Co
począć z taką płytą? Można jedynie w przerwach na jedzenie i spanie pomiędzy
kolejnymi godzinami z nią spędzanymi utyskiwać na cały świat, że nie kupuje jej
w milionach egzemplarzy. Otóż świat się myli, jeśli jeszcze nie macie albumu
„Solo” Macieja Grzywacza, to też się mylicie. Możecie jednak ten błąd szybko
naprawić, udając się w świecie wirtualnym, lub całkiem realnym do najbliższego
sklepu i domagając się natychmiastowej dostawy tej płyty, bowiem każdy dzień
bez tej płyty będzie dla Was gorszy od tego, który spędzicie przy jej
dźwiękach.
W
sumie to może nie powinienem narzekać, bo ja już ten album mam i nikomu nie
oddam. Będę sobie słuchał wieczorami, a czasem nawet rano w drodze do pracy.
Mogę jedynie narzekać, że póki co jest tylko jedna płyta. Mam nadzieję, że
będzie więcej. Analogie do genialnego cyklu Joe Passa – nieskromnie nazwanego
„Virtuoso” nasuwają się same. Cykl Joe Pasa obejmuje w sumie 6 wydawnictw, w
tym jedno dwupłytowe – dla tych, którym nie będzie chciało się szukać –
„Virtuoso”, numerki 2, 3 i 4 (ten akurat podwójny), „Virtuoso Live!” no i
jeszcze „Virtuoso In New York”.
Z
przyjemnością postawię album „Solo” Macieja Grzywacza na półce zaraz obok tych
wszystkich słynnych wydawnictw wytwórni Pablo. Jest równie dobry. I tu mam
kłopot, bowiem w zasadzie na tym zachwycie recenzja mogłaby się skończyć. Jeśli
znacie nagrania Joe Passa – więcej zachęty nie będziecie potrzebować. Część
dalsza będzie przeznaczona dla tych, których uwadze jakimś cudem cykl solowych
nagrań Joe Passa umknął.
Otóż
Maciej Grzywacz podjął się zadania w zasadzie skazanego na niepowodzenie, czyli
nagrania bardzo znanych i bardzo ważnych standardów z wykorzystaniem jedynie
akustycznej gitary. Samo nagranie jest oczywiście wykonalne, ale trzeba jeszcze
zrobić coś, żeby wyróżnić się na tle podobnych nagrań innych gitarzystów, Zadanie
to wydaje się być beznadziejne, bowiem można uznać, że każdy słuchacz na widok
takiej listy utworów przypomni sobie swoje ulubione wykonania i pewnie jeszcze
przed zakupem albumu „Solo” pomyśli, że przecież już to wszystko ma i to w
lepszych, światowych chciałoby się powiedzieć wykonaniach. I to będzie wielki
błąd, bowiem wersje Macieja Grzywacza nie są może odkrywcze i na siłę jakieś
inne, czy w nietypowy sposób pozmieniane. Maciej Grzywacz z profesorską
precyzją i chęcią pokazania młodszemu pokoleniu pięknych melodii skupia się na
tym, co w tej muzyce najważniejsze.
Maciej
Grzywacz nie eksperymentuje. W takich standardach, jak „Skylark”, czy „Stella
By Starlight” wymyślono już wszystko. Nie trzeba więc kombinować na siłę.
Maciej Grzywacz skupia się na melodii. Jego powrót do gitary akustycznej
oznacza uproszczenie formy, klasyczne brzmienie, co może zmylić tych, którzy
oczekują wiele swingu i bluesa. W swoich wykonaniach akustycznych profesor
polskiej gitary często bliższy jest tradycji koncertowej gitary klasycznej, niż
swingowi starych mistrzów.
Dwie
kompozycje własne gitarzysty uzupełniają listę wielkich hitów. Dodajmy – hitów
świetnie wybranych. Być może „Darn That Dream” i „Skylark” brzmią ciekawiej w
wykonaniu Jima Halla, „Stella By Starlight” na gitarze to dla mnie przede
wszystkim Joe Pass, a „You Don’t Know What Love Is” przypomniał ostatnio John
Scofield. Jednak te wszystkie piękne melodie zagrane prosto i szczerze przez
Macieja Grzywacza brzmią zwyczajnie pięknie.
O poprzedniej płycie Macieja Grzywacza przeczytacie tutaj: Maciej Grzywacz, Yasushi Nakamura, Clarence Penn - Black Wine
Maciej
Grzywacz
Solo
Format:
CD
Wytwórnia:
Black Wine
Numer: 5902020424024
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz