertów, z pewnością na koncercie w połączeniu z widokiem artystów na scenie przekaz był pełniejszy. Źródła niektórych dźwięków nie sposób zidentyfikować, a takie zawieszenie w przestrzeni nie ułatwia. Nie mam tu na myśli realizacji nagrania, bo ta jest całkiem jak na klubowe warunki niezła. To raczej momentami mocno niestandardowe traktowanie instrumentów oraz wielość dźwięków perkusyjnych powoduje to zagubienie. To nie zarzut, a stwierdzenie faktu – z wizją byłoby łatwiej.

Do mnie najszybciej trafiają fragmenty z najgęstszą dźwiękową fakturą. Może dlatego, że najbardziej przypominają free-jazzowe improwizacje. Tu jestem bliski przekonania, że wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Im mniej dźwięków tym moje zrozumienie póki co jest mniejsze, jednak jak już wspomniałem, będę próbował dalej. To w sumie niezła łamigłówka, choć dla bywalców salonów muzyki współczesnej może być o wiele łatwiejsza.

Z pewnością wszyscy muzycy zaangażowani do zespołu przez Piotra Damasiewicza znają doskonale swój fach. Na saksofonie tenorowym gra Gerard Lebik, na basie Jakub Mielcarek, a na perkusji odpowiedzialny prawdopodobnie za większość niespodziewanych i nienazywalnych dźwięków Gabriel Ferrandini.

Czasami wydaje mi się, że muzyka to melodia, harmonia, rytm, tak jednak być nie musi, choć jest łatwiej… Łatwiej często oznacza banał i ogrywanie schematów, które ktoś już kiedyś i tak zagrał. Zespół Piotra Damasiewicza ma odwagę nie spoglądać za siebie, odrzucić muzyczną tradycję i iść swoją drogą. To nie jest do końca moja trasa, jednak nie żałuję wycieczki na nieznane mi terytorium. Warto spróbować.

Piotr Damasiewicz Project
Imprographic 1
Format: 2CD
Wytwórnia: ForTune Productions

Numer: 5902768701067

30 września 2013

Barney Wilen – Barney At The Club Saint-Germain (Paris 1959) - The Complete RCA Victor Recordings

Jedna z jazzowych legend głosi, że Miles Davis usłyszał Barney Wilena po raz pierwszy właśnie w klubie Saint-Germain – miejscu, gdzie nagrano album „Barney At The Club Saint-Germain (Paris 1959)”. Jeśli to prawda, to musiało się wydarzyć w 1957 roku, kiedy nagrali razem muzykę do filmu Louisa Malle’a „Ascenseur Pour L'echafaud” i zagrali kilka koncertów, między innymi ten wydany całkiem niedawno na płycie z Amsterdamu. Według biografów Milesa, on sam miał wtedy powiedzieć, że Barney Wilen, to najlepszy saksofonista, jakiego słyszał w Europie, jest lepszy od wielu amerykańskich gwiazd  i że ma własny unikalny styl.

Biorąc pod uwagę historyczny kontekst, to chyba największy komplement, jaki mógł wtedy usłyszeć saksofonista. Miles Davis miał już przecież za sobą pierwszą serię nagrań w Wielkim Kwintecie z Johnem Coltrane’em, między innymi słynną serię uwalniającą go od kontraktu z Prestige – „Cookin’”, „Relaxin’”, „Workin’” i „Steamin’”.

Sam Barney Wilen urodził się w Nicei, gdzie dziś ma nawet swoją ulicę. Jego ojciec był Amerykaninem, a matka Francuzką. Całe swoje muzyczne życie związał z Paryżem. Oprócz krótkiej przygody z Milesem Davisem, współpracował również z Theloniousem Monkiem, Artem Blakey i Budem Powellem. Przez całe życie komponował muzykę filmową dla największych francuskich reżyserów. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zainteresował się muzyką rockową. Był gościem na kilku punk-rockowych albumach francuskich wykonawców. Zmarł w wieku 59 lat w 1996 roku w Paryżu.

W dwa lata po nagraniach z Milesem Davisem jego miejsce w zespole Barney Wilena zajął Kenny Dorham. Wtedy właśnie, w najwspanialszym dla jazzu roku 1959 zarejestrowano koncerty wydane po latach jako „Barney At The Club Saint-Germain (Paris 1959) - The Complete RCA Victor Recordings”. Niezwykle pewny, pełen energii i bluesa ton Barney Wilena prawdopodobnie przypominał Milesowi Johna Coltrane’a.

Zespół Barney Wilena to w zasadzie najlepsza drużyna, jaką dało się zebrać w 1959 roku w Paryżu. Na fortepianie gra Duke Jordan, na trąbce wspomniany już Kenny Dorham, na kontrabasie Paul Rovere, a na bębnach Daniel Humair.

Gdyby Barney Wilen w połowie lat pięćdziesiątych trafił do Nowego Jorku byłby gwiazdą na miarę Johna Coltrane’a. Nie zdecydował się na ten krok i został na całe życie najlepszym francuskim saksofonistą. Tylko tyle i aż tyle. Kiedy wielkie amerykańskie gwiazdy przyjeżdżały do Europy bez zespołu – często z nimi grał i nagrywał. Dziś mało kto o nim pamięta, nie jest łatwo zebrać nawet część jego dyskografii. Wiele płyt nie ukazało się do dziś w postaci cyfrowej, a zdobycie oryginalnych wydań, często tłoczonych we Francji w niewielkich, skierowanych tylko na lokalny rynek nakładach graniczy z cudem.

Dlatego właśnie „Barney At The Club Saint-Germain (Paris 1959) - The Complete RCA Victor Recordings” – jeden z nielicznych albumów nieco łatwiej dostępnych w światowej dystrybucji w wart jest najwyższej uwagi i zasługuje na najwyższą ocenę.

Barney Wilen
Barney At The Club Saint-Germain (Paris 1959) - The Complete RCA Victor Recordings
Format: 2CD
Wytwórnia: RCA / BMG

Numer: 743215442127

29 września 2013

John Scofield – Uberjam Deux

Johna Scofielda w ostatnim dziesięcioleciu mniej więcej kupuję w ciemno. On niczego nie musi i nie chce nikomu udowadniać. Gra to co chce i jak chce. Swobodnie porusza się w przeróżnych, często niezwykle od siebie oddalonych muzycznych konwencjach łącząc je i mieszając w zupełnie nie powtarzalny sposób. Niezależnie od tego, co gra, zawsze jest rozpoznawalny. Nie oznacza to grania jednym brzmieniem wypracowanym od lat. To nawet jeśli byłoby najwspanialsze, po pewnym czasie znudziłoby największych fanów.

John Scofield nie jest w zasadzie gitarzystą, to muzyki, lider, kompozytor, twórca, kreator muzycznych sytuacji. Nie jest wirtuozem gitary, choć pewnie potrafiłby zagrać wiele dźwięków nieosiągalnych dla innych. Nie jest kustoszem własnej tradycji, ciągle nadąża za muzyczną rzeczywistością, a często ją tworzy. Gra zarówno dla tych, którzy słuchali go już w końcu lat siedemdziesiątych, jak i tych, którzy wtedy jeszcze się nie urodzili. Brzmi jednocześnie nowocześnie, jak i z wielkim szacunkiem dla starych mistrzów, zarówno hard-bopu, jak i elektrycznego bluesa.

Od wydania „Uberjam” – jak wskazuje tytuł – bezpośredniego poprzednika „Uberjam Deux” minęło już ponad 10 lat. Wtedy, w 2002 roku to była niezwykła sensacja, oto uznany jazzowy gitarzysta zabrał się za drum’n’bass i to z jakim skutkiem… Do dziś pamiętam moment, kiedy rewelacyjna nowość trafiła prosto z półki londyńskiego sklepu, którego już dziś nie ma do wnętrza mojego Discmana, który służy mi do dzisiaj. Kawiarnia, w której kupiłem kawę robi ją równie dobrze i dziś, a ławka w Hyde Parku, na której po raz pierwszy wysłuchałem „Uberjam” też wytrzymała próbę czasu.

Dziś „Uberjam Deux” nie jest tak przełomową rewelacją, jak pierwsza część w 2002 roku. Nie oznacza to, że to gorszy album. Płyta jest równie dobra muzycznie, choć w związku z czasem powstania nie tak przełomowa. Od 2002 roku wiele się w muzyce zdarzyło. „Uberjam Deux” to niemal ten sam skład, co 11 lat temu.

John Scofield sprawnie porusza się w wielu muzycznych konwencjach, często szuka inspiracji w muzycznych fascynacjach członków zespołu. Avi Bortnick podrzuca stylowy afrobeat w „Snake Dance”, John Medeski w stylu reggae w „Dub Dub”. Inne tytuły utworów również sugerują źródła inspiracji tym, którzy mogą owych źródeł zwyczajnie nie znać – „Scotown” to Motown, „Curtis Knew” to odniesienie do Curtisa Mayfielda, „Al. Green Song” to oczywiście wspomnienie soulowego wokalisty Ala Greena. Jedyny na płycie cover – „Just Don't Want to Be Lonely” to przypomnienie grupy R&B z lat siedemdziesiątych – The Main Ingredient i zupełnie dziś zapomnianej postaci Ronnie Dysona.  

John Scofield jest jednym z wielu muzyków namaszczonych przez Milesa Davisa. Czasem myślę, że może w takim właśnie muzycznym klimacie, jak tworzony przez muzyków zespołu Scofielda grałby dziś Miles, który był mistrzem w tworzeniu nowej jakości ze znanych składników i luźnym ogrywaniu dźwięków najistotniejszych dla struktury kompozycji. To również sposób Johna Scofielda – zagrać tylko to co najistotniejsze, resztę zostawić kolegom z zespołu. Na całej płycie nie znajdziecie właściwie żadnej klasycznej solówki żadnego z członków zespołu. Oczywiście gitara lidera pozostaje najważniejsza, ale nie ma to nic wspólnego z niepotrzebną wirtuozerią. Inni tworzą nastrój, przypominają brzmienia sprzed lat. Tak jak choćby mistrzowski mellotron Johna Medeskiego w „Curtis Knew”, czy wszechobecne sample wyzwalane przy użyciu gitary Avi Bortnicka.
Na tej płycie znajdziecie wszystko - soul, R&B, funk, brzmienia z Memphis z lat sześćdziesiątych, rock, elektryczny blues, drum’n’bass, Motown,  i wiele innych, a przede wszystkim całą masę wyśmienitej muzyki, jedynej w swoim rodzaju. Zwykle kolejne części nawet najdoskonalszego albumu nie udają się tak wyśmienicie, podobnie jak kolejne części filmowych hitów. Tym razem jest inaczej. „Uberjam Deux” jest równie dobry i mam nadzieję, że na kolejny studyjny album tego składu nie trzeba będzie czekać znowu ponad 10 lat.

John Scofield
Uberjam Deux
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy
Numer: 602537337248