17 stycznia 2013

Herbie Mann - Herbie Mann At The Village Gate

Herbie Mann – trochę dziś zapomniany. Nawet u szczytu swojej kariery nie należał do grona jazzowych supergwiazd. Trochę w tym winy czasów w których nagrywał. Lata sześćdziesiąte ubiegłego stulecia, to okres wielkiej konkurencji w świecie muzyki improwizowanej. Zdecydowanie większej niż dziś. Trochę też w tym winy instrumentu. Flet nigdy nie był jakoś szczególnie popularnym jazzowym instrumentem solowym. Herbie Mann do dziś pozostaje najbardziej znanym jazzowym flecistą. Gdyby grał na saksofonie, pewnie byłby wielką gwiazdą. Zawsze potrafił przecież łączyć ciekawe improwizacje ze swoistą dostępnością własnej muzyki.

Owa dostępność, słowo – klucz, które pojawia się w mojej głowie, kiedy słyszę muzykę ciekawą, a jednocześnie posiadającą czytelną i wpadającą w ucho melodię. A jeszcze prościej – taką, która będąc daleką od banału pozostaje dostępna dla wszystkich tych, którzy na hasło jazz uciekają gdzie pieprz rośnie.

„Herbie Mann At The Village Gate” to nagranie koncertowe z 1961 roku. To krótka płyta, zaledwie 3 kompozycje, razem niewiele ponad 38 minut muzyki. To pewnie jeden set z dłuższego koncertu. Więcej się nie zachowało. We współczesnych wydaniach tego albumu nie ma żadnych dodatkowych nagrań. Z pewnością nie dlatego, że pozostałe sety były nieudane, tak przynajmniej myślę. Zwyczajnie tyle zmieściło się na płytę długogrającą.

Z tą płytą jest tak, że zanim muzyka się na dobre rozkręci, to już się kończy. Miejsca jest wprawdzie dosyć na świetne improwizacje lidera i kontrabasowe intro w wykonaniu Bena Tuckera, ale jednak pewne poczucie niedosytu związane z długością albumu pozostaje.

Herbie Mann często grał w towarzystwie kongów i innych egzotycznych instrumentów perkusyjnych. Tym razem jest podobnie. Hipnotycznie snujące się rytmy uzupełnione snującymi się wokół melodii dźwiękami wibrafonu (Hagood Henry) tworzą świetny podkład dla miękkiego brzmienia fletu lidera, który mimo tego, że często grywał na różnego rodzaju fletach drewnianych, tym razem cały koncert zagrał na klasycznym flecie koncertowym.

Dziś łatwo nazwać taki album muzyką świata. To amerykańskie klasyki – „Summertime” i „It Ain’t Necessarily So” uzupełnione o jedną kompozycję Bena Tuckera z niewiele wcześniej nagranego albumu studyjnego Herbie Manna. Klasyki zagrane nietypowo. Pełne nut afrykańskich, kubańskich i fletu przypominającego brzmienie klarnet. Jest też fragment zagrany na dwa kontrabasy (Ben Tucker i Ahmed Abdul-Malik). We fragmentach „It Ain’t Necessarily So” usłyszymy flet rodem z pradawnych kadryli.

Jakże wiele takich projektów jest jedynie krzywo pozszywanym patchworkiem różnych brzmień i inspiracji. Tutaj jest zupełnie inaczej. Może „Summertime” nie jest moim ulubionym wykonaniem tej kompozycji – dla mnie za mało tu tematu, który lubię. Za to „It Ain’t Necessarily So” jest jednym z tych wykonań tej kompozycji, do których często wracam. Za każdym razem z myślą o prezentacji radiowej. Za każdym razem też z takiej prezentacji rezygnuję, bo to aż 20 minut muzyki, muzyki w mojej ocenie najwyższej próby. Ja jednak za bardzo lubię mikrofon, żeby wytrwać w studiu 20 minut tylko z muzyką. W związku z tym ten utwór pozostanie pewnie na zawsze moją muzyczną tajemnicą. Chyba, że uwierzycie mi na słowo i kupicie sobie album wierząc, że mam rację.

Oryginalnego wstępniaka do płyty wydanej w 1964 roku napisał sam Willis Conover, więc nie była to w swoim czasie zupełnie zapomniana produkcja. To jedna z tych płyt, które należy natychmiast kupić, jeśli znajdziecie gdzieś na sklepowej półce, bo z pewnością nie jest stałą pozycją w archiwalnym katalogu wytwórni Atlantic. Teraz akurat jest dostępny w serii Atlantic Masters.

Herbie Mann
Herbie Mann At The Village Gate
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer:081227659523

14 stycznia 2013

Oscar Peterson – Romance: The Vocal Styling Of Oscar Peterson


Oscar Peterson to mój absolutnie ulubiony pianista. Do jego płyt wracam szczególnie często. Mało kto jednak wie, że ma na swoim koncie całkiem sporo nagrań wokalnych, a nawet całą płytę, na której nie tylko gra, ale również śpiewa. To, że jeden z najlepiej swingujących pianistów (dla mnie to zwyczajnie najlepiej…) był świetnym akompaniatorem, jest chyba oczywiste.  Nagrywał z największymi. Śpiewali z nim między innymi Ella Fitzgerald (choćby „Ella And Oscar” z połowy lat siedemdziesiątych), Louis Armstrong („Ella And Louis”, „Ella And Louis Again”, „Louis Armstrong Meets Oscar Peterson” i inne), Dorothy Dandridge („Smooth Operator”), The Singers Unlimited („In Tune”), Sarah Vaughan („How Long Has This Been Going On?”), czy Fred Astair („The Astaire Story”), Billie Holiday („A Recital By Bille Holiday”) czy Anita O’Day („Anita Sings The Most”). Pewnie o kimś zapomniałem…

Wiele z tych wokalistek i wokalistów wypowiadało się po nagraniach, że nigdy żaden pianista nie rozumiał ich tak dobrze. Cóż może być zatem lepszego, jak najbliższe z możliwych zespolenie głosu i genialnego akompaniamentu? W dodatku nagrane na kompletnym luzie i bez żadnych konkretnych komercyjnych celów? Płyta powstała w 1952 roku, Oscar Peterson był już wtedy sławny i całkiem bogaty.

Miał też wyśmienitych muzyków, którzy doskonale go rozumieli – Raya Browna i Herba Ellisa. I miliony jazzowych standardów w głowie. Wystarczyło tylko zaśpiewać.

Oscar Peterson oczywiście nie ma jakiejś wybitnej techniki wokalnej, ani oszałamiającej skali głosu. Nie ma też szczególnie charakterystycznej barwy. Właściwie nie ma niczego, co czyniłoby go jakimś wyjątkowym wokalistą. A jednak album „Romance: The Vocal Styling Of Oscar Peterson” zasługuje na swoje miejsce w Kanonie Jazzu nie tylko jako muzyczna ciekawostka. To rodzaj absolutnie zrelaksowanego zespolenia fortepianu i śpiewu możliwy tylko wtedy, kiedy robi to jedna osoba. Być może w historii jazzu znajdziemy wokalistki, które całkiem niezłe grają na fortepianie. Ale to nie to samo. Tu mamy do czynienia ze swongiem w najczystszej postaci. Z niemal kanonicznymi wykonaniami znanych piosenek.

Oczywiście do wokalnych umiejętności Oscara Petersona można się przyczepić. Tak samo, jak do rozstrojonych gitar i nie do końca trafiających we właściwe dźwięki wokaliz bluesmanów z Delty, albo artystów folkowych. To wykonania dalekie od perfekcji w warstwie wokalnej. Fortepianu Oscara Petersona krytykować nie próbujcie, w moim towarzystwie nie macie szans znaleźć żadnego racjonalnego, ani nawet w inny sposób sensownego argumentu. On jest zwyczajnie wspaniały i niepowtarzalny.

„Romance: The Vocal Styling Of Oscar Peterson” to nie jest jedyny album zawierajacy wokalne nagrania Oscara Petersona. Istnieje cały szereg pojedynczych piosenek nagranych gdzieś przy okazji innych sesji. Jest też album „With Respect To Nat” z repertuarem znanym z wykonań Nat King Cole’a, nagrany krótko po jego śmierci w 1965 roku. Ten album też powinien znaleźć się w Kanonie Jazzu. Z pewnością znajdzie się w nim, tak jak spora część instrumentalnych nagrań największego jazzowego pianisty…

Oscar Peterson
Romance: The Vocal Styling Of Oscar Peterson
Format: CD
Wytwórnia: Polygram
Numer: B0000565Z8

13 stycznia 2013

Sławomir Kulpowicz & Shujaat Khan – Live At Warsaw Philharmonic Hall 2006: Sławomir Kulpowicz Complete Edition I Volume 4


Dawno, dawno temu, za górami, za lasami… W 1987 roku ukazała się płyta długogrająca (CD już wynaleziono jakieś 5 lat wcześniej, ale Polskie Nagrania jeszcze wtedy chyba tego nie zauważyły) „Samarpan” – wspólne nagranie Sławomira Kulpowicza i Czesława Niemena. To chyba sukces tej płyty, w części z pewnością dzięki współpracy z Czesławem Niemenem otworzył uszy nie tylko garstce jazzowej publiczności na wschodnie zainteresowania Sławomira Kulpowicza. Jeszcze wcześniej, bo w 1984 roku ukazała się nieco mniej znana, ale równie wyśmienita płyta „Live On Tour In Poland” firmowana przez Shujaata Khana i Sławomira Kulpowicza. Później owych wschodnich płyt było więcej, a ich ukoronowaniem z pewnością za życia zmarłego w 2008 roku artysty był 5 płytowy album nagrany z Alice Coltrane i Radhą Botifasiną.

Dzisiejszy album, to 4 pozycja w wyśmienitej, nowej serii w większości nie publikowanych wcześniej nagrań Sławomira Kulpowicza. Z pewnością każda z nich zasługuje na tytuł płyty tygodnia. Oprócz dzisiejszej, z pewnością jeszcze zbiór wcześniej nieznanych nagrań pianisty z Tomaszem Szukalskim wydany w postaci podwójnego albumu niedługo płytą tygodnia zostanie. Całość jest absolutną rewelacją, a jeśli na 4 albumach się nie skończy, to z pewnością będzie to jedna z najbardziej spektakularnych serii wydawniczych ostatnich lat.

Zarówno w 1987 roku, jak i niemal 20 lat później, obu artystom udało się pogodzić instrumenty, które w zasadzie nie powinny ze sobą współpracować. Nietemperowany sitar i temperowany z natury konstrukcyjnej fortepian… To udało się w zasadzie jedynie tym właśnie artystom. Sitar obecny jest w muzyce Zachodu, zarówno jazzowej, jak i rockowej, ale najczęściej towarzyszy gitarze elektrycznej, lub pełni rolę zaledwie instrumentu dodającego wschodniego, egzotycznego kolorytu na wskroś rockowej lub jazzowej stylistyce.

„Live On Tour In Poland” firmowany był obu nazwiskami artystów, jednak na pierwszym miejscu był Shujaat Khan. W nagraniach z 2006 roku na pierwszym miejscu występuje nazwisko Sławomira Kulpowicza, ale to jedynie ukłon w stronę jednolitości serii, bowiem muzycznym liderem dominującym brzmienie jest z pewnością jeden z najsławniejszych na świecie sitarzystów… To jednak nie ma znaczenia. Ważna jest muzyka, w której jedynie w kilku momentach wypełnionej po brzegi płyty CD fortepian jest najważniejszy.

Gdzieś w końcu lat osiemdziesiątych widziałem obu artystów grających razem na koncercie we wrocławskiej filharmonii. Ten koncert pamiętam do dziś. Mało koncertów pamięta się w tak dokładny sposób ponad 20 lat. Zupełnie nie wiem jak to możliwe, żebym nie był uczestnikiem koncertu z 2006 roku. Tego dnia byłem w Warszawie, co wynika z moich notatek – tego dnia słuchałem płyt analogowych, a to robię tylko w domu. Pewnie zawiodła reklama. Bardzo żałuję, że nie usłyszałem tego koncertu i bardzo cieszę się, że mam go dziś w postaci nagrania płytowego.

To muzyka niezwykła, jak opowiada sam Shujaat Khan we wstępnej zapowiedzi – wymykająca się wszelkim klasyfikacjom, jedyna w swoim rodzaju. I tak należy na to patrzeć. Niektórzy będą narzekać, że mało w tym jazzu… Istotnie, luźna forma kompozycji, pewnie w większości improwizowanych, albo wymyślonych kilka dni wcześniej na próbach (choć to tylko moja własna hipoteza) sprawia, że fani hard-bopu nie uznają tej płyty za objawienie. Dla mnie ona też objawieniem nie jest. Wiedziałem bowiem, czego mogę się po niej spodziewać. Byłem ostatnio kilka razy we wrocławskiej filharmonii. Ta sala kojarzy mi się z koncertem Sławomira Kulpowicza i Shujaata Khana sprzed lat. Po 20 latach muzyka nie zmieniła się za bardzo. To dobrze.

Dla mnie zdumiewającym zaskoczeniem jest niezwykła gra Krzysztofa Ścierańskiego. Jakże odległa od jego codziennych aktywności muzycznych. Choć to tylko rodzaj wisienki na wyśmienitym torcie, posłuchajcie tej muzyki zwracając szczególną uwagę na gitarę basową. Odkryjecie nowy wymiar tej muzyki.

Sławomir Kulpowicz & Shujaat Khan
Live At Warsaw Philharmonic Hall 2006: Sławomir Kulpowicz Complete Edition I Volume 4
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Radio S.A.
Numer: 5907812242503

Simple Songs Vol. 74

Dostałem niedawno w prezencie wyśmienicie wydany, 20 płytowy box wytwórni Atlantic – „Atlantic Soul Legends: 20 Original Albums From The Iconic Atlantic Label”. Muzyka soul leży blisko jazzu, czasem jazzowe sławy są jeszcze bardziej słynne w kręgach fanów zainteresowanych bardziej muzyką soul, choć, co trzeba przyznać, soul to rytmy bardzo amerykańskie i nigdy te nagrania nie były popularne w Europie, ani innych częściach świata tak bardzo jak w swoim rodzinnym kraju.

Zaletą tego wydawnictwa jest oprócz, co oczywiste, doskonałej muzyki właśnie zaznaczony rozmyślnie w tytule fakt, że w pudełku znajdziemy 20 cyfrowych kopii płyt długogrających w większości z połowy lat sześćdziesiątych. Nie jest to więc składanka, jakich wiele na rynku, a za którymi jak wiecie nie przepadam, tylko prawdziwie oryginalne 20 płyt wydanych w okładkach zgrabnie imitujących oryginały. Gdyby tak jeszcze producent pomyślał o wkładkach eliminujących możliwość porysowania płyt przy ich wyjmowaniu z wykonanych z nieco twardego i sztywnego papieru? Mielibyśmy wydawnictwo idealne dla kolekcjonera, w szczególności, że całość uzupełniona jest o całkiem kompletną informację dotyczącą składów, czasu nagrania i tym podobnych rzeczy w książeczce, która raczej nie rozpadnie się po pierwszym jej przejrzeniu.

Kilka z tych płyt posiadam w wersjach analogowych, kilka innych jest mi zupełnie nieznanych. Z pozostałych znam te największe przeboje, które dziwnym trafem dawały w owych czasach zwykle tytuł płytom długogrającym. O części z tych płyt pewnie kiedyś przeczytacie na blogu zupełnie osobne teksty, dziś jednak szybki przegląd największych przebojów soul wytwórni Atlantic, a raczej Stax, bo to właśnie z katalogu tej zasłużonej fabryki przebojów, nieco niezgodnie z dzisiejszym tytułem wydawnictwa, pochodzi większość muzyki. Trzeba jednak przyznać, że już od początku lat sześćdziesiątych Stax współpracował ściśle z Atlantic. Podobnie było z nieco mnie znaną, ale równie dla muzyki soul zasłużoną wytwórnią Volt.

Zacznijmy więc od jednej z najbardziej jazzowych gwiazd muzyki soul, choć to również wielka gwiazda R&B, gospel i paru innych odmian na wskroś amerykańskiej muzyki. Ray Charles. W zestawie znajdziemy jego album „What’d I Say” z 1959 roku. To pierwsze nagranie tej kompozycji i utwór napisany specjalnie na tą płytę, kilka tygodni wcześniej wydany na singlu. Wtedy jeszcze zaopatrzony w dłuższy tytuł – „What’d I Say Parts I & II”.

* Ray Charles - What’d I Say Parts I & II – What’d I Say

Kolejne nagranie należy do osobistości legendarnej w kręgach muzyki soul. Booker T. – to uczestnik równie wielu sesji tamtych czasów, niemal stały mieszkaniec studia Stax w Memphis, podobnie jak obecny w składzie muzyków, którzy nagrali debiutancką płytę solową Bookera T., gitarzysta Steve Cropper, którego młodsi fani mogą pamiętać z gry na gitarze w zespole i filmie The Blues Brothers. Gitarzysta odwiedził zresztą jesienią ubiegłego roku Warszawę dając z The Blues Brothers Band świetny koncert. Album wyposażony w okładkę ze zdjęciem pęczków szczypiorku nosił adekwatny tytuł – „Green Onions” i zawierał pierwszy wielki przebój Bookera T. o tym samym tytule. My posłuchamy z tej płyty kompozycji Raya Charlesa – „I Got A Woman”.

* Booker T. & The M.G.s – I Got A Woman – Green Onions

Eddie Floyd to kolejna wielka gwiazda lat sześćdziesiątych. Album „Knock On Wood” zawiera jego największy przebój o tym samym tytule. W roli zespołu akompaniującego wystąpił absolutnie gwiazdorski skład – nie zabrakło właściwie nikogo – wspomniany wcześniej Steve Cropper gra na gitarze, na gitarze basowej jego muzyczny partner od zawsze i aż do niedawnej śmierci – również znany z The Blues Brothers – Donald Duck Dunn, na organach Booker T., a na fortepianie Isaac Hayes (człowiek odpowiedzialny choćby za muzykę do serialu i filmu „Shaft”, a także za nieśmiertelny przebój „Soul Man”), a na perkusji Al Jackson Jr. No i jeszcze na trąbce Wayne Jackson.

* Eddie Floyd – Knock On Wood - Knock On Wood

Aretha Franklin… I wszystko jasne, cytując klasyka. Tytuł płyty z 1968 roku mówi wszystko – „Lady Soul”. Później miewała słabsze okresy, jednak lata sześćdziesiąte należały do niej…

* Aretha Franklin – People Get Ready – Lady Soul

Solomon Burke – to kolejna supergwiazda. Zmarł kilka lat temu, do końca pozostając, przynajmniej w USA supergwiazdą. Jeden z jego największych przebojów – „If You Need Me”, posłużył po wcześniejszym wydaniu na singlu jako baza do skomponowania albumu o tym samym tytule, który zawiera w zasadzie jeszcze 11 równie dobrych piosenek.

* Solomon Burke – If You Need Me – If You Need Me

Otis Redding z kolei nie nagrał za życia zbyt wiele, zginął bowiem w wieku zaledwie dwudziestu kilku lat w 1967 roku w katastrofie małego samolotu. Do dziś ukazują się wyśmienite płyty koncertowe. Za każdym razem zastanawiam się, czy w wytwórniach nie mają planu marketingowego na 20, a może i 50 lat do przodu na wypadek śmierci supergwiazdy… Ostatnia „nowa” płyta koncertowa Otisa Reddinga ukazała się w 2010 roku i jest wyśmienicie nagrana, z pewnością nie stanowi kopii jakiegoś amatorskiego bootlegu dostępnego wcześniej („Live On The Sunset Strip”). Płyty koncertowe Otisa Reddinga są wyśmienite, jednak jego najważniejsze dzieło życia, to „Otis Blue”. Z tego albumu posłuchamy dwu nagrań. Ciekawej wersji „Satisfacion” Keitha Richardsa i Micka Jaggera i przebojowej kompozycji lidera, przez wielu uważanej za największą balladę soul wszechczasów – „I’ve Been Loving You Too Long”

* Otis Redding - Satisfaction – Otis Blue: Otis Redding Sings Soul
* Otis Redding - I’ve Been Loving You Too Long - Otis Blue: Otis Redding Sings Soul

W zestawieniu największych hitów soul wytwórni Atlantic nie może zabraknąć The Drifters i „Under The Boardwalk”. Dla poszukiwaczy ciekawostek – polecam znalezienie wersji w wykonaniu Bruce Willisa. Dziś jednak słuchamy oryginału…

* The Drifters – Under The Boardwalk – Under The Boardwalk

Płyta duetu Sam & Dave – „Hold On. I’m Comin’” to soulowe arcydzieło… No może za wyjątkiem okładki, choć należy pamiętać, że programó1) do obróbki zdjęć wtedy jeszcze nie wymyślono, nie było też komputerów na każdym biurku…

* San & Dave - Hold On. I’m Comin’ - Hold On. I’m Comin’

Wilson Pickett, po raz kolejny w towarzystwie nierozłącznych Steve’a Croppera i Donalda Duck Dunna. Po raz kolejny producenci nie mieli zbyt wiele pomysłów na tytuł płyty. Pewnie całą swoją energię zużyli na muzykę. I dobrze. „In The Midnight Hour” w 1965 roku był wielkim przebojem.

* Wilson Pickett - In The Midnight Hour - In The Midnight Hour

W 1970 roku muzyka soul miała już lata największej popularności za sobą, jednak ciągle powstawały wyśmienite płyty. Tym razem dość nietypowo, tytuł albumu Donny Hathawaya nie jest jednocześnie tytułem singlowego przeboju…

* Donny Hathaway – The Ghetto, Pt. 1 – Everything Is Everithing

Wszystkie płyty się nie zmieściły. Na koniec dość nietypowe wykonanie kompozycji Johna Lee Hookera „Boom Boom”. Zaśpiewa Rufus Thomas, a na gitarze zagra znowu Steve Cropper.

* Rufus Thomas – Boom Boom – Walking The Dog