30 lipca 2014

Al Jarreau – My Old Friend: Celebrating George Duke

Ten album jest absolutnie przewidywalny. Kiedy zobaczyłem go w sklepie na półce po raz pierwszy, pobieżna lektura okładki powiedziała mi wszystko – wiedziałem, co usłyszę i usłyszałem dokładnie to, o czym pomyślałem oglądając zafoliowaną płytę w sklepie. Al. Jarreau ma już swoje lata. W związku z tym śpiewa mało, a raczej ozdabia jakąś krótką frazą popisy wokalne młodszych tu i tam. Tak robili choćby Ray Charles, czy Tony Bennett – ten ostatni – dla porządku jeszcze występuje… W tym nie ma nic złego, trzeba być tylko na taki właśnie produkt przygotowanym.

Goście specjalni – czyli de facto główni soliści obiecują wiele, bo będą się starać – to nie są jakieś supergwiazdy, choć śpiewać i grać zdecydowanie potrafią. Nie usłyszycie więc wszechobecnej w takich produkcjach Diany Krall. Dzięki Al… Jest za to Lalah Hathaway i wyborna Dianne Reeves. Są też basiści – Marcus Miller i Stanley Clarke. To kolejny przyczynek do tego, że od razu wiedziałem, czego mam się spodziewać, bowiem obaj panowie są współodpowiedzialni za produkcję albumu. To oznacza, że Marcus Miller zabrzmi jak Marcus Miller, a Stanley Clarke perfekcyjnie, ale nieco bez wyrazu, czyli tak jak powinien zagrać basista, kiedy nie jest postacią pierwszoplanową. W dodatku wszystko będzie perfekcyjnie zbalansowane, pocięte i złożone w układankę bez odrobiny niedoskonałości. Czyli też trochę bez realizmu, ale to już co kto lubi. Jeśli na taki produkt zdecydujecie się świadomie, „My Old Friend: Celebrating George Duke” zaspokoi Wasze oczekiwania.

Nie można oczywiście zapominać o głównej postaci – czyli wspominanym przy pomocy tej płyty, zmarłym niemal dokładnie rok temu George’u Duke’u. Jak nie spojrzeć na jego karierę, był muzykiem wybitnym, niezależnie od tego, czy kojarzycie go z płytami Franka Zappy, Jeana-Luca Ponty, Billy Cobhama, czy z zupełnie innych wcieleń – kiedy towarzyszył wspominającej go dziś Dianne Reeves, czy był odpowiedzialny za groove na płytach Stanleya Clarke’a, albo grywał coś w tle u Milesa Davisa. Był wielki i kropka. Dla mnie pozostanie muzykiem odpowiedzialnym za jedne z najlepszych płyt elektrycznego jazzu przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, które nagrał w towarzystwie Jean-Luca Ponty i Billy Cobhama i Franka Zappy. To George Duke na spółkę z Jeanem-Luc Ponty’m namówili ekscentrycznego Franka Zappę na jedyny zdaje się w jego karierze występ gościnny – na ich wspólnym albumie „King Kong”.

George Duke był też wyśmienitym kompozytorem, o czym dowiecie się z albumu „My Old Friend: Celebrating George Duke”, bowiem większość piosenek jest jego właśnie autorstwa. W archiwach wielu często goszczących w studiach nagraniowych muzyków można odnaleźć niewykorzystane materiały. Tym razem również odnalazły się dźwięki zagrane przez George’a Duke’a i w ten sposób mógł zagrać w jednym z utworów na płycie poświęconej jego pamięci. Nie jest to może jakaś istotna muzycznie obecność wykonawcza, ale rodzaj dodatkowego hołdu złożonego wielkiemu artyście.

Nie spodziewajcie się więc wokalnych fajerwerków Ala Jarreau, do jakich przyzwyczaił swoich słuchaczy na koncertach. To raczej album, którego repertuar można zagrać w nocnym klubie drogiego hotelu, a nie w zadymionym jazzowym klubie gdzieś w nowojorskiej ciemnej uliczce. To nie jest wada, warto jednak wiedzieć, że to właśnie taka salonowa, niezwykle elegancka, wspominkowa, płyta powstała w wyniku spotkania tych, którzy z George’m Duke grywali przez wiele lat. Mnie się podoba, bo lubię Ala Jarreau i uwielbiałem George’a Duke’a. Może sam nie zaprosiłbym wszystkich tych, co są na liście płac, ale wtedy to już byłby inny album.

Al Jarreau
My Old Friend: Celebrating George Duke
Format: CD
Wytwórnia: Concord / Universal

Numer: 888072353572

27 lipca 2014

Larry Young – Into Somethin’

Dawno, dawno temu, kiedy muzycy tej klasy spotykali się w studiu, w zasadzie nie było wątpliwości, że powstanie album co najmniej dobry. Dziś jest trochę inaczej, albumy w supergwiazdorskich składach raczej częściej się nie udają. 12 listopada 1964 roku w studiu Rudy Van Geldera w New Jersey spotkali się Larry Young, Grant Green, Sam Rivers i Elvin Jones. Taki skład gwarantował sukces. Autorski materiał powstał specjalnie na ten album. Większość napisał lider, a jedną z kompozycji – „Plaza De Toros” dorzucił Grant Green. Nowym człowiekiem w towarzystwie był Sam Rivers, pozostali znali się ze wspólnych nagrań i koncertów zespołu Granta Greena.

„Into Somethin’” to płytowy debiut Larry Younga w roli lidera w wytwórni Blue Note. Wcześniej nagrał kilka płyt dla Prestige, jednak to właśnie za sprawą Blue Note powstało dzieło życia tego muzyka – album „Unity”, nagrany zaledwie rok później. Larry Young nie jest jednak muzykiem jednej płyty – wspomnianego albumu „Unity”. Jego debiut w Blue Note to silna pozycja w dyskografii organisty.

„Into Somethin’” wypełniona jest autorskimi kompozycjami lidera. W niezliczonych produkcjach, w których był muzykiem towarzyszącym, tworzył fenomenalne tło dla innych, był jednak muzykiem niezwykle kreatywnym, przesuwając granicę możliwości organów Hammonda zdecydowanie poza ich miejsce wyznaczone przez takich gigantów jak choćby Jimmy Smith. W rękach Larry Younga Hammond nie był jedynie dostarczycielem basowego groove’u i zastępcą gitary basowej, lub kontrabasu. Larry Young już wtedy – w 1964 roku debiutując w roli lidera w Blue Note podążał w kierunku muzycznej awangardy odchodząc od klasycznego wzorca kwartetu z organami w roli głównej.

Co prawda ten album, to jeszcze kwartet organy – gitara – saksofon – perkusja, jednak to właśnie Larry Young już za kilka lat weźmie udział w takich wielkich sesjach, jak „Bitches Brew” Milesa Davisa, „Love Devotion Surrender” Johna McLaughlina i Carlosa Santany, czy kilku nagraniach zespołu Tony Williamsa.

Walka o tytuł najbardziej kreatywnego jazzowego organisty  lat sześćdziesiątych była niezwykle zacięta. Jimmy Smith ma na swoim koncie wiele płyt wyśmienitych, ale również całą masę miałkich i nic nie wartych prób zaistnienia na listach przebojów muzyki popularnej. Jack McDuff, Billy Preston, Dr. Lonnie Smith, to inni kandydaci. Pomijam tych muzyków, którzy na Hammondzie grywali przy okazji – jak choćby Herbie Hancocka, czy Joe Zawinula. Z nich wszystkich to właśnie Larry Young wydaje się być stylistycznie najbliżej zarówno jazzowego mainstreamu, jak i poszukującej, awangardy. W związku z tym to właśnie jemu należy się tytuł jazzowego organisty wszechczasów, a przynajmniej tego okresu, w którym ukazywały się jego największe nagrania, a „Into Somethin’” to początek tej niezwykłej kariery.

Larry Young
Into Somethin’
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724382173427