31 grudnia 2010

Soulive - Soulive

Soulive to taka wieczna nowa nadzieja współczesnego amerykańskiego jazzu. Zespół raczej nie odniesie nigdy komercyjnego sukcesu, ale to przecież zwykle cecha dobrej muzyki, takiej, która wymaga od słuchacza czegoś więcej niż tylko dobrego humoru.

Zespół nagrał całkiem pokaźną liczbę plyt, zdobył branżowe nagrody, regularnie koncertuje w Ameryce, grywa też w Europie. Polskę niestety chyba jak dotąd omija, a wielka to strata. Dzisiejsza płyta to album koncertowy, dający przedsmak tego co czeka słuchaczy na koncertach Soulive. Zarejestrowany na niej materiał pochodzi z różnych amerykańskich koncertów zespołu z 2002 roku. Soulive to zespół typowo koncertowy, co słychać w prezentowanych nagraniach, muzycy łatwo nawiązują kontakt z publicznością, a koncertowe wersje nagrań obfitują w długie solówki i ciekawe aranżacje.

Muzycy dostarczają nam 8 kompozycji własnych oraz na deser ciekawej wersji utworu Lenny Stevie Ray Vaughana. Muzyka jest mocna, energetyczna i nasycona radościa z grania. Czuje się od samego początku, że mentalnym liderem grupy jest bardzo kompetentny perkusista Alan Evans. Kompozytorem większości utworów jest grający na organach Hammonda i innych instrumentach klawiszowych Neal Evans, można przypuszczać, że brat lidera. Jego solówki są bardzo gęste, obficie wykorzystuja polifonie tego nieczęsto już wykorzystywanego instrumentu. Skład zespołu uzupełnia gitarzysta Eric Krasno.

Pierwsze dwa utwory na płycie wprowadzają słuchacza w nastrój koncertu. Prezentują próbki brzmienia i stylu wszystkich muzyków. Mamy więc zmasowany atak perkusji i na tym tle pojawiające się przetworzone elektronicznie dźwięki gitary i oszczędny, ale stylowy sposób gry organów, budzących się do życia jedynie w partiach solowych.

Prawdziwa zabawa zaczyna się w utworze numer 3 - Solid. Najpierw dostajemy piękne solo organowe, a później ciekawie brzmiącą gitarę. Partia solowa Erica Krasno grana w części z podkładem perkusji przechodzi powoli w ciekawą i nieschematyczną improwizację solową. Równie interesująca jest gra gitarzysty w utworze Shaheed. W końcówce tego utworu dochodzi do zespolenia brzmienia gitary i organów, które tworzą grający wspólnie linię melodyczną duet. O ile sięgam pamięcia, to po raz ostatni ciekawe połączenie gitary i organów Hammonda tworzyli Jimmy Smith z Wesem Montgomery i z Grantem Greenem, ale to przecież było już wieki temu. Zainteresowanych odkrywaniem takich ciekawych brzmień mogę jedynie odesłać do takich ciekawych nagrań mistrza Smitha, jak Jimi Smith & Wes Montgomery - Dynamic Duo z 1966 roku, czy I'm Movin' On z 1963 roku z Grantem Greenem. Nie sposób też pominąć wspólpracy mistrza z Kenny Burrellem.

O ile sobie przypominam, to pierwsza rejestracja ballady Lenny Stevie Ray Vaughana zamyka płytę Texas Flood. SRV można lubić lub nie, ale trudno odmówić mu posiadania charakterystycznego stylu gry i frazowania. To zawsze stanowi problem interpretacyjny dla późniejszych wykonawców. Eric Krasno wybrnął z tego trudnego zadania znakomicie, zachowując nastrój oryginału a jednocześnie nie kopiując ślepo trudnego do podrobienia dźwięku gitary kompozytora tej pięknej ballady.

Duże brawa należą się wytwórni Blue Note za to, że wydaje jeszcze takie rzeczy jak Soulive. Tak trudno dziś przecież o nowych, ciekawych wykonawców. Może oni gdzieś istnieją, ale bez takich mecenatów jak Blue Note świat się o nich przecież nie dowie. Z wielką ciekawością obserwuję karierę muzyków Soulive.

Zastanawiam się też, czego w muzyce Soulive brakuje.... W czasie słuchania płyty mam wrażenie, że wszystko jest OK, własne kompozycje zespołu ciekawe, aranżacje urozmaicone, a brzmienie zróżnicowane, szczególnie w partiach gitary, co nie dopuszcza do znudzenia słuchacza. Mimo gęstości gry perkusisty muzyce brak nieco rytmu. W zespole powinien pojawić się sprawny rockowy basista. Muzyka stanie się wtedy przypuszczalnie jeszcze bardziej przebojowa i ciekawsza. Ale z drugiej strony to może właśnie brak gitary basowej tworzy charakterystyczne i łatwo rozpoznawalne brzmienie, a to największa zaleta tego zespołu.

Soulive
Soulive
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724358269222

29 grudnia 2010

Patty Larkin - 25: 25 Years, 25 Love Songs, 25 Friends

O samej Patty Larkin już kiedyś pisałem, przy okazji kompilacyjnej płyty koncertowej A Gogo, Live On Tour tutaj:


Dzisiejsze wydawnictwo złożone z dwu wypełnionych po brzegi krążków CD jest zawierającym 25 utworów podsumowaniem 25 lat pracy artystycznej Patty Larkin, który to jubileusz artystka świętowała w 2010 roku.

Pomysł na wydawnictwo jubileuszowe jest dość ciekawy, płyty zawierają bowiem utwory skomponowane przez samą artystkę (Patty nagrywa w zasadzie wyłącznie własne piosenki) i wydane już wcześniej na jej płytach, nagrane na nowo, każdy z towarzyszeniem jakiegoś gościa specjalnego. Wśród tych gości nie znajdziemy artystów znanych szerokiemu gronu słuchaczy. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest Suzanne Vega oraz być może ciągle czekająca na swoje pięć minut Rosanne Cash. O tej drugiej pewnie kiedyś coś napiszę, za pierwszą raczej nie przepadam. Reszta artystów to zdecydowanie nazwiska znane za oceanem jedynie specjalistom i garstce fanów. Dla przykładu kilka tych bardziej znanych, posiadających większy własny dorobek nagraniowy nazwisk gości specjalnych: David Wilcox, Jennifer Kimball, Catie Curtis, czy Mary Chapin.

Tak więc w efekcie kilku sesji z przyczyn logistycznych przeprowadzonych w różnych studiach nagraniowych dostaliśmy niezwykle jak na warunki i skład personalny, spójny zarówno muzycznie, jak i realizacyjnie produkt. Trudno tu wyróżnić którykolwiek z utworów. Fani Patty Larkin zapewne mają swoje ulubione utwory. Moja kolekcja jej nagrań dość szybko rośnie ostatnio, jednak część piosenek usłyszałem na tej płycie po raz pierwszy i z pewnością sięgnę kiedyś po oryginały, jeśli wczesne płyty artystki będzie można jeszcze gdzieś zdobyć.

Jaka jest muzyka? Niezwykle nastrojowa, spokojna, a zarazem emocjonalna. Pełna świetnych tekstów, dobrych gitar akustycznych, umieszczona gdzieś między folkiem, rockową balladą akustyczną i bluesem. Autorska, osobista i zapowiadająca następne 25 lat świetnych nagrań. Rozumiejąc biznesową logikę działania branży muzycznej, za każdym razem dziwię się, że artyści formatu Patty Larkin nie robią światowej kariery… Może nie chcą? Może wolą skupić się na muzyce? A może tego zwyczajnie nie potrzebują. Patty Larkin nie podsuną nam komercyjne media, jednak z pewnością warto zainteresować się twórczością tej zupełnie niezwykłej artystki, a dzisiejsza płyta jest jej wyśmienitą próbką. To również świetna wizytówka dla gości specjalnych. Ja z pewnością zainteresuję się bliżej co najmniej kilkoma z nich.

Patty Larkin
25: 25 Years, 25 Love Songs, 25 Friends
Format: 2CD
Wytwórnia: Road Narrows / Signature Sounds
Numer: 604123204125

28 grudnia 2010

Pat Martino - Cream

Pat Martino to bardzo stylowy gitarzysta. Pisalem już o nim prz okazji płyty Desperado tutaj:


Daruję więc sobie dzisiaj wspomnienia koncertowe i niebanalną historię życia artysty i skupię się na muzyce. Album Cream wybrałem dzisiaj dość przypadkowo. Miałem ochotę na odrobinę dobrej, starej gitary. Półka z płytami Pata Martino pojawiła się na wysokości wzroku. Z blisko 20 już płyt tego wykonawcy, które udało mi się zebrać wybór padł właśnie na Cream. Lubię wszystkie płyty tego wykonawcy, więc losowy wybór jest też dobrym wyborem.

Jestem osobiście bardzo wdzięczny wytwórni 32 Jazz za przejęcie archiwum Muse i systematyczne wydawanie muzyki z tej bardzo zasobnej przecież kolekcji zawierającej wiele wspaniałych nagrań.Do ważniejszych pozycji we wspomnianym archiwumnależą z pewnością płyty dzisiejszego bohatera, a także wszystkie dostępne w katalogu nagrania Wallace'a Rooney'a. 32 Jazz wydaje płyty w doskonałej szacie edytorskiej i jakości dźwiękowej. Podobają mi się również pudełka lansowane przez tą wytwórnię. Otrzymujemy bowiem produkt w trwałym, niełamiącym się, a jednocześnie odrobinę analogowym i odmiennym od zwyczajnych pudełek opakowaniu.

Cream to dość nietypowa płyta stanowiąca kompilację nagrań powstałych w różnych składach z lat 1972-1977 oraz jednego nagrania z pierwszej płyty Pata po jego powrocie na scenę w 1987 roku.

W stylistyce lat siedemdziesiątych modne było nagrywanie gitary razem z organami lub elektrycznym fortepianem. Pat Martino to mistrz takiej kombinacji. W jego zespołach zawsze grali doskonali organiści. Już w pierwszym nagraniu z płyty Bar Wars z 1977 roku pojawia się wyśmienity Charlie Earland. W kolejnym 10 minutowym nagraniu koncertowym z Pat Martino Live! na elektrycznym fortepianie gra Ron Thomas. Doskonała gra lidera w 2 otwierających płytę utworach to dopiero zapowiedź czekających słuchacza emocji. Trzeci utwór to wykonywany solo (tu błąd w opisie plyty) Both Sides Now Joni Mitchell. Tutaj już ostatecznie ogarnia mnie niesamowity nastrój muzyki Pata.

Kolejny utwór - Impressions Johna Coltrane'a, to jeden z najdoskonalszych utworów napisanych kiedykolwiek dla gitarzysty. Myślę, że Coltrane nie miał takich intencji, ale jakoś ta melodia i specyficzna harmonia bardzo pasuje wielu gitarzystom. Może więc tak wyszło przez przypadek. Ten utwór daje wszystkim mistrzom gitary tak wiele możliwości interpretacyjnych. Wszyscy wielcy gitarzyści jazzowi nagrali lub zagrali co najmniej raz ten piękny standard. Osobiście za najdoskonalsze i stanowiące poziom odniesienia uważam koncertowe wykonania Stanleya Jordana. Pat Martino zbliża się do tego ideału. Nie stara się epatować słuchacza fajerwerkami technicznymi, potrafiąc jednocześnie wnieść coś nowego do tego ogranego do granic możliwosci standardu.

Właściwie to nie gitary potrzebowałem sięgając dzisiaj po Pata Martino. Potrzebowałem ciepła i optymizmu, a jednocześnie muzyki, która wciągnie, pozwoli odpłynąć choćby na chwilę zatapiając się w całości w materii muzycznej. To unikalne połączenie nie zdarza się często. Muzyka wciągająca jest zwykle smutna, zimna, eklektyczna, zdecydowanie nieoptymistyczna. Z Patem jest inaczej. Nie wiem właściwie czemu, może to lekkość budowania melodii, może specyficzny lampowy, analogowy, bardzo głęboki i łatwo rozpoznawalny dźwiek jego gitary ? Nie ma to przecież większego znaczenia. To jest muzyka magiczna i tyle!

Posłuchajcie Alone Together, albo duetu z Gilem Goldsteinem w Send In The Clouds. Jest cicho, spokojnie, nastrojowo, ciepło leje się z głośników, a jednak daleko tu do banału. To właśnie jest wielka sztuka...

Na tej płycie nie potrafię wyróżnić żadnego utworu, ani też znaleźć słabych fragmentów. Cream to jedna z nielicznych skladanek, jaką znam pozbawiona słabych utworów.

Jeśli chcecie zanurzyć się w ciepłym morzu dźwięków, posłuchajcie Pata Martino. Chwila zapomnienia i zastrzyk optymizmu gwarantowany.

Pat Martino
Cream
Format: CD
Wytwórnia: 32 Jazz
Numer: 604123204125

23 grudnia 2010

Lee Morgan - Taru

Wracając trochę do dawno nieobecnych klimatów jazzu dziś wybór padł na dość nietypową pozycję. Sesja do albumu Taru została zarejestrowana w 1968 roku, a na wydanie czekała aż do 1980 roku. Z pewnością przyczyną nie była jakość zarejestrowanego materiału. Muzyka jest bowiem wyśmienita.

Gdyby Lee Morgan dysponował w 1968 roku nazwiskiem choćby w połowie tak wszechmocnym, jak Miles Davis, to być może to właśnie Taru byłaby okrzyknięta kolejną jazzową rewolucją. Otwierający płytę utwór Avotcja One wyprzedza o kilka miesięcy pierwsze płyty Davisa z udziałem gitarzystów.

Unikalność tych nagrań to nie tylko doskonałe partie trąbki w połączeniu z nowocześnie brzmiącą gitarą George’a Bensona, ale także obecność Bennie Maupina, który już wtedy miał w głowie nuty, które grał później na jazz – rockowych albumach Milesa Davisa.

Część utworów brzmi jednak bardziej konwencjonalnie. Może właśnie brak stylistycznej spójności kompozycji wysłał te nagrania na ponad 10 lat do przepastnych archiwów Blue Note. Ta płyta miała szansę zaistnieć na rynku w 1968 roku, w latach siedemdziesiątych, kiedy sprzedać można było właściwie tylko przeróżne mieszanki rocka z jazzem nie miała właściwie żadnych szans.

Na co warto zwrócić uwagę na tej płycie? Przede wszystkim na doskonałe kompozycje lidera, łączące niebanalne harmonie z chwytliwymi melodiami. Inwencja w konstruowaniu melodii Lee Morgana dorównuje mistrzostwu Herbie Hancocka i Paula Desmonda. To właśnie na bazie harmonicznych eksperymentów kompozytora muzycy konstruują swoje partie solowe.

Taru to również świetny, jazzowy George Benson. A co chyba najważniejsze, partie grane przez trąbkę i saksofon to wyborne porozumienie Morgana i Maupina, muzyków współpracujących ze sobą jedynie sporadycznie.

Taru to wybitny i na pewno niedoceniany album w dorobku tego wybitnego, przedwcześnie zmarłego muzyka. Często pewnie ginie na półce z nagraniami Lee Morgana obok takich albumów jak Sidewinder, Standards, Serach For The New Land. Zupełnie niepotrzebnie, bo to niezwykle ciekawa, wypełniona świetnymi kompozycjami zagranymi przez wybitnych muzyków płyta.

Lee Morgan zmarł w 1972 roku, wtedy jeszcze nie potrafiłem utrzymać w ręce aparatu fotograficznego. Jako ilustrację niech więc posłuży wyciągnięte z archiwum zdjęcie Bennie Maupina, postaci numer dwa z dzisiejszej płyty, wykonane w czasie jednego plenerowych koncertów w Sulęczynie:



Lee Morgan
Taru
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 72435226702

22 grudnia 2010

Bruce Springsteen & The E Street Band - The Promise:The Lost Sessions: Darkness On The Edge Of Town

Czyżby z perspektywy minionego czasu odrzucone w czasie sesji The Darkness On The Edge Of Town utwory okazały się lepsze od wybranych wtedy na płytę? Z pewnością nie są gorsze, część z nich nie pasowałaby klimatem do całości płyty, część to mniej dopracowane szkice, które ukazały się później (na przykład na The River), lub dziś ujrzały światło dzienne po raz pierwszy. Każdy z utworów z dzisiejszej – ostatniej już porcji całego zestawu The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Story – umieszczonej na 2 płytach CD dostępnych także osobno jako The Promise, mógłby po dopracowaniu w studiu dorównać wielkim przebojom z pierwotnie wydanej płyty.

Część z kompozycji zawartych na tych 2 płytach CD znamy z koncertów. Inne znali ci, którzy kupują i słuchają bootlegów okradając swojego ukochanego artystę.

The Promise: The Lost Sessions to album wybitny, tak jak właściwie cała muzyka nagrana przez Bruce’a Springsteena z The E Street Band.

Otwarta koncepcja kompozycji Springsteena pozwala uruchomić wyobraźnię i zobaczyć 3 godzinny koncert złożony jedynie z utworów z dzisiaj omawianego albumu. Na najbliższej trasie, na którą wszyscy czekamy, a którą sam Boss obiecał nam w felietonie otwierającym box, usłyszymy z pewnością wiele muzyki z dzisiejszej płyty.

Z utworów dla mnie nowych, których nigdy nie słyszałem na koncertach kilka zasługuje na szczególną uwagę. To te, które z pewnością mogłyby być najsilniejszymi punktami trasy koncertowej The Promise.

Outsider Looking In – to kompozycja mająca wszelkie cechy wielkiego koncertowego hitu. Już wyobrażam sobie ścianę dźwięków trzech, a może nawet czterech, tym razem również w Europie, gitar w tym utworze spadających na słuchaczy ze sceny. Takie koncertowe wykonanie tej kompozycji może potrwać dużo ponad 10 minut.

Z kolei takie kompozycje, jak Someday (We’ll Be Together), Candy’s Boy, czy The Brokenhearted – to z pozoru proste i melodyjne ballady zaśpiewane często z towarzyszeniem chórku w tle. Ich aranżacje nie pasują w tej postaci do klimatu The Darkness On The Edge Of Town. Jednak co Bruce Springsteen potrafi zrobić z prostej ballady – pokazał wielokrotnie. Jako przykład można wskazać choćby zestawienie If I Should Fall Behind z Live In Dublin z teledyskiem dostępnym na płycie DVD The Complete Video Anthology 1978—2000, czy Blinded By The Light (tu tempo nieco szybsze) z Greetings From Asbury Park N.J. z wersją z Live In Dublin. Każdy fan takich przykładów znajdzie z pewnością więcej.

Because The Night – nigdy nie znalazł miejsca na płycie studyjnej – światło dzienne ujrzał po raz pierwszy na składance koncertowej Live/ 1975-85, stając się na długo żelaznym punktem koncertów, co samo w sobie dowodzi jego jakości i tego jak ważna to dla zespołu kompozycja.

Wrong Side Of The Street to świetne gitary. To również kompozycja, której stylistycznie najbliżej do klimatu The Darkness On The Edge Of Town.

Jeśli Candy’s Boy pojawi się na koncertach, będzie z pewnością dedykowany pamięci Danny’ego Federici.

Ain’t Good Enough For You to świetny numer do tańca, mowoczesny twist z saksofonem Clarence Clemonsa i dobrym fortepianem. To kolejny kandydat do monumentalnego koncertowego bisu.

Fire to próba nawiązania do konwencji i brzmienia dobrego Elvisa Presleya pozbawionego kasynowego blichtru Las Vegas. W koszulce z podobizną Elvisa Bruce prezentuje się na jednym ze zdjęć we wkłądce do boxu.

Utwory, które znalazły się na The Darkness On The Edge Of Town wypadają w tym zestawie nieco słabiej – to przecież wersje robocze, dopracowane w studiu, a późneij wielokrotnie ulepszane w czasie kolejnych tras koncertowych. Jednak to tylko kwestia punktu odniesienia, gdyby nie porównanie do dzisiejszych wykonań, te prezentowane na The Promise większość słuchaczy uznałaby za wybitne…

Tak możnaby o każdym utworze z dzisiejszej płyty (a właściwie dwu płyt CD). Całość to wyśmienity zestaw odrzutów z sesji The Darkness On The Edge Of Town, nie wiem, czy to nie najlepsze w dziejach muzyki rockowej odrzucone utwory…

Jakość techniczna nagrań jest porównywalna do remasterowanej wersji The Darkness On The Edge Of Town z boxu The Promise – to nie są taśmy demo, czy jakieś rejestrowane amatorsko dokumentalne ścieżki audio. Słabiej jest jedynie z perkusją – w procesie nagraniowym zespół być może pozostawiał jej dopracowanie na koniec. W wielu utworach brzmi zbyt metalicznie i głucho. Ostre uderzenia czyneli nie pasują do brzmienia pozostałych instrumentów. Być może w przypadku przeznaczenia utworów do pierwotnej publikacji na The Darkness On The Edge Of Town miejsce czyneli zajęłyby bębny. Z perspektywy lat jedynie niektóre barwy instrumentów elektronicznych nieco się zestarzały i dziś nie brzmią już ciekawie.

Pozostałe elementy boxu The Promise, który jet być może najlepszym boxem w historii muzyki rockowej, zarówno pod względem jakości muzyki, obszerności prezentowanego materiału w kontekście dodatków do zaledwie jednej płyty LP, jak i jakości technicznej oraz pomysłu plastycznego poniżej:







Bruce Springsteen & The E Street Band
The Promise: The Lost Sessions: Darkness On The Edge Of Town
Format: 3CD + 3 Blue Ray
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 886977823022

21 grudnia 2010

The Blind Boys Of Alabama - Duets

Dzisiejsza płyta, to dość nietypowa, składankowa pozycja w obszernej dyskografii zespołi. Jego historię i wcześniejsze dokonania nagraniowe opisywałem przy okazji innych płyt tutaj:





 
Dziś opisywana płyta jest najnowszą pozycją w dyskografii zespołu. Album zawiera trzy niepublikowane dotąd nagrania oraz 11 utworów pochodzących z różnych płyt firmowanych nazwą zespołu, lub artystów, dla których zespół był w tych nagraniach wokalnym wsparciem. Całość to dobry zestaw bardzo różnych stylistycznie nagrań. Taka już jest natura większości składanek. Na dzisiejszej płycie odnajdziemy zarówno piosenki charakterystyczne dla stylu zespołu, jak i również zupełnie nietypowe, nawiązujące do stylistyki country, reggae, czy bluesa, a także rockowe ballady. O charakterze muzyki zapewne decydowały gwiazdy, którym towarzyszył zespół The Blind Boys Of Alabama. I to właśnie jest największa wada tej kompilacyjnej płyty. To nie zespół ją firmujący decydował o zawartości muzycznej, tym samym w wielu utworach nie udziela się on wokalnie w sposób, do jakiego przyzwyczaili nas jego członkowie. Rolę główną w większości utworów pełnią osobowości, którym zespół towarzyszył, czasem pełniąc nawet rolę ginącego gdzieś w tle chórku.

Wśród owych drugich części duetu znajdziemy całkiem pokaźny zestaw osobowości muzycznych – między innymi Lou Reeda, Charlie Nusselwhite’a, Bena Harpera czy Johna Hammonda. Jest też Solomon Burke, Timothy B. Schmit z The Eagle, Bonnie Raitt i kilka mniej znanych nazwisk.

A muzyka – jak to zwykle na składance – są utwory wyśmienite i nieco słabsze. Do tych wybitnych należą te z udziałem Bena Harpera, Lou Reeda i Johnna Hammonda, a także Bonnie Raitt. Z Benem Harperem zespół nagrał zresztą dobrą płytę studyjną i wyśmienitą koncertową opisywaną w wersji video tutaj:



 
Wśród pozostałych nie ma pozycji słabych, są jednak takie, w których udział zespołu jest muzycznie wręcz symboliczny.

Dzisiejsza płyta nie jest reprezentatywna dla zespołu. Jako taka, przeznaczona jest dla wszystkich fanów, którzy być może nie chcą poszukiwać pojedynczych nagrań na płytach innych wykonawców, a także będą chcieli mieć w swojej kolekcji dodatkowe, wcześniej niepublikowane i niedostępne na innych wydawnictwach utwory.

Pytanie o następną studyjną płytę zespołu z nowym materiałem jest zapewne trudne ze względu na zaawansowany wiek członków grupy. Być może jednak te wątpliwości rozwieją się same w czasie zaplanowanego na 17 stycznia pierwszego w Polsce koncertu zespołu w Warszawie. Jeśli zobaczymy zespół w dobrej formie to pewnie niedługo coś nagrają. Ten koncert już w styczniu ma szansę być jednym z ważniejszych wydarzeń muzycznych nadchodzącego roku, albo jego największym rozczarowaniem, jeśli okaże się, że zespół objeżdża Europę jedynie korzystając z dawnej sławy. Czekam więc niecierpliwie i na koncert i na nową studyjną płytę zespołu, najlepiej taką zwyczajną w ich własnym stylu…

The Blind Boys Of Alabama
Duets
Format: CD
Wytwórnia: Saguaro Road Records
Numer: 4011222329196

20 grudnia 2010

James Blood Ulmer - No Escape From The Blues: The Electric Lady Sessions

Dorobek nagraniowy Jamesa Blood Ulmera jest niezwykle różnorodny. Ostatnie kilka lat to chyba jednak największa wolta stylistyczna w dorobku tego wyśmienitego gitarzysty. Muzykę z dzisiejszej płyty, dla ustalenia punktu odniesienia określiłbym jako współczesny inteligentny rock and roll. Od muzyka, który oprócz zaczynał swoją karierę od trudnego w odbiorze free jazzu, który był liderem The Music Revelation Ensamble i który chyba jako pierwszy gitarzysta nagrywał z Ornette Colemanem możnaby spodziewać się wszystkiego, tylko nie mieszaniny bluesa i rock and rolla.

Jednak to właśnie powrót do bluesowych korzeni, który rozpoczęła wyśmienita płyta Memphis Blood: The Sun Sessions opisana tutaj:


wyznacza kierunek rozwoju muzyki Jamesa Blood Ulmera.

Dzisiejsza płyta jest wybornym przykładem tego, jak można jednocześnie czerpać całymi garściami z muzycznej tradycji tworząc nową wizję muzyki, a jednocześnie być pełnym szacunku dla dorobku starych mistrzów. Na No Escape From The Blues odnajdziemy muzykę, którą można stylistycznie umieścić gdzieś pomiędzy rdzennym bluesem z Delty, a stylowym rocka and rollem rodem z Memphis.

James Blood Ulmer nie byłby jednak sobą, gdyby nie spróbował skomplikować prostych przecież bluesowych harmonii. W efekcie otrzymujemy współcześnie brzmiące, niebanalne wykonania kompozycji Muddy Waters, Johna Lee Hookera, czy Jimmy Reeda oraz własnych utworów lidera.

Czy zatem tak właśnie jak muzyka na dzisiejszej płycie wygląda współczesna wersja bluesa z Delty. Być może, choć to przecież tylko hasło pozwalające odnaleźć kolejne płyty wśród tysięcy innych wydawanych codziennie pozycji. James Blood Ulmer od lat wędruje własnymi ścieżkami, proponując muzykę niełatwą, niebanalną, choć nie udziwnianą na siłę. To raczej twórcze poszukiwania niż awangarda mająca na celu szokowanie słuchacza.

To również wybitna technika gitarowa użyta w ciekawy sposób. Zwykle gitarzyści elektryczni chcąc pokazać swoje umiejętności w bluesie zagęszczają faktury i komplikują akordy, tworząc coś, co w konsekwencji staje się nieudaną kopią niedościgłego stylu Stevie Ray Vaughana. Na dzisiejszej płycie oprócz lidera na gitarach gra również jego wieloletni muzyczny towarzysz – Vernon Reid. Obaj gitarzyści, mając w swoim dorobku wiele płyt nie potrzebują już nikomu udowadniać, że potrafią grać na gitarach.

Dzisiejsza płyta jest rodzajem zapisu rodzinnego muzykowania, niewymuszonej imprezy w studio. Nieco siermiężna z pozoru realizacja pasuje jak ulał do przyjętej konwencji muzycznej, obejmującej zarówno utwory zarejestrowane w szybkich tempach – to bardziej klimat starego rock and rolla, i te wolniejsze, gdzie dźwięków gitary jest niezwykle mało – to rodzaj dekonstrukcji i wydobycia istoty znanych tematów – tak jak u wielkich stylistów bluesa.

To wybitnie inteligentna, doskonała, wielowarstwowamuzyka dla wszystkich, którzy chcą przy każdym kolejnym słuchaniu odnajdować w niej coś nowego.

James Blood Ulmer
No Escape From The Blues: The Electric Lady Sessions
Format: CD
Wytwórnia: Hyena Records
Numer: 825005931223

17 grudnia 2010

Regina Carter - Paganini: After A Dream

Regina Carter ma już w tej chwili całkiem spory dorobek nagraniowy. Dzisiejsza płyta została wydana w 2002 roku. Moim zdaniem najciekawszą dotąd nagraną przez nią płytą jest duet z Kenny Barronem - Freefall. Również z udziałem Barrona powstała debiutancka płyta artystki - Rhythms Of The Heart z 1998 roku. Na wszystkich wielu płytach artystka sięga po popularne standardy jazzowe i muzyki rozrywkowej. Przykładem może być przebojowe wykonanie Papa Was A Roillin' Stone z debiutanckiej płyty, czy nastrojowe Fragile Stinga z Freefall. Na swojej trzeciej autorskiej płycie Regina Carter postanowiła zmierzyć się z klasycznym repertuarem skrzypcowym, a to niełatwe zadanie…

Niestety w tym repertuarze Regina Carter nie potrafiła zaproponować niczego ciekawego. Teoretycznie do nagrania zaangażowano wiele środków mających zapewnić płycie komercyjny sukces. Władze Genui, które zamieściły na płycie obszerny materiał multiumedialny o swoim mieście i organizowanych tam w okresie wydania płyty imprezach kulturalnych wypożyczyły artystce jeden z najcenniejszych zachowanych instrumentów Stradivariusa. To na płycie słychać. Dźwięk skrzypiec jest ciekawy, barwa bardzo pełna. Słychać, że instrument ma wielkie możliwości brzmieniowe. Niestety Regina Carter nie chce lub nie potrafi tych możliwości wykorzystać.

Repertuar płyty to dziwny zestaw 3 różnych stylów. Pierwszy zestaw to klasyczne utwory Ravella, Debussiego i Gabriela Faure. Tutaj aranżacje są nieciekawe, gra skrzypiec szablonowa, nie ma ani śpiewnego nastroju, który dość łatwo jest uzyskać korzystajac z tak doskonałego instrumentu, ani drapieżności należnej jazzowym skrzypkom młodego pokolenia. W rezultacie otrzymujemy zestaw banalnie, beznamiętnie zagranych znanych klasycznych melodii.

Druga grupa utworów to kompozycja Reginy Carter oraz napisany przez pianistę zespołu, Wernera Vana Gieriga specjalnie na tą płytę utwór Healing In Foreign Lands. Ten niewielki zestaw to już ciekawszy element całości. Warto zwrócić uwagę na ciekawą grę pianisty, sprawnego technicznie i panującego nad całościa swojej kompozycji. Skrzypce znowu wypadają bardzo szablonowo i nijako.

Trzecia i najciekawsza grupa utworów to trzy standardy z pogranicza jazzu i muzyki użytkowej: Black Orpheus Luisa Bonfy, Oblivion Astora Piazzolli i Cinema Paradiso Ennio Morricone. To najciekawsze momenty całego nagrania. Niebanalne aranżacje, ciekawa gra pianisty i basisty Chrisa Lightcapa. Dobrze znanych wszystkim melodii słucha się przyjemnie, do czasu, kiedy nie porównamy tych wykonań z którymś z wzorcowych. Jednak, gdyby cała płyta zagrana była w ten sposób mógłbym napisać, że to miła, pogodna muzyka do posłuchania w czasie nastrojowego zimowego wieczoru. Jednak jeśli to tylko trzy z dziewięciu utworów, to mogę jedynie powiedzieć, że zakup płyty nie będzie zbyt dobrą inwestycją.

Na okładce można znaleźć specjalną naklejkę obiecującą pierwsze jazzowe nagranie z użyciem legendarnych skrzypiec Paganiniego. To słychać, jednak całość pozostawia uczucie niedosytu, zarówno w warstwie budowania dźwięków przez artystkę, jak i umiejętności realizatora. Realizacja jest typowa dla produktu komercyjnego. Spora dawka obróbki studyjnej spowodowała zapewne zgubienie w trakcie pracy w studiu tych wszystkich mikrodetali, którymi nasycone jest brzmienie dobrych skrzypiec.

Regina Carter to jednak jazzowa skrzypaczka i takiego repertuaru powinna się trzymać. W przeciwnym wypadku pozostanie jej zająć w historii jazzowej wiolinistyki miejsce, jakie należne jest w historii saksofonu Kennemu G. Na After A Dream najciekawsze sa zdjęcia z Genui, muzyka niekoniecznie.

Regina Carter
Paganini: After A Dream
Format: CD
Wytwórnia: Verve
Numer: 065 554-2

16 grudnia 2010

Southside Johnny With LaBamba’s Big Band - Grapefruit Moon: The Songs Of Tom Waits

Dzisiejsza płyta to mocne rozczarowanie. Być może w związku z dużymi oczekiwaniami i w stosunku do nich muzyka okazała się zbyt słaba. To również kolejna w krótkim czasie płyta z kręgu muzyków bliskich The E Street Band. Koncepcja w założeniu budziła zaciekawienie, a co za tym idzie wspomniane już oczekiwania. Big – bandowe interpretacje kompozycji Toma Waitsa, z szumnie zapowiadanym udziałem samego kompozytora mogły oznaczać nowatorskie spojrzenie na niebanalne przecież teksty i kompozycje. Niestety stało się inaczej.

Kluczem do dobrego big – bandu nie są wcale wybitni muzycy. Orkiestra to praca zespołowa. Sukces mogą tu zapewnić jedynie dobre aranżacje, a tych niestety zabrakło. Po Gilu Evansie w zasadzie tylko Carla Bley robi coś naprawdę ciekawego i odkrywczego w dziedzinie ambitnych aranżacji orkiestrowych. Tak więc to trudna sztuka, choć konkurencja ze względu na koszty prowadzenia dużych składów wcale nie jest wielka. Niestety na dziś opisywanej płycie aranżacje są zwyczajnie słabe. Nie dorównują dokonaniom nie tylko wspomnianych mistrzów gatunku, ale przede wszystkim nie potrafią pokazać w żaden sposób charakteru kompozycji Toma Waitsa. Są poprawne i nic więcej.

Tak więc zamiast odkrywczej interpretacji otrzymujemy tylko poprawną muzykę orkiestrową i zmarnowany potencjał zarówno w zakresie kompozycji, jak i składu sesyjnych muzyków, wśród których znajdziemy takich, którzy nagrywali z Bruce Springsteenem, jak i z Wayne Shorterem, Yo-Yo Ma, Milesem Davisem, czy Jaco Pastoriusem.

Dlatego też, muzyka jest tym ciekawsza, im mniej instrumentów tworzy dźwiękowe tło dla lidera, którego gra na harmonijce i śpiew stanowią z pewnością najmocniejszy punkt płyty.

Udział samego Toma Waitsa w roi wokalisty jest symboliczny i ogranicza się do duetu wokalnego z liderem w jednym utworze – Walk Away. Tak więc to raczej dodatek marketingowy, niż rzeczywista muzyczna współpraca.

Muzyka jest nieco lepsza od mniej więcej 6 utworu na płycie – tak jakby w trakcie realizacji nagrań – zakładając oczywiście chronologiczny proces nagrywania zgodny z kolejnością utworów na płycie – lider sam wpadł na to, że za dużo orkiestry mu przeszkadza, albo że z jej pomocą nie da się osiągnąć nastroju potrzebnego dla poezji Waitsa. Myślę, że płyta duetu Waitsa z Southside Johnny byłaby rewelacją…

Ta płyta jest poprawna, czyli stanowi zmarnowaną okazję na wyśmienity produkt. W zasadzie można ja sobie darować. Zapewne kolejny raz trafi do mojego odtwarzacza za parę lat w celu sprawdzenia, czy bogatszy o kilka tysięcy wysłuchanych płyt i wiele koncertów nie zmienię zdania. Do tego czasu raczej ograniczę swój kontakt z dzisiejszą płytą do wycierania kurzu. W kolejce jest wiele ciekawszej muzyki…

Southside Johnny With LaBamba’s Big Band
Grapefruit Moon – The Songs Of Tom Waits
Format: CD
Wytwórnia: Blue Harp / Evangeline
Numer: 0805772420021

15 grudnia 2010

Les Paul - The Jazzman

Zmarły niedawno, do samego końca aktywny muzycznie Les Paul to legenda jazzowej gitary elektrycznej. To w równej mierze geniusz tego instrumentu, innowator, niepowtarzalny konstruktor elektroniki, a także wybitny realizator nagrań i inżynier dźwięku oraz pionier różnych nowatorskich technik nagraniowych.

Można zaryzykować twierdzenie, że co trzecia markowa gitara elektryczna używana na świecie ma gdzieś wygrawerowane jego nazwisko. Nie mam tu na myśli modeli sygnowanych, jakich pełno na rynku i których istnienie podyktowane jest wymogami marketingu, ale takie, które zawierają rozwiązania techniczne często opatentowane przez muzyka, lub nieodłącznie związanej z jego karierą firmy Gibson.

Dzisiejsze wydawnictwo, to składająca się z dwu krążków CD składanka wypełniona po brzegi różnymi nagraniami pochodzącymi z późnych lat czterdziestych ubiegłego wieku.

Zestaw obejmuje zarówno nagrania tria gitarzysty, jak i różne większe gwiazdorskie składy. Większość nagrań, to rejestracje popularnych w swoim czasie transmisji radiowych z występów na żywo. Część z tych rejestracji dostępna jest również na innych wydawnictwach, jednak wczesny dorobek Les Paula nie doczekał się jeszcze referencyjnej kompilacji, więc trzeba polować na składanki takie, jak dzisiaj opisywane płyty.

Większość tych nagrań zachowała się w całkiem dobrym stanie technicznym. Dziś opisywana płyta zawiera kompletny opis dyskograficzny składów oraz okoliczności i czasu nagrania.

Fanów charakterystycznego brzmienia gitary Les Paula z pewnością bardziej zainteresują utwory nagrane w trio, gdzie gitara pełni rolę jedynego instrumentu melodycznego. Niewątpliwą ciekawostką jest nieznane mi wcześniej wspólne nagranie z towarzyszeniem sekcji rytmicznej 4 gitarzystów – Les Paula, Barney Kessela, Irwinga Ashby i Arva Garrison w utworze Honeysuckle Rose.

W nagraniach zrealizowanych w większych składach gitara Les Paula pełni raczej funkcję rytmiczną, choć w odróżnieniu od innych gitarzystów swoich czasów – w większości prezentowanych utworów muzyk dostaje chwilę na krótką solówkę. Muzycy grający w zajmującej większą część pierwszej płyty rejestracji transmisji radiowej z Los Angeles z 2 lipca 1944 roku to między innymi J. J. Johnson, Illinois Jacquet, Nat King Cole i Red Callender.

Na nagrania Les Paula z tego okresu trzeba patrzeć jak na wstęp do późniejszej wielkiej kariery obejmującej zarówno stricte jazzowe pozycje – jak The Guitar Artistry Of Les Paul jak i długi okres wspólnych nagrań z Mary Ford – duetu, który odniósł niebywały sukces w muzyce popularnej zanim wynaleziono rock and roll. Les Paul to także pierwsze wielośladowe nagrania gitary elektrycznej, wieloletnia współpraca z Chetem Atkinsem, niezliczone sesje z praktycznie wszystkimi wielkimi postaciami jazzu, jak i trudna do ogarnięcia liczba różnorodnych nagród muzycznych z Grammy na czele.

Kiedy w 2005 roku Les Paul nagrywał płytę w duetach nazwaną American Made World Played na wezwanie bez większego namysłu stawili się między innymi Eric Clapton, Peter Frampton, Jeff Beck, Richie Sambora, Keith Richards, Buddy Guy, Steve Miller, Sting, Joss Stone i Mick Hucknall. Wszyscy chcieli zapewne stać się częścią niezwykłej fonograficznej legendy życia i muzyki genialnego Les Paula.

Dzisiejsza płyta to przede wszystkim dokument z początków kariery wielkiego mistrza. Nagrania są dobre technicznie i świetnie opisane. Dają przedsmak tego, co Les Paul dał nam wszystkim przez wiele lat swojej muzycznej aktywności.

Les Paul
The Jazzman
Format: 2CD
Wytwórnia: Avid Entertainment
Numer: 5022810194026

14 grudnia 2010

Bruce Springsteen & The E Street Band - The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Remastered

Cóż można napisać o płycie, którą zna się na pamięć? Może to, że to najważniejsza płyta Bruce’a Springsteena? Fani znający kontekst z pewnością przyznają rację, że nagrać coś znaczącego i ciekawego po Born To Run, to było niewykonalne zadanie wykonane przez muzyków zespołu wspaniale.

Jeśli ktoś muzyki Springsteena nie zna, kontekst muzyczny, polityczny i biograficzny nie będzie dla niego istotny. To zadanie przeznaczone dla biografów. Lepiej skupić się na muzyce.

A to, jak w przypadku każdej płyty Bruce’a Springsteena zadanie i łatwe i trudne. Można bowiem napisać (znowu?), że to jego najlepsza płyta. I zaraz zaczynamy sobie przypominać… A co z Born To Run, Nebraską, The Rising i wszystkimi innymi, które z pewnością również zasłużyły sobie na pierwsze miejsce? Czy można je skrzywdzić skazując na drugie, lub kolejne miejsca w klasyfikacji? Ja nie potrafię i nie podejmuję się wybrać najlepszej płyty Bossa.

Może więc inaczej. Pewnie każdy z utworów z Darkness On The Edge Of Town ma lepszą wersję koncertową. Taką z koncertu, który znamy z płyty i tę najlepszą, usłyszaną osobiście w tłumie fanów na koncercie. A wydanie w dzisiaj omawianym zestawie koncertu: Darkness On The Edge Of Town, Paramount Theatre, Asbury Park 2009 opisywanego tutaj:


sprawiło, że mamy również do dyspozycji w zasięgu ręki wybitną, koncertową wersję dzisiejszej płyty w całości.

To pułapka płyt studyjnych zespołu. Kto raz zobaczył koncert, ten wie to na zawsze… Jednak fakt, że właściwie wszystkie utwory z płyty grane są do dzisiaj na koncertach dowodzi wysokiej jakości kompozycji. W świecie jazzu takie utwory zwane są standardami, co oznacza, że oprócz wyśmienitej kompozycji łatwo poddają się modyfikacjom tempa, melodii czy sposobu aranżacji dając jednocześnie pole do harmonicznych improwizacji zespołu gitarzystów The E Street Band.

Jeśli porównywać wersje studyjne do koncertowych, to chyba tylko Nebraska obroni się w konkurencji z występami na żywo. I choć Bruce’a solo z gitarą na żywo widziałem kilka razy, Nebraska jest co najmniej tak samo dobra.

Pierwotna edycja analogowa dzisiejszej płyty brzmi zachowując odrobine szacunku dla realizatorów, nienajlepiej. Ta dzisiejsza jest już dużo lepsza, choć brzmi nieco nienaturalnie. Estetyka i koncepcja pierwotnej technicznej realizacji dźwięku zakładała stworzenie nieprzeniknionej w szczegółach ściany dźwięków zlewających się ze sobą instrumentów. Przez lata tak właśnie brzmiały kolejne wydania analogowe i cyfrowe. W dzisiejszym wydaniu, przy którego realizacji zapewne sięgnięto do oryginalnych taśm zawierających nagrania poszczególnych instrumentów, gitary stały się dużo bardziej czytelne, przez co nabrały nieco rytmu i drapieżności. Żeby to sprawdzić, wystarczy porównać choćby Badlands i Candy’s Room z poprzednimi wydaniami.

Odsłuch mojego egzemplarza został na kilka tygodni wstrzymany przez drobną awarię odtwarzacza CD. Niby można posłuchać na DVD, albo na odtwarzaczu Blue Ray, ale to duża strata dla dźwięku…

To co zyskały gitary, stracił wokal. Uwypuklenie dość sztucznego pogłosu i pozostawienie dużej ilości przestrzeni studia w tle dźwiękowym wysłało głos Bruce’a do głębokiej dźwiękowej studni bez dna pozbawiając go siły ekspresji. Dlatego też Racing In The Street wolę w wersji analogowej. To wszystko oczywiście dość subtelne różnice, jednak zauważalne na średniej klasy sprzęcie odtwarzającym (posługując się finansowym uproszczeniem nie gwarantującym dobrze grającego zestawu), od jakiś 5.000 złotych za element toru odsłuchowego. W sumie remastering się udał, ja jednak poproszę o wydanie analogowe…

Tak więc receptą na Darkness On The Edge Of Town jest słuchanie głośniej niż zwykle. Trzeba zamknąć oczy i nie starać się analizować każdego dźwięku, a cieszyć się muzyką w nadziei na kolejne występy tam, gdzie można będzie pojechać… Moje ulubione kompozycje z dzisiejszej płyty to Badlands za gitary, The Promised Land za harmonijkę, klawisze, saksofon, wokal i za wszystko inne. No i chyba najważniejsze – Streets Of Fire za bycie ogólnoświatowym i ponadczasowym niedościgłym wzorcem ostrej, punkowej a jednocześnie bardzo, bardzo wolnej i wciągającej ballady. Do tego wzorca najbliżej przez wiele lat zdołał zbliżyć się sam Springsteena w Outlaw Pete z Working On a Dream, trochę szybszym, jednak podobnym w muzycznej koncepcji utworem, ale to już temat na inny wieczór.

W sumie nie przypuszczałem, że może powstać lepsza wersja dzisiejszej płyty. A jednak powstała, to Darkness On The Edge Of Town, Paramount Theatre, Asury Park 2009, również z omawianego dzisiaj zestawu opisana tutaj:


 Niewiarygodne, jak można lepiej zagrać za jednym, lub może zaledwie kilkoma podejściami tak wybitny album, który w oryginale powstawał w studio caymi miesiącami. To potrafi tylko The E Street Band.

Opis innych płyt z zestawu The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Story tutaj:




A same nowości z podwójnego albumu The Promise już wkrótce…

Bruce Springsteen & The E Street Band
The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Remastered
Format: 3CD + 3 Blue Ray
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 886977823022

13 grudnia 2010

Dire Straits - Alchemy Live

To moim zdaniem najlepsza, na spółkę z Love Over Gold płyta Dire Straits. Być może z urzędu, a raczej z racji na udział Roya Bittana, za najlepszą należałoby uznać Making Movies, jednak to płyta z dobrymi kompozycjami i nieco słabszą muzyką. Dzisiejsza edycja Alchemy jest kompletem zawierającym zarówno wersję audio, jak i film z koncertu w postaci płyty DVD. Zawartość muzyczna obu nieco się różni. Koncert został zarejestrowany przed wydaniem nieszczęsnej dla zespołu płyty Brothers In Arms. Ta ostatnia, to wyjątkowa muzyczna zbrodnia. Jej efektem było nie tylko pogrążenie w ckliwej gitarowej komercji doskonałego zespołu, co doprowadziło do jego rozpadu. Brothers In Arms rozpoczęła też epokę panowania cyfrowej techniki nagraniowej i standardu CD. Dopiero niedawno świat zrozumiał, że nic nie pokona techniki analogowej. Przez wiele lat jednak dużo muzyki zarejestrowano w sposób, który uniemożliwia pełne oddanie istoty brzmienia instrumentów i przestrzeni, w której funkcjonują.

Na szczęście pierwsze cyfrowe wydania już raczej nie nadają się do użycia, przecież trwałość dobrych tłoczeń CD to jakieś 20 lat. Na moich półkach też już jest zapewne wiele płyt, które mogą nie dać się odczytać. Dziś więc nowe wydanie Alchemy Live…

Wydana w tym roku edycja obejmuje dwie płyty audio, przy których chyba od ostatnich edycji remasterowanych nic już nie zmieniano, oraz mocno odświeżony film z nagraniem koncertu. Film wydano pierwotnie na VHS, a remastering sprawia wrażenie, że wykonano go z jakiejś nie całkiem świeżej tasmy magnetycznej. Z obrazem więc niewiele dało się zrobić, dźwięk w porównaniu do wersji VHS oczywiście poprawił się. Odgłosy sali i publiczności w nowym miksie zostały nieco wycofane, tak, że można już lepiej usłyszeć gitarę rytmiczną i dodatkowe partie klawiszy. Generalnie jego jakość nadąża za wersją CD, czyli jest o tyle gorsza od CD, o ile zwykle dźwięk z płyty wizyjnej brzmi gorzej, moim zdaniem głównie z racji na silniejsze algorytmy korekcji odczytu, ale to już zupełnie inny temat.

Wracając do wydania łączącego CD i DVD – istnieje też wersja wysokiej rozdzielczości wydana na płycie Blue Ray, jednak ze względu na jakość oryginalnego obrazu oraz ciągle słabszą jakość dźwięku z odtwarzaczy Blue Ray w porównaniu z dobrym DVD, moim zdaniem wersja Blue Ray nie jest warta zainteresowania.

Całość wydano w gustownie przygotowanym pudełku i zaopatrzono we współcześnie zredagowaną książeczkę. Duże słowa uznania należą się za sposób mocowania trzech płyt w pudełku skutecznie zapobiegający ich rysowaniu oraz wypadaniu. To niestety w tego rodzaju boksach nie jest częste.

A brzmienie CD? Jest lepsze od oryginalnego wydania winylowego. Trudno znaleźć różnice w stosunku do wydania z serii CD Remaster, choć na rynku można znaleźć wersje winylowe starannie tłoczone, które z pewnością zagrają lepiej.

Film z koncertu, tak jak kiedyś kaseta VHS nie zawiera utworu Love Over Gold – nie wiem dlaczego, gdyż to nagranie video umieszczono na kompilacji DVD Sultans Of Swing: The Very Best Of Dire Straits.

Płyta DVD zawiera sensowne i wartościowe dodatki – to telewizyjne wykonania Tunnel Of Love i Sultans Of Swing oraz godzinny film dokumentalny o zespole z serii BBC Arena. Film został zmontowany w 1980 roku i zawiera zwyczajowe wypowiedzi muzyków, jakie można często usłyszeć w tego rodzaju produkcjach – poczynając od wspomnień pierwszej gitary, historii towarzyskich, poprzez pracę w studio do opisów zmęczenia trudami popularności i tras koncertowych. Jego atutem jest kilka cennych, całkiem długich fragmentów wczesnych koncertów zespołu z udziałem Davida Knopflera, którego wypowiedzi również znalazły miejsce w filmie. Wspomniane Tunnel Of Love i Sultans Of Swing to nagrania z programu Old Grey Whistle Test telewizji BBC.

Muzyka z Alchemy dobrze wytrzymuje próbę czasu. To oczywiście zasługa świetnych kompozycji, gitary Marka Knpflera i klawiszy Alana Clarka. Program koncertu zawiera same wielkie przeboje zespołu w rozbudowanych aranżacjach. Nie da się tu wskazać muzycznych faworytów. Dla każdego będzie to zapewne inna kompozycja. Moim zdaniem na koncertach Dire Straits lepiej wypadały utwory grane w szybszych tempach, dające okazję do zagrania ciekawych solówek gitarowych. Tak więc Private Investigations wolę w starannie wyprodukowanej wersji studyjnej. Za to ponad 10 minutowa wersja Sultans Of Swing bije na głowę wersje studyjną.

To najlepsza edycja Alchemy w historii tej płyty. Warto ją kupić w wersji DVD plus CD, lub tylko DVD, jeśli ktoś już dysponuje remasterowaną wersją audio.

Dire Straits
Alchemy Live
Format: 2CD + DVD
Wytwórnia: Universal
Numer: 602527336299

12 grudnia 2010

Laurie Anderson - Life On A String

Laurie Anderson nie nagrywa często. Nie goni za komercyjnym sukcesem. Wieść o nowych nagraniach fani przekazują sobie jako najlepszą wiadomość i tak już bezustannie od kiedy sięgam muzyczną pamięcią.

Life On A String pochodzi bodajże z 2003 roku. W nagraniu wzięło udział wiele sław reprezentujących różne style muzyczne. Jednak żadna z tych osobowości nie zdołała narzucić Laurie swojego stylu. Na perkusji w wielu utworach gra Joey Baron. Na saksofonach Chris Speed, na trąbce modny i niesłychanie aktywny Cuong Vu a na instrumentach perkusyjnych różnego rodzaju (tak jak na wielu bardzo dobrych i znanych plytach) Mino Cinelu. Mamy też całą gamę muzyków skandynawskich, czasem pojawiają się elektrtoniczne sample, kiedy indziej duża grupa instrumentów smyczkowych. Do tego na gitarach Bill Frisell i Lou Reed.

Imponujący to zestaw gości trzeba przyznać. Mimo to muzyka pozostaje niezwykle kameralna i osobista, a nad wszystkim unosi się specyficzny, niby chłodny a jednak daleki od lodowatości specyficzny głos dzisiejszej bohaterki.

Laurie Anderson to bardzo dziwna artystka. Jej chłodny głos połączony jest integralnie z pozbawionym odrobiny wesołości tonem skrzypiec, na których gra całkiem udanie od wielu już płyt. Dodając do tego skandynawskie w charakterze aranżacje teoretycznie powinniśmy otrzymać kawałek wiecznej zmarzliny wrośnięty w skałę fiordu, gdzieś daleko na północy Norwegii.. Powinno być to coś, co jest zdecydowanie niezdatne do słuchania, kiedy za oknem zima a chciałoby się przedłużyć lubiane przez wszystkich ciepło słonecznego lata.

Plyta jest niezwykle piękna. I tu może należałoby skończyc. Dla dzieła tak kompletnego trudno znaleźć inne slowa opisujące doskonałość nastroju. To właśnie umiejętność budowania nastroju jest cechą wszystkie właściwie nagrań Laurie Anderson.

Można więc jedynie powiedzieć, co jest innego w Life On A String, co powoduje, że chce się do tej płyty ciągle wracać, tak jak do wszystkich płyt, które uznajemy za doskonałe. Każdy z nas z pewnością ma przecież wiele takich płyt w swojej kolekcji. Z pewnością dzisiejsza ma szanse dołączyć do wielu dobrze skomponowanych zbiorów, a w wielu pewnie już dawno się znalazła.

Genialna muzyka to nie tylko taka, do której wraca się wiele razy. Geniusz objawia się tym, że z każdym słuchaniem odnajdujemy w muzyce coś nowego. To powoduje, że nagranie nigdy się nie znudzi.

U Laurie Anderson za każdym razem można poszukiwać nowej wartości i znaleźć coś niezwykle ciekawego, zarówno w tekstach, aranżacjach, realizacji dźwiękowej, ale również w specyficznej aurze pełnej odniesień do europejskiej tradcji muzyki klasycznej, nurtów skandynawskich czy amerykańskich musicali.

Life On A String to dzieło skończone, kompletne jak każda doskonałość. Dodatkowo doskonale zrealizowane (wytwórnia Nonesuch, technika HDCD) i pięknie wydane. Jak każde objawienie pozostanie zapewne na początku znane tylko nielicznym. Mam jednak głębokie przekonanie, że za 50 lat będzie to płyta bardziej znana niż teraz, podczas kiedy o wielu dzisiejszych sławach słuch zaginie.

Nie znajdziecie tu chwytliwych melodii, ani łatwych do zapamiętania refrenów. Jednak jeśli raz posłuchacie, na pewno płyta będzie wiele razy wypełniać Wam wieczory przy świecach. Taka ilość ciepła wypływająca z tak starannej, wysublimowanej i delikatnej muzyki zdaje się zaprzeczać wszystkim prawidłom sztuki. A jednak to możliwe.

To absolutnie niepowtarzalne, genialne wydarzenie artystyczne. Warte każdych pieniędzy, uzależniające. Ta płyta zmienia życie na lepsze. Tego przecież każdy z nas pragnie.

Laurie Anderson
Life On A String
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch
Numer: 7559795392

10 grudnia 2010

Victor Wooten - Palmystery

Już miałem dzisiejszy tekst zacząć od stwierdzenia, że to kolejna dobra płyta basisty, której słabszą stroną są kompozycje. Tak myślałem, słuchając kolejnym dbbrych, ale z pewnością nie jakoś szczególnie wpadających w ucho kompozycji. I tak aż do jedenastego, czyli przedostatniego utworu na płycie – Happy Song. To wyśmienita kompozycja, której nie powstydziłby się nawet Herbie Hancock – najlepszy kompozytor przebojów elektrycznego jazzu.

Jaka jest więc ta płyta? Przede wszystkim zawiera Happy Song – potencjalnie wielki przebój, który oczywiście nim nie został i nigdy nie zostanie, chyba, że odkurzony kiedyś przez jakiś komercyjny zespół taneczny. Takiej muzyki nie usłyszymy przecież w radiu, więc hitu nie będzie. W związku z tym można nacieszyć się radością samodzielnego odkrycia nieodkrytego przeboju. I mieć miłą niespodziankę na koniec całkiem niezłej płyty.

Cała reszta muzyki też jest dobra, pełna pokręconych rytmów i techniki gry na gitarze basowej, dostępnej zapewne tylko dla kilku wirtuozów tego instrumentu. To też, jak zwykle u Victora Wootena mieszanka przeróżnych stylów i konwencji muzycznych. To nuty i brzmienia arakskie, R&B, Soul, stary dobry jazz-rock i kilka innych rzeczy. Całość mimo różnorodności brzmi spójnie, co płytom nagrywanym w różnych okazjonalnych składach w czasie kilku lat nie zdarza się często.

To również świetna robota studyjna. Zapewne wiele było pracy w montażu i postprodukcji, jednak nie słychać charakterystycznego, wymęczonego obróbką brzmienia ProTools i cyfrowej konsolety. Słychać za to świetnie nagraną gitarę basową i wybornie dobrane brzmienia analogowych syntezatorów. Do tego jak zwykle cała rodzina Victora Wootena w roli muzyków towarzyszących. Dodatkowo, symboliczny, choć nie tylko dekoracyjny udział gwiazd – Mike Sterna na gitarze, Richarda Bony tym razem jedynie śpiewającego, Alvina Chea znanego z Take 6, Alvina Lee na gitarze, a także Dennisa Chambersa i JD Blaira na perkusji.

Victor Wooten to basista, który robi twórczy i sensowny użytek ze swojej niebywałej techniki i muzykalności. To nie tylko muzyk nagrywający od lat świetne płyty firmowane własnym nazwiskiem, ale także będący filarem działalności muzycznej Beli Flecka, koncertujący dużo, niestety głównie w USA, a także będący ostatnio, co na pewno jest nobilitacją dla każdego basisty – równoprawnym partnerem Marcusa Millera i Stanleya Clarke – płyta i trasa Thunder. Moim jednak zdaniem, z trzech wymienionych wybitnych basistów, to właśnie Victor Wootena nagrywa najlepsze płyty pod własnym nazwiskiem. To jego kolejna bardzo dobra płyta, a także prawdopodobnie najlepsza w karierze kompozycja – Happy Song. Wootena najlepszy jest w wersji koncertowej (wybitna płyta Live In American), jednak tej płyty również słucha się z przyjemnością.

Victor Wooten
Palmystery
Format: CD
Wytwórnia: Heads Up
Numer: 053361313524

09 grudnia 2010

Joni Mitchell - Shadows And Light

Cóż można napisać o tak zjawiskowym koncercie? Może za opis wystarczy skład zespołu? Otóż Joni Mitchell towarzyszą muzycy, którzy w latach siedemdziesiątych pojawiali się okazjonalnie na jej płytach studyjnych. Tu są wszyscy razem, w wybornej formie i świetnych jazzowych aranżacjach najbardziej znanych utworów artystki. Tak więc na gitarze gra Pat Metheny, na gitarze basowej Jaco Pastoriusa, na klawiaturach Lyle Mays, na saksofonie Michael Brecker, a na perkusji i Kongach Don Alias. To bez dwu zdań zespół marzeń. Do tego w finale koncertu, a jak wynika z komentarzy – również w innych utworach, które nie zmieściły się w wydaniu filmowym wystąpił wokalny zespół The Persuasions.

Koncert zarejestrowano w 1979 roku w Santa Barbara Country Bowl – czyli amfiteatrze nieco przypominającym Operę Leśną w Sopocie. U nas w tym czasie raczej odbywały się tam nieco inne koncerty… Na widowni kilka tysięcy piknikowo ubranych, a raczej rozebranych młodych ludzi, słuchających w skupieniu. Ciekawe ilu z nich przyszło słuchać Joni Mitchell, a ilu będą cego u szczytu formy i sławy Jaco Pastoriusa, czy dopiero startującego do wielkiej kariery duetu Pata Metheny i Lyle Maysa, czy Michaela Breckera.

Fenomen tego koncertu, to przede wszystkim fakt, że to nie jest All Stars Band, a wyśmienity zespół akompaniujący wokalistce. Oczywiście Pat i Jaco mają swoje solowe utwory, a w czasie koncertu być może grali jeszcze kilka instrumentalnych kompozycji. Jednak wszyscy muzycy tworzą świetnie zgrany zespół.

W programie koncertu same hity – Coyote, Shadows And Light, Hejira, czy Free Man In Paris. Nie mogło też zabraknąć ulubionego rdzennie jazzowego utworu artystki – Goodbye Pork Pie Hat Charlesa Mingusa. Jest też oczywiście Dry Cleaner From Des Moines i Edith And The Kingpin.

Właśnie koncertowe wykonanie Dry Cleaner From Des Moines jest definicją muzycznego stylu Joni Mitchell. To też kulminacyjny moment występu dla Michaela Breckera.

Amelię rozpoczyna solo na gitarze samej Joni Mitchell, ilustrowane zdjęciami archiwalnymi Amelii Erhart, postaci, której historii poświęcony jest ten utwór znany z albumu Hejira. To również niebanalna, pełna jazzowej inwencji gra na gitarze artystki, uzupełniana jedynie we fragmentach przez Pata Metheny. Podobnie zaaranżowano Fury Sings The Blues, choć tu już jest nieco więcej gitary Pata Metheny i odrobina delikatnej gry szczoteczkami Dona Aliasa.

Hejira zrealizowana jest w formie, którą dziś nazwalibyśmy teledyskiem, jednak dźwięk pochodzi z koncertu i ilustrowany jest ujęciami tańca na lodzie z udziałem samej Joni Mitchell.

Why Do Fools Fall In Love to popis wokalny The Persuasions i Joni Mitchell, która dopasowuje się do stylu zespołu. Z kolei finałowy Shadows And Light to przede wszystkim Joni Mitchell i The Persuasions w roli refrenistów wspomaganej przez syntezatory Lyle Maysa.

Jakość obrazu jest typowa dla czasu rejestracji koncertu, za to dźwięk brzmi wyśmienicie. To nie jest z pewnością przypadkowo zachowane nagranie, a zarejestrowany w pełni profesjonalnie koncert, który w wersji audio również dostępny jest od 1980 roku.

Joni Mitchell albo się uwielbia, albo nienawidzi. Ja akurat uwielbiam, choć miała ona też w swojej karierze ewidentnie słabsze momenty. W wypadku tego nagrania, nawet jeśli ktoś nie lubi specyficznej poezji i barwy głosu artystki – warto spróbować. To co dzieje się w warstwie instrumentalnej jest wybitne, a widok kompletnie zaskoczonej publiczności bezcenny. Podobnie unikalne wrażenia wizualne i muzyczne zapewnia obserwacja gry młodego Pata Metheny i Lyle Maysa. To chyba chronologicznie jeden z pierwszych, jeśli nie w ogóle pierwszy zarejestrowany na taśmie filmowej koncert z ich udziałem wydany oficjalnie. Nigdzie indziej nie można chyba usłyszeć Lyle Maysa grającego boogie na akustycznym fortepianie akompaniującego śpiewającej poetce rocka – takie połączeni może zapewnić jedynie brawurowe wykonanie Raised On Robbery.

Joni Mitchell
Shadows And Light
Format: DVD
Wytwórnia: Warner
Numer: 5050466842527

08 grudnia 2010

The Blind Boys Of Alabama - Down In New Orleans

Blind Boys Of Alabama, to zespół, którego płyty sukcesywnie uzupełniają moją kolekcję. Nie awansował jeszcze do kategorii, do której przynależność oznacza konieczność skompletowania całej dyskografii i wnikliwego śledzenia nowości. Jednak jeśli płyta jakoś tak sama trafi do koszyka w sklepie, to nie chce go opuścić. Później czasem długo leży na półce z nowymi, jeszcze niesłuchanymi pozycjami. Ta dzisiejsza czekała na swój dzień zapewne kilka miesięcy. Zdążyłem już zapomnieć, gdzie ją kupiłem. Może to było w Portugalii, Hiszpanii, albo gdzieś we Francji? Z pewnością jednak nie w Polsce. U nas i sklepów z płytami coraz mniej, a te co pozostają mają raczej ofertę złożoną z miałkich nowości wykonywanych przez gwiazdy jednego sezonu. Rozumiem względy komercyjne, choć to również oferta kreuje modę i kulturę. I nawet jeśli rozumiem, to nie muszę tego akceptować i lubić. Przyjemności godzin spędzonych między półkami dobrek księgarni, bądź sklepu z płytami nie zastąpi Amazon i inne tego rodzaju miejsca.

Ciekawe, który z polskich zespołów będzie istniał za 70 lat, a tyle istnieje przecież w przybliżeniu The Blind Boys Of Alabama, a jego dzisiejszy lider i senior – Jimmy Carter śpiewa w nim bez przerwy od pierwszego koncertu w 1939 roku.

Ciekawostką wydawniczą jest, że płytę wyprodukowano w Czechach, co dumnie wieści napis na okładce. Jakoś nie spotkałem swiatowej produkcji wydrukowanej i wytłoczonej w Polsce… Biorąc pod uwagę jakość poligraficzną i dźwiękową wydań szumnie nazywanych „Polska Cena” i innych podobnych, przygotowanych niby dla polskiego Klienta, który w rozumieniu fachowców od marketingu jest gorszy od reszty Europy, to może i dobrze, że nie produkujemy niczego dla reszty świata.

Płyta została nagrana i wyprodukowana w 2008 roku i jest najnowszym w pełni premierowym wydawnictwem zespołu. Ostatnio ukazała się płyta Duets, która jest składanką duetów z innymi artystami uzupełnioną o 4 nowe utwory. Ta płyta też czeka na swój dzień na półce z nowymi zakupami…

Dzisiejszą płytę warto kupić choćby ze względu na kilka bardzo znanych standardów spirituals wykonywanych przez zespół skupiający się na muzyce gospel, po raz pierwszy, przynajmniej w studiu nagraniowym. Po przede wszystkim nieśmiertelny Down By The Riverside i przypisywany często wykonawcom country I’ll Fly Away. Są również nieco mniej znane utwory z repertuaru Mahalii Jackson – If I Could Help Somebody i How I Got Over.

Muzykę zarejestrowano z udziałem uznanych nowoorleańskich muzyków sesyjnych oraz dwu zespołów zakorzenionych w tradycji folkloru nowoorleańskiego – Hot 8 Brass Band i The Preservation Hall Jazz Band.

Na płycie jest zbyt wiele fragmentów, a nawet całych utworów śpiewanych solo przez jednego z członków zespołu. Dla mnie wyróżnikiem, znakiem rozpoznawczym The Blind Boys Of Alabama są doskonale zaaranżowane i zaśpiewane zespołowo harmonie wokalne. Na tej płycie jest ich trochę za mało. Nie oznacza to, że każdy z członków zespołu oddzielnie nie potrafi udźwignąć ciężaru dobrej interpretacji znanego standardu. Jednak pewnie nie tego spodziewa się większość fanów grupy.

W efekcie powstało ciekawe, choć dość nietypowe dla zespołu nagranie, będące fuzją folkloru nowoorleańskiego, muzyki znanej turystom z pochodów pogrzebowych, spirituals i stylu wokalnego zespołu, który jest jedyny w swoim rodzaju i biorąc pod uwagę dorobek nagraniowy mógłby stanowić odrębny styl muzyczny.

Trudno więc porównać tą płytę do czegokolwiek, oprócz innych płyt zespołu. To płyta dla kolekcjonera. Nie jest tą jedyna płytą The Blind Boys Of Alabama, którą trzeba mieć koniecznie. To muzyczny eksperyment. Jeśli chce się mieć jedną płytę grupy – lepiej wybrać Go Tell On The Mountain, składankę wcześniejszych nagrań w rodzaju Sanctify My Soul (25 Gospel Greatest) lub wyśmienity Live At The Apollo z Benem Harperem opisywany przeze mnie niedawno tutaj:


The Blind Boys Of Alabama
Down In New Orleans
Format: CD
Wytwórnia: Proper Records
Numer: 805520030335

07 grudnia 2010

The Rolling Stones - Shine A Light

Obejrzałem ten film starannie, z uwagą i zainteresowaniem 2 razy. Oto wnioski:

The Rolling Stones są w wyśmienitej formie, każdy z członków zespołu jest wybitnym muzykiem, to chyba jest dla wszystkich i tak oczywiste. Świat jednak idzie do przodu, a zespół stanie się niedługo już bardzo starą żywą skamienieliną. Dzisiaj są perfekcyjni, ja wolę jednak nieco brudniejszą, bardziej bluesową, może odrobinę niedoskonałą, ale zawsze ciekawszą wcześniejszą wersję każdego z utworów. Trochę wedle recepty – im starsza płyta zespołu, tym lepsza. W dodatku Mick Jagger z wiekiem jakby tracił energię i wyrazistość stylu, skupiając się bardziej na gestach dla publiczności niż ekspresji wokalnej, za którą pokochały go nastolatki kilkadziesiąt lat temu.

W warstwie muzycznej ten film potwierdził moją obserwację z kilku koncertów zespołu z ostatnich lat – to niestety nic nowego, odcinanie kuponów od dawnej sławy i chwały. Brak pasji i energii, która była ważnym składnikiem każdego koncertu zespołu przez wiele lat. Może taneczna forma pozostała, jednak w tym perfekcyjnym show brakuje uczuć i prawdziwych emocji. Brakuje też kontaktu z publicznością. Do tego nie wystarczą wybiegi zbudowane na scenie...

Martin Scorsese jest wybitnym reżyserem. Bez cienia wątpliwości, wykonał swoją pracę perfekcyjnie. W efekcie dostaliśmy film, który katapultuje widza do pierwszego rzędu koncertu. Wybitny montaż, kaskady krótkich ujęć, świetne oświetlenie dostosowane do wymogów kamer filmowych. To być może najlepiej sfilmowany koncert jaki widziałem.

Jakość obrazu, pomijając oczywiście fragmenty materiałów archiwalnych, jest wybitna, nawet jak na standard Blue Ray. To połączenie wysokiej rozdzielczości HD z oświetleniem scenicznym przygotowanym specjalnie do potrzeb tej rejestracji. Pomysł na oświetlenie ograniczył więc grę kolorów na rzeczy rytmu zmiany jaskrawego, kontrastowego, białego oświetlenia. To również mimo wysokiej rozdzielczości miękki, analogowy obraz, często z dużą ilością ziarna, sugerującego rejestrację na tradycyjnej taśmie filmowej.

Z dzisiejszej płyty producenci usiłowali zrobić produkt promujący zalety standardu Blue Ray. Faktycznie – jakość obrazu jest wybitna. Ten film jest również dowodem na to, że w wysokiej rozdzielczości niekoniecznie ostrość musi rozciągać się od nosa wokalisty do nieskończoności. Takie realizacje wyglądają nienaturalnie, ludzkie oko też ma swoją głębię ostrości. Nie rozumiem jednak, po co miałbym w czasie filmu rozwiązywać zagadki związane z historią zespołu odpowiadając na pytania pilotem do odtwarzacza. W dodatku w 3 opcjach trudności tych pytań. Może na końcu jest jakaś nagroda, mi niestety nie starczyło cierpliwości, żeby to sprawdzić. Nie wiem do czego posiadaczowi płyty Blue Ray dodatkowy krążek DVD, który zawiera film w rozdzielczości dostosowanej do małych ekraników urządzeń przenośnych w rodzaju iPoda. Nie potrzebuje też playlisty. Te wszystkie niepotrzebne opcje chętnie zamieniłbym na coś, co z pewnością umożliwia standard authoringu płyty Blue Ray - możliwość obejrzenia koncertu bez wstawek dokumentalnych. Skoro, świetnym zresztą pomysłem Martina Scorsese było zbliżyć nas maksymalnie do atmosfery dźwiękowej i wizualnej koncertu, to taka opcja powinna być! Ja jej na płycie nie umiem odnaleźć.

A muzyka? Jak już wspomniałem, większość utworów ma zdecydowanie lepsze wersje z wcześniejszych koncertów i płyt studyjnych. Z biegiem lat z pozycji awanturników rocka zespół ewoluuje w stronę festiwalowo – wakacyjnej rozrywki dla mas. W starych wersjach więcej R&B, soulu, bluesa, a mniej estradowego przepychu i dodatkowych instrumentów.

Wybór utworów też zresztą jest dość dziwny. Tutaj jednak każdy będzie miał swoje zdanie. Trudno zaspokoić wszystkich, mając za sobą ponad 40 lat wielkiej swiatowej kariety i dziesiątki oczekiwanych przez fanów na każdym koncercie kompozycji.

Do ciekawszych fragmentów należy z pewnością zaliczyć gościnny występ Buddy Guya. Tu od razu słychać, czego brakuje dzisiejszej muzyce The Rolling Stones. Już pierwsze dźwięki jego gitary nadają muzyce niezwykłej energii i siły wyrazu. Takie zestawienie przypomina mi od razu podobnie brzmiący kontrast, kiedy na koncercie U2 pojawił się B. B. King, żeby zagrać When Love Comes To Town. W jednym i drugim przypadku widać jak na dłoni, że rock bez odrobiny bluesa staje się nieco bardziej awanturnicza wersją piosenki biesiadnej, a w wydaniu The Rolling Stones również przestarzałym w formie popem.

Pozbawione siły wyrazu przebrzmiałe przeboje ratują nieco swoimi gitarowymi solówkami Keith Richards i Ronnie Wood. Cały występ to zresztą zmarnowanie wielkiego potencjału muzyków. To świetne, choć niemrawo zagrane kompozycje. To wyborni gitarzyści bez okazji do zagrania czegoś dłuższego. To również goście specjalni, którzy przebywają na scenie zbyt krótko, żeby uratować cały show. To Lisa Fisher schowana daleko w chórkach. Tim Ries, dostający bodajże dwie szanse na zagranie saksofonowego sola. To Darryl Jones i Charlie Watts, którzy razem zapewne potrafiliby stworzy wybitną sekcję rytmiczną ambitnego rocka i elektrycznego jazzu, jednak zespół tego nie chce i nie potrzebuje.

Mick Jagger jest jakby nieobecny. Najlepsi wokaliści tego koncertu to Keith Richards śpiewający You Got The Silver i Connection oraz Christina Aguilera w Live With Me. Niezupełnie rozumiem, dlaczego akurat Connection jest jedynym utworem koncertu przerywanym fragmentami zdjęć archiwalnych. Może po to, żeby widz nie zauważył jak dobrze w roli wokalisty wypada Keith Richards? Od czasu, kiedy na albumie kompilacyjnym Forty Licks ukazała się ballada Losing My Touch, cały świat już i tak o tym wie… A Christina Aguilera po raz kolejny udowadnia, że potrafi śpiewać (dla mnie to największe zaskoczenie płyty Possibilities Herbie Hancocka), tylko jej się na co dzień nie chce…

Można więc się starzeć z klasą i iść z duchem czasu nie gubiąc własnej tożsamości artystycznej – jak na przykład Jeff Beck, czy Gary Moore. Można się w ogóle nie starzeć, jak Bruce Springsteen, czy Neil Young. Można też być nadmuchanym przez marketing i wspomnienia dawnej świetności balonem, z którego uchodzi powietrze – jak Mick Jagger. Taki też jest ten film – to doskonale opakowane i perfekcyjnie podane nieco już nieświeże danie. Taki suflet, z którego uszło powietrze… Pozostało wspomnienie smaku…

The Rolling Stones
Shine A Light
Format: Blue Ray
Wytwórnia: 20th Century Fox
Numer: 5039036038683

06 grudnia 2010

Ali Farka Toure And Toumani Diabate - Ali And Toumani

To nie jest moja ulubiona płyta Ali Farka Toure. To najprawdopodobniej jego ostatnie oficjalne nagranie. Płyta została zarejestrowana w Londynie, już po komercyjnym sukcesie zwieńczonym nagrodą Grammy dla płyty In The Heart Of The Moon, też z udziałem Toumani Diabate.

Toumani Diabate pisze w komentarzu do płyty o tym świetnym, nagrodzonym nagrodą Grammy nagraniu tak, jakby to był pierwszy wielki sukces Aliego. Tak jednak nie jest, może to pierwsze szerzej znane na świecie nagranie tego duetu, jednak trzeba pamiętać, że Grammy Ali Farka Toure dostał prawie 10 lat wcześniej za wyśmienitą płytę nagraną wspólnie z Ry Cooderem – Talking Timbuktu, o której pisałem niedawno tutaj:


Według wspomnianego już komentarza płyta zawiera najważniejsze dla Ali Farka Toure kompozycje. Być może tak było, jednak całości nagrania brakuje zdecydowanie afrykańskiego kolorytu i specyficznej atmosfery, jaką mają płyty nagrane przez duet w Bamako, jak na przykład bluesowa, a jednak prawdziwa i rdzenne afrykańska Savane: The King Of The Desert Blues Singers opisywana tutaj:


Dograne później, już bez udziału gitarzysty chórki i instrumenty perkusyjne są na tej płycie zupełnie niepotrzebne. Lepiej wypadają utwory zagrane jedynie przez Ali Farka Toure na gitarze i Toumani Diabate na korze. Zdecydowanie wolę skupioną, wyciszoną i pozbawioną ozdobników, bardziej afrykańską i mniej komercyjna wersję – czyli duet instrumentalny z ewentualnym dodatkiem wokalu. Taka, a nie inna postać nagrań na dzisiejszej płycie to zapewne chęć nagrania płyty dla wszystkich słuchaczy, zarówno wielbicieli folkloru Mali i okolicznych krain, jak i tych, którzy potrzebują nieco bardziej europejskiego produktu. Tego, czemu świetny afrykański blues niebezpiecznie zbliżył się na tej płycie do pseudo ludowych produkcji pop, tego nie dowiemy się nigdy. Jednak to tylko w porównaniu z innymi płytami Ali Farka Toure.

Płyta jest doskonała tam, gdzie producenci mało wtrącali się w muzykę. Im więcej pozostawiono z pierwotnej kameralnej atmosfery muzykowania dwu liderów, tym lepiej. Każdy dźwięk dodany później psuje efekt. Poza wszystkim to świetna płyta, choć nie najlepsza w całkiem pokaźnej kolekcji nagrań gitarzysty.

Ali Farka Toure And Toumani Diabate
Ali And Toumani
Format: CD
Wytwórnia: World Circuit
Numer: 769233008329

04 grudnia 2010

Ron Carter - The Golden Striker

Kontrabasiści niezbyt często nagrywają autorskie plyty. Nie mają na to czasu. Całe życie spędzają w studiach nagraniowych realizując setki płyt w różnych konfiguracjach personalnych. Niektórzy z nich są szczególnie rozchwytywani, a do nich z pewnością należy Ron Carter.

Koncern EMI uważa chyba, że walory komercyjne tej plyty są podobne do wyczynów gwiazdek jednego sezonu. Kiedy na okładce płyty zobaczyłem (w 2003 roku – wtedy płyta została wydana…) wielkie logo "Copy Controled" zdębiałem. To logo jest zwykle (tak jest w sumie również dzisiaj), wyznacznikiem miałkiej i bezsensownej produkcji pop, którą opłaca się kopiować. Jednak płytę wtedy kupiłem i nie żałuję do dziś.

Skład personalny jest ciekawy, oprócz lidera, na gitarze gra Russell Malone a na fortepianie Mulgrew Miller. Wszyscy trzej muzycy mają równy wkład w powstanie dzisiejszej płyty, zarówno pod względem wykonawczym, jak i kompozycyjnym. Na płycie jest 9 utworów, z czego 4 to kompozycje lidera, jedna kompozycja gitarzysty i jedna pianisty. Pozostałe 3 utwory to tytułowy standard Johna Lewisa, fragment Concierto De Aranjuez Joaquina Rodrigo i Autumn Leaves Kosmy, Preverta i Mercera.

Russell Malone to gitarzysta średniego pokolenia (jak ten czas leci...). Urodzony w 1963 roku muzyk gra w sposób pokazujący jego wielki szacunek do starych mistrzów instrumentu, takich jak Wes Montgomery, czy Joe Pass. Ma ciekawy, ciepły i miękki dźwięk, doskonale wpisujący się w charakterystyczny sposób podawania rytmu przez lidera. Jego gra jest najciekawsza w jedynym na płycie utworze, który sam skomponował, z pewnością dla potrzeb tej sesji - Cedar Tree. Nie znaczy to, że w innych utworach gra źle. Tutaj zwyczajnie ma chwilę dla siebie, pozostając jednak cały czas w porozumieniu z kolegami z zepołu. Cedar Tree to jeden z ciekawszych fragmentów płyty.

Ron Carter lubi nagrywać z gitarzystami. Moją ulubioną płytę z jego dorobku nagrał w duecie z Jimem Hallem w 1982 roku podczas koncertu - Live At Village West.

Ciekawa jest również kompozycja Cartera - Parade, dająca okazję do zagrania ciekawego wstępu i partii solowych Millerowi. Russel Malone wykorzystuje tu pudło swojej gitary do wyznaczania rytmu, pozostawiając Carterowi pole do popisów solowych. Lider w wielu fragmentach płyty pozostaje w cieniu pozostałych muzyków, pełniąc rolę rasowego muzyka sekcyjnego, jak to zwykł niezwykle starannie robić na setkach płyt różnych wykonawców od wielu już lat.

Ciekawie wypada też pozostawiona na koniec interpretacja nieśmiertelnego Autumn Leaves. Niezwykłość tej kompozycji polega na niezliczonych możliwościach interpretacyjnych. Melodia zmieniana na tysiące sposobów pozostaje łatwo rozpoznawalna i zawsze cieszy ucho.

Sięgając do archiwum zdjęciowego:
Ron Carter, kilka miesięcy przed wydaniem dzisiejszej płyty

To przyjemna, chociaż niebanalna płyta jazzowego mainstreamu. Mało ostatnio powstaje takich płyt, dlatego warto ich szukać. Z drugiej jednak strony nie jest to muzyka odkrywcza. Nie oferuje nic nowego. Jeśli znajdziecie The Golden Striker w dobrej cenie, warto z pewnoscią kupić. Chociażby dla ciekawej wersji Autumn Leaves i obserwacji rozwoju talentu Russella Malone.

Ron Carter
The Golden Striker
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724359083124

03 grudnia 2010

Terez Montcalm - Voodoo

To już druga płyta Terez Montcalm, która znalazła miejsce na mojej półce w ostatnim czasie. Na pierwszą trafiłem nieco przypadkowo. Teraz już wiem, że Terez Montcalm jest artystką, którą będę obserwował i z pewnością jej kolejne płyty również znajdą miejsce w mojej kolekcji. O najnowszej – tej pierwszej, na którą trafiłem, płycie pisałem tutaj:


Dziś kolej na następną, a właściwie chronologicznie poprzednią, wydaną w 2006 roku płytę Voodoo. Tak jak wspomniana płyta Connection, również i dzisiejsza została przygotowana według tego samego przepisu – to mieszanka znanych standardów jazzowych i rockowych z utworami własnymi przygotowanymi specjalnie na to wydawnictwo. Całość zagrana z pomocą jazzowego akompaniamentu. I choć zestaw muzyków może nieco mniej gwiazdorski niż na Connection, to muzyka również wysokich lotów.

Komu w kontekście jazzowo – rockowego repertuaru Voodoo się nie kojarzy – to ułatwiając zadanie – płyta zawdzięcza tytuł utworowi Voodoo Chile Jimi Hendrixa. To nie jest nagranie otwierające płytę. To dobrze, bo aranżacja i pomysł muzyczny na Voodoo Chile (czasem nazywa się ten utwór Voodoo Child – tak jak na dzisiejszej płycie), to jedyna wada i zdecydowanie najsłabszy moment tej płyty. Cała reszta jest co najmniej wyborna.

Pomysł na Hendrixa w wykonaniu Terez Montcalm, to nieco na siłe udziwniony wokal, jazzowe harmonie i niemal całkowity brak gitary. To się nie sprawdziło. Za to Sweet Dreams Eurytmics i Sorry Seems To Be The Hardest Word Eltona Johna wypadły znakomicie.

Wysmakowane aranżacje wspiera wyborny głos artystki. Terez Montcalm z niesamowitą lekkością porusza się po wszystkich rejestrach swojego obdarzonego niezwykłą barwą i pełną kolorytu chrypką głosu. To właśnie ów wdzięk i lekkość tworzą unikalny urok jej nagrań.

Umieszczenie w jednym zestawie wspomnianych już utworów Jimi Hendrixa, Eurytmics i Eltona Johna wraz z jazzowymi standardami w rodzaju Close Your Eses, czy For Heaven’s Sake i zagranie oraz zaśpiewanie wszystkiego tak, żeby zachować wspólny styl i koncepcję nie jest łatwe. Trzeba mieć doprawdy silną osobowość i ciekawy pomysł, żeby z takiej mieszanki stworzyć spójny album. Terez Montcalm to potrafi. Trochę szkoda, że w porównaniu z Connection mniej tu dobrej jazzowej gitary, jednak głos pozostaje ten sam.

Voodoo to takie kołysanki dla dorosłych. Niebanalne, ciepłe i nastrojowe śpiewanie. Do tego kolejna porcja udanych kompozycji własnych. Teksty angielskie i francuskie. Te śpiewane po angielsku jakby bardziej melodyjnie i miękko. Te po francusku nieco bardziej agresywnie. Trochę w tym specyfiki języka, trochę bardzo charakterystycznej barwy głosu Terez Montcalm. Świetna płyta. Czekam już na następną.

Terez Montcalm
Voodoo
Format: CD
Wytwórnia: Marquis / Dreyfus Jazz / Sony
Numer: 3460503690424

01 grudnia 2010

John Zorn - The Dreamers (Marc Ribot, Kenny Wollesen) - Ipos (The Book Of Angels Volume 14)

Na co dzień nie noszę kapelusza, więc do grona polskich fanów produkcji Johna Zorna raczej się nie zaliczam. To artysta firmujący swoim nazwiskiem dziesiątki płyt. Przeważającej większości z nich nie znam. Wśród tych, które znam, są dobre i beznadziejne. Na wybitną jakoś jeszcze nie trafiłem. Taka nie jest również dzisiejsza, choć z pewnością zalicza się do tych, za które wypada Johnowi Zornowi podziękować.

Sam bym tej płyty sobie raczej nie kupił. Otrzymywanie prezentów, to oprócz buszowania w egzotycznych sklepach płytowych (w niektórych krajach jeszcze takowe się uchowały – nie należy ich mylić z wydzielonymi gettami muzycznymi w marketach z elektroniką), to najlepszy sposób na poszerzanie horyzontów. Ten prezent należy do wyjątkowo udanych. Może dlatego, że mało w tym projekcie Johna Zorna. Jego udział to kompozycje, aranżacje i produkcja, a także zapewne finansowanie całości w wydawnictwie Tzadik.

Płyta powinna ukazać się pod nazwiskami Marca Ribota i Kenny Wollesena. Wtedy jednak pewnie szanse na sprzedaż byłyby mniejsze.

Na płycie umieszczono utwory z jednego z albumów grupy Masada – Book Two (The Book Of Angels). Tej płyty nie znam i jakoś nie biegnę po nia natychmiast do sklepu, jednak kompozycje są ciekawe i nieźle zaaranżowane (to niewątpliwa zasługa Johna Zorna).

Każdy z 10 utworów oddany został we władanie gitary Marca Ribota, bądź wibrafonu Kenny Wollesena. Muzycy improwizują na tle doskonałych, momentami nieco transowych (nie mylić z monotonią), rytmów tworzonych przez całkiem niezłą sekcję rytmiczną złożoną z basisty Trevora Dunna, perkusisty Joeya Barrona i grającego na instrumentach perkusyjnych Cyro Baptysty. Całość składu uzupełnia grając na elektronicznych klawiaturach James Saft. Z tych muzyków najbardziej znany jest Cyro Baptysta, grający na niezliczonej ilości płyt między innymi Cassandry Wilson, Herbie Hancocka, New York Voices, Badi Assai, Bobby McFerrina i niezliczonej rzeszy innych artystów. Jednym słowem – rasowy muzyk sesyjny.

Pierwszoplanowe role przypisano jednak gitarzyście i wibrafoniście. Jedynie w nielicznych fragmentach pojawiają się klezmerskie nuty, za którymi nie przepadam. Marc Ribot, to wyborny gitarzysta, zaskakujący środowisko muzyków i fanów na całym świecie różnymi koncepcjami stylistycznymi, zarówno w swoich solowych projektach (między innymi wyborne Rootless Cosmopolitans i The Prosthetic Cubans), jak i w gościnnych występach – właściwie w każdej możliwej konfiguracji – poczynając od rasowego jazzowego mainstreamu – duety z McCoy Tynerem na płycie Guitars, poprzez wokalistykę jazzową – wspólne nagrania z Madeleine Peyroux, na rasowym rocku kończywszy – 23rd Street Lullaby Patti Scialfa. I znowu myśli popłynęły w stronę Bossa…

Kenny Wollesen, to muzyk znany przede wszystkim z zespołu Sex Mob, choć współpracował też z Billem Frisellem i Norah Jones, tradycyjnie sięgając pamięcią jedynie do tego, co na półce czeka na swój dzień…

To tyle ćwiczenia pamięci, dzisiejsza płyta jest jedną z najlepszych w dorobku Marca Robota. Właściwie mogłaby być jego solowym projektem. Gitarowe improwizacje są przemyślane, muzyk porusza się na granicy pomiędzy czytelnym prezentowaniem melodii, a ucieczką w atonalną gitarową orgię akodów. To sprawia, że gitara, mimo, że stosunkowo łatwa w odbiorze dla początkującego słuchacza, jest jednocześnie nieprzewidywalna. Całość również w związku z ciepłym, analogowym brzmieniem instrumentu tworzy klimat bardzo wyważonej produkcji, w której odnaleźć można zarówno dobrą melodię, jak i niebanalne improwizacje.

Tak więc powstała dobra płyta Marca Ribota, którą chyba postawię na półce obok innych jego wydawnictw. To płyta pełna dobrych kompozycji Johna Zorna. To jazzowa, lekka muzyka na co dzień. Nie wymaga najwyższego skupienia i nie trzeba słuchać jej na kolanach w nabożnym skupieniu i w nastroju obcowania z wielka sztuką. Nie wszystkie płyty muszą i chcą być kamieniami milowymi w rozwoju jazzu. Niektóre mogą być zwyczajnie przyjemne i taka właśnie jest ta dzisiejsza.

John Zorn
Ipos
Format: CD
Wytwórnia: Tzadik
Numer: 702397738022

30 listopada 2010

Różni wykonawcy - Eastwood After Hours: Live At Carnegie Hall

Ten niezwykły koncert odbył się 16 października 1996 roku w nowojorskiej Carnegie Hall. Całe wydarzenie to hołd złozony przez środowisko jazzowe dla wkładu Clinta Eastwooda w popularyzacje muzyki jazzowej. Już od lat siedemdziesiątych ten wybitny aktor i reżyser, a przede wszystkim wielki fan i znawca jazzu umieszczał w swoich filmach wiele jazzowych fragmentów muzycznych w różnych mniej lub bardziej znaczących wykonaniach. Często były to też utwory komponowane i nagrywane przez znanych muzyków specjalnie dla potrzeb filmów. Kulminacją tej pasji jest oczywiście najbardziej jazzowy film Clinta Eastwooda – Bird o życiu i muzyce Charlie Parkera.

Tego wieczoru w słynnej Carnegie Hall zagrało wielu znanych artystów. Okazjonalne składy i krótki czas prezentacji każdego z nich sprawił, że całość przypomina bardziej wydarzenie towarzyskie niż muzyczne. Każda z gwiazd występujących tego wieczora z pewnością samodzielnie potrafiłaby zapełnić widownię Carnegie Hall.

Ten koncert to unikalna okazja, żeby usłyszeć, choć w jednym utworze nieco już zapomnianych i nieczęsto występujących publicznie muzyków. Warto więc skupić się na tych mniej znanych nazwiskach, przecież Jamesa Cartera, Joshuę Redmana, Roya Hargrove’a, czy Jamesa Moody możemy mieć na co dzień w solowych projektach. Koncert daje więc okazje usłyszeć między innymi Jimmy Scotta, czy Claude Williamsa – nieco już zapomnianego (dziś już nieżyjącego), a będącego wielka gwiazdą w latach swojej młodości skrzypka. Tak jak wielu grających na koncercie muzyków, Claude Williams miał okazję zagrać muzyczną rolę w filmie Clinta Eastwooda.

Na koncercie zagrał również, chyba po raz pierwszy przed tak wymagającą i licznie zgromadzoną publicznością, ze swoim kwartetem syn reżysera – Kyle Eastood. Dziś jest on już kontrabasistą z cłkiem pokaźnym i godnym uwagi dorobkiem nagraniowym, na który zapracował własnym talentem, a nie tylko słynnym nazwiskie.

Muzycznie najciekawsze fragmenty koncertu, to przede wszystkim solo Jamesa Riversa w tytułowym temacie z filmu Tightrope i występ wspomnianego już wcześniej Claude Williamsa. Godny uwagi jest również duet Joshua Redmana i Jamesa Cartera w Straight, No Chaser.

Big bandowe fragmenty, to poprawnie zagrane, w większości znane z innych wykonań, lub podobne do znanych, aranżacje. Tu nie udziwnienia i twórcze eksperymenty byy ważne. Istotnym było stworzenie komfortowych warunków pracy solistom i właściwy dobór repertuaru znanego z filmów bohatera wieczoru.

Do słabszych fragmentów zaliczyć należy występy Kevina Mahogany. Są banalne i przewidywalne, a w dodatku osobiście nie przepadam za tego rodzaju przesłodzoną stylistyką. Odrobine freejazzowego luzu wprowadza za to Charles McPherson, grając Cherokee tak przebojowo, jak pozwolił mu tego wieczoru stojący tuż za plecami nieco bardziej konserwatywny big band.

Kulminacyjny moment koncertu to z pewnością wspólne wykonanie przez wszystkich saksofonistów utworu Lester Leaps In. Tu doświadczenie Jamesa Moody i Charles McPhersona konkuruje z awanturniczą młodą energią Joshua Redmana i nienaganną techniką Jamesa Cartera. To wreszcie moment, kiedy każdy z solistów dostaje wystarczająco dużo czasu, żeby zdefiniować swój własny styl gry.

Później jest już tylko wielki finał, którego większość widzów pewnie się spodziewała – wspólne wykonanie After Hours / C.E. Blues przez wszystkich muzyków prowadzi grając na fortepianie sam bohater wieczoru – Flint Eastwood. Jego gra nie jest może perfekcyjna technicznie – to wymaga przecież lat ćwieczeń i oddania się bez reszty muzyce. Gra Clinta Eastwooda to jednak na pewno gra utalentowanego i kompetentnego muzyka znającego dobrze tradycję i historię jazzu.

Koncert w wersji umieszczonej na płycie DVD ilustrowany jest fragmentami filmów Eastwooda, czasem z urywkami jazzowo istotnych dialogów. Pomiędzy utworami historie z nimi związane opowiada sam reżyser. Całość jest zmontowana w taki sposób, aby jak najmniej ingerować w ścieżkę muzyczną koncertu.

Większość zaprezentowanych na koncercie utworów została wykorzystana w jakiś sposób przez Clinta Eastwooda w jego filmach. Dopiero zebranie ich wszystkich w jednym miejscu i zaprezentowanie na tle fragmentów ujęć filmowych sprawia, że uswiadamiamy sobie, jak wiele filmów wyreżyserował i wyprodukował ten wybitny twórca i jak wiele jazzu w nich wykorzystał.

Polskie wydanie płyty DVD jest bardzo ubogie edytorsko. Nie ma nawet spisu utworów, czy muzyków grających w poszczególnych fragmentach koncertu. Są za to polskie napisy, jeśli to komuś potrzebne. Za taki sposób wydania należy się nagana, niezależnie od tego, czy to oszczędności polskiego dystrybutora, czy braki te są charakterystyczne również dla oryginału. Nagrania koncertu wydano również w formie podwójnej płyty CD. To wydanie jest dłuższe, niektóre utwory dla potrzeb DVD zostały skrócone, inne pominięto. Wydanie audio zawiera również detaliczny opis utworów, składów zespołu w poszczególnych nagraniach i dość obszerny komentarz.

Różni wykonawcy
Eastwood After Hours: Live At Carnegie Hall
Format: DVD
Wytwórnia: Warner
Numer: 7321909372634

29 listopada 2010

Bob Dylan - The Witmark Demos: 1962-1964, The Bootleg Series Vol.9

Ta płyta to przede wszystkim ważny dokument, a właściwie dwa istotne dla rozwoju światowej muzyki dokumenty. Ten pierwszy dokumentuje teksty. Bob Dylan, to przede wszystkim wielki i fantastyczny poeta. Wydanie dzisiejszej płyty oznacza, że dostajemy do ręki wiele nowych tekstów, napisanych w jednym z najlepszych dla autora okresów twórczych. Ten drugi dokument, to coś w rodzaju osobistego brudnopisu artysty. To wczesne wersje wszystkim znanych utworów w rodzaju Blowin’ In The Wind, Ballad Of Hollis Brown, Boots Of Spanish Leather, czy wreszcie The Times They Are A-Changing. To trochę tak, jakby ktoś niespodziewanie wykopał młodzieńczy rękopis Iliady Homera zawierający dodatkowe fragmenty i trochę inne, niepoddane jeszcze końcowej obróbce edytorskiej wersy.

Te fragmenty tekstów dziś wydają się obce, przez lata przyzwyczailiśmy się przecież do tekstów wydanych na płytach i w druku. Są jednak unikalnym dokumentem procesu twórczego zachodzącego prawie 50 lat temu w głowie największego poety wśród współczesnych muzyków. To zresztą wypada powtórzyć przy każdej nadarzającej się okazji – fakt, że Bob Dylan nie dostał jeszcze literackiej nagrody Nobla jest wielkim skandalem kompromitującym ludzi przyznających tą nagrodę, często z polityczno – koniunkturalnego powodu, a nie dla docenienia naprawdę wartościowej twórczości.

Jakość techniczna nagrań obecnie wydanych jest zadowalająca, biorąc pod uwagę powód ich powstania (to nagrania demonstracyjne dla innych artystów i powstałe w celu rejestracji praw autorskich) oraz okoliczności i kontekst historyczny (to nie było wielkie studio ważnej wytwórni…). Muzyka – to akompaniament gitary, czasem harmonijki lub fortepianu w wykonaniu samego Boba Dylana, pełni, tak jak na wszystkich wczesnych płytach tego artysty jedynie funkcje ilustracyjną i jest dodatkiem do tekstów.

Lubię wczesne płyty Boba Dylana, a ta dzisiejsza cofa nas do początków jego twórczości, do lat 1962 – 1964. Dylan od zawsze pisał wybitne teksty, jednak od mniej więcej 1972 roku tylko kilka razy udało mu się nagrać je tak, żeby oprócz poezji powstała ciekawa muzyka. Dla mnie takie płyty to miedzy innymi Slow Train Coming, Modern Times i Together Through Life.

Tak czy inaczej, Bob Dylan to poeta. Jego najlepszym produktem pozostanie chyba już na zawsze gruby tom Lyrics 1962 – 2001. Jednak dzisiejsza płyta jest świetna, z pewnością każdy fan artysty powinien mieć ją w swojej kolekcji.

Bob Dylan
The Witmark Demos: 1962-1964, The Bootleg Series Vol.9
Format: 2CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 886977617928

27 listopada 2010

Bruce Springsteen & The E Street Band - The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Story – The Making Of Darkness On The Edge Of Town

Nie jestem fanem tego rodzaju produkcji. Najczęściej to zbiór wszystkich kawałków taśm, które zachowały się w jakiś przypadkowy sposób w archiwach. Często to materiały nakręcone przez przypadkowe osoby, a wieć nawet w chwili powstania niedoskonałe technicznie i bez jakiegoś reżyserskiego zamysłu. Chciałoby się rzec, taki muzyczny kotlet mielony…

W przypadku dzisiejszego filmu też mamy do czynienia ze zbiorem materiałów z różnych źródeł. To jednak 87 minutowy (długi jak na takie produkcje) monolog Bruce’a Springsteena przerywany wypowiedziami innych osób i materiałami archiwalnymi. Ten monolog ma swój sens i pokazuje kulisy powstania jednej z najważniejszych i najlepszych płyt Bruce;a Springsteena. To właśnie dzięki logicznemu i spójnemu komentarzowi Bossa film jest świetnym dokumentem, a nie wypełniaczem i zbędnym dodatkiem do muzycznej zawartości całego boksu.

W filmie nie ma muzyki, są jedynie jej strzępki, potraktowane ilustracyjnie kilkunastotaktowe fragmenty koncertów i nagrań ze studia. Są za to wypowiedzi członków zespołu, Jona Landaua, Mike Appela i kilku innych istotnych dla realizacji płyty osób nagrane współcześnie na potrzeby tej produkcji.

O czym jest historia powstania The Darkness On The Edge Of Town? Większość wątków jest fanom doskonale znana. A to jest właśnie film dla fanów. Bez przeczytania przynajmniej Two Hearts Dave’a Marsha i Real Life & Tall Tales Clarence Clemonsa i Dona Reo oraz oczywiście znajomości w całości i na wyrywki przynajmniej The Darkness On The Edge Of Town, Born To Run i The River ten film będzie zbitkiem niezrozumiałych komentarzy nieznanych zupełnie oderwanych od kulturowego kontekstu postaci. Tym, których film wciągnie i zainteresuje i których zaciekawi kulturowy kontekst twórczości Bossa serdecznie polecam wyjątkową, wydaną w tym roku książkę – Reading The Boss (Interdisciplinary Approaches To The Works Of Bruce Springsteen) zawierającą eseje wielu autorów opracowane przez Roxanne Harde i Irwina Streighta.

Film opisuje więc presję związaną z nagraniem płyty, która musiała dorównać Born To Run, co wydawało się zupełnie niemożliwe, a jednak się udało. Mike Appel i Bruce Springsteen opowiadają, chyba po raz pierwszy w jednym wydawnictwie o historii swojego burzliwego zakończonego w sądzie konfliktu.

Ciekawy jest również fragment opisujący zmagania zespołu z techniką nagraniową, a w zasadzie z brakiem doświadczenia w tej dziedzinie. Idea odtworzenia brzmienia koncertowego nie udała się zbyt dobrze. Pierwsze wydanie (analogowe oczywiście) brzmi delikatnie mówiąc nieszczególnie. Późniejsze edycje cyfrowe porawiły się tylko trochę. Płyta CD z boxu The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Story brzmi już dużo lepiej. Niniejszym apeluję więc o analogową reedycję The Darkness On The Edge Of Town. Powinna wyjść jeszcze lepiej od wersji cyfrowej.

Historię napisania utworu Because The Night opowiadają wspólnie Bruce Springsteen (autor) i Patti Smith (współautorka i pierwsza wykonawczyni). Całość ilustrowana jest fragmentem archiwalnego koncertu Patti Smith (szkoda, że tak krótkim…).

Za częścią filmu tłumaczącą, czemu powstały akurat takie, a nie inne teksty nie przepadam. Z zasady tego nie lubię, to z reguły jest wydumane dorabianie teorii do istniejącej od wielu lat rzeczywistości. Moim zdaniem w większości wypadków tak już jakoś samo wyszło, a potem szuka się wydumanych motywów. Poezja powinna bronić się sama, a teksty z płyty są akurat świetne, więc nie trzeba ich wspierać pseudofilozoficznymi wywodami o mękach twórczych i rozterkach duchowych. Każdy w tych tekstach i tak odnajdzie to, co chce znaleźć dla siebie.

W sumie dokument jest ciekawy, starannie wyprodukowany i opisujący rzetelnie fakty historyczne. To jednak przygoda na jeden raz – ja nie potrafię znaleźć powodu, żeby obejrzeć go kolejny raz. Może za parę lat w celu odświeżenia pamięci… Tak więc to dobry i wartościowy dodatek do zestawu The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Story.

Bruce Springsteen & The E Street Band
The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Story – The Making Of Darkness On The Edge Of Town
Format: 3CD + 3 Blue Ray
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 886977823022

26 listopada 2010

Eric Clapton - Clapton

Własnym nazwiskiem często muzycy nazywają swoją pierwszą płytę. Oby dzisiaj opisywana nie była ostatnią płytą Erica Claptona, który w pewnym sensie od wielu lat cieszy się zasłużoną, choć bardzo przedwczesną muzyczna emeryturą. Od kilku płyt mam bowiem wrażenie, że Claptonowi już się zwyczajnie nie chce...

Ta płyta to zbieranina różnych kompozycji. Są tu ograne standardy jazzowe. Są też kompozycje własne lidera i jego częstego ostatnio współpracownika – J. J. Cale’a.

Kiedy widzę płytę, w której skład muzyków zmienia się w każdym utworze, gdzie gościnnie grają znane nazwiska – to raczej nie wzbudza mojego wielkiego entuzjazmu. Wybitna muzyka powstaje z synergii i wspólnego działania twórczego muzyków, a nie na liscie płac światowego projektu. Tak było i tym razem. Najczęściej z takich pomysłów wychodzi składanka przeładowana nazwiskami, które mają wzbudzić zainteresowanie i podnieść sprzedaż, czyli produkt bez ładu stylistycznego i realizacyjnego. Powstaje wtedy wymęczony i przerealizowany komercyjny twór muzyczny.

Niezależnie od sympatii stylistycznych, bo to rzecz subiektywna, trzeba przyznac, że tym razem z tak różnorodnych składów udało się złożyć przynajmniej brzmieniowo jednolitą płytę.

To jednak płyta zmarnowanych szans. Wynton Marsalis gra kilka mało znaczących nut w paru utworach. Jego partie trąbki mógłby zastąpić swoja grą każdy dobry muzyk sesyjny. Duet wokalny Erica Claptona z Sheryl Crow właściwie nie jest duetem. Głos wokalistki słychac jedynie gdzieś nieśmiało w tle i wszechobecnych na płycie chórkach. Wkładu muzycznego J. J. Cale’a też tu niewiele, gra w swoich kompozycjach, jednak za mało tam gitary, żeby mistrz mógł odcisnąć jakieś osobiste piętno interpretacyjne na tych utworach.

Gitary Erica Claptona – dla przypomnienia, czyli dla młodszych czytelników – jednego z najciekawszych, największych inajbradziej kreatywnych bluesowo rockowych gitarzystów wszechczasów, też nei ma tu wiele. A mogłoby być ciekawie – Autumn Leaves, czy How Deep Is The Ocean, to utwory świetnie grane wielokrotnie przez największych jazzowych gitarzystów.

W zamian tego czego nie ma, a być powinno, dostajemy smyczki, orkiestrę, chórki, dzwoneczki i nieliczne nuty grane przez kilku gitarzystów, z których ciężko wyłowic te zagrane przez lidera. To wszystko w konwencji słodkiego, nieco tylko podlanego bluesowym brzmieniem musicalu z dużą dawką ocieplonego, bardziej niż zwykle melodyjnego wokalu Erica Claptona.

To jedna z jego nielicznych płyt, na których podoba mi się to, jak śpiewa. Od czasu genialnej płyty Me And Mr. Johnson Eric Clapton nie nagrał niczego ciekawego na gitarze… Szkoda….

Gdyby tę płytę nagrała Diana Krall, albo Tony Bennett – byłaby wyśmienita. Od jednego z najlepszych gitarzystów na świecie oczekiwałbym gry na gitarze. Tego na płycie niestety nie ma, choć w sumie powstał sympatyczny kawałek ciepłej, melodyjnej i sprawnie zrealizowanej muzyki na długie zimowe wieczory…

Eric Clapton
Clapton
Format: CD
Wytwórnia: Reprise / Warner
Numer: 093624963592