15 maja 2021

I Believe To My Soul – CoverToCover Vol. 137

Oryginalne nagranie „I Believe To My Soul” pochodzi z prawdopodobnie ostatniej sesji Raya Charlesa dla wytwórni Atlantic. Utwór powstał w czasie, kiedy Charles i Atlantic już raczej za sobą nie przepadali. Po kilkunastu miesiącach od nagrania, kiedy muzyk był już w ABC i przygotowywał kolejny album – „Modern Sounds in Country and Western Music”, który co ciekawe nagrał w studiu Atlanticu wynajętym przez Paramount, Atlantic wydał składankę, która była próbą zarobienia jeszcze paru groszy na muzyku, który uciekł do konkurencji.

W ten właśnie sposób powstał album „The Genius Sings The Blues” będący typową składanką nagrań wcześniej znanych z singli i premierowych. Tytułowy blues to tylko umowny temat albumu, bowiem na tej płycie znajdziecie utwory bliższe R&B i sporo dobrego jazzu, który Ray Charles uwielbiał grać, kiedy uwalniał się z wielu zobowiązań kontraktowych, potrzeby zarobienia większych pieniędzy i dyktatu przeróżnych producentów i managerów.

Napisany przez Charlesa utwór nie doczekał się singla, jednak nie zaginął w gromadce wielu utworów, które wypełniały często albumy w czasach, kiedy te były zbirem wcześniej wydanych przebojów singlowych uzupełnionych w razie potrzeby o coś wymyślonego na poczekaniu w czasie kompletowania treści kolejnej płyty.

Utwór zauważyli Chas Chandler i Eric Burdon. W 1965 roku znalazł się w koncertowym repertuarze zespołu The Animals, popularnego już wtedy po obu stronach Atlantyku, dzięki „The House Of The Rising Sun”, kolejnemu utworowi pożyczonemu z repertuaru amerykańskich wykonawców. Zespół umieścił utwór na wydanej w USA płycie „The Animals On Tour”, której historia jest równie ciekawa co powstanie „The Genius Sings The Blues” Raya Charlesa. Album The Animals powstał z niepotrzebnych i odrzuconych nagrań, które nie zmieściły się na brytyjskiej płycie „Animal Tracks” i wbrew swojemu tytułowi nie jest płytą koncertową. Miał pokazywać amerykańskiej publiczności, czego może spodziewać się na koncertach zespołu. Członkom The Animals tak bardzo zależało na amerykańskiej publiczności, że zdecydowali się włączyć do swojego stałego repertuaru koncertowego utwory Raya Charlesa, Johna Lee Hookera, Chucka Berry’ego i innych wykonawców znanych lokalnej publiczności.

Pięć lat po The Animals, w 1970 roku kompozycję Raya Charlesa zaśpiewał genialny Donny Hathaway. Na liście tych, którzy w audycji powinni się znaleźć, ale zabrakło dla nich czasu znaleźli się Leon Russell, Van Morrison i Ida Sand – tu muszę wprowadzić limit, bo bywa zbyt często w CoverToCover. Przygotowanie odcinka poświęconego „I Believe To My Soul” zacząłem jednak od Davida Sanborna i Joss Stone, którzy unowocześnili nieco wiekową kompozycję Raya Charlesa i dodali do jej bluesowego ducha trochę więcej jazzu.

Utwór: I Believe To My Soul
Album: The Genius Sings The Blues (Pure Genius: The Complete Atlantic Recordings (1952-1959))
Wykonawca: Ray Charles
Wytwórnia: Atlantic / Rhino / Warner
Rok: 1959 (1961)
Numer: 081227473129
Skład: Ray Charles – voc, Wurlitzer, Marcus Belgrave – tp, John Hunt – tp, Hank Crawford – as, bs, David Fathead Newman – ts, Edgar Willis – b, Teagle Fleming – dr.

Utwór: I Believe To My Soul
Album: The Animals On Tour (A's B's & EP's)
Wykonawca: The Animals
Wytwórnia: Parlophone / Warner
Rok: 1965 (2003)
Numer: 724358311426
Skład: Eric Burdon – voc, Hilton Valentine – g, Alan Price – kbd, Chas Chandler – b, John Steel – dr.

Utwór: I Believe To My Soul
Album: Everything Is Everything
Wykonawca: Donny Hathaway
Wytwórnia: Arco / Atlantic / Warner
Rok: 1970
Numer: 0081227972648
Skład: Donny Hathaway – voc, p, el. p, Oscar Brashear – tp, Robert A. Lewis – tp, Cyril Touff – tp, John A. Howell – tp, Gary Slavo – tp, Donald Myrick – as, Clifford Davis – as, Johnny Board – ts, Lenard S. Druss – ts, Willie Henderson – sax, Aaron Dodd – tuba, John Avant – tromb, Morris Ellis – tromb, John Lounsberry – French Horn, Ethel Merkerl – French Horn, Paul A. Teryett – French Horn, Phil Upchurch – g, bg, King Curtis – g, Louis A. Satterfield – bg, Morris Jennings – dr, Ric Powell – perc.

Utwór: I Believe To My Soul
Album: Colour Me Free!
Wykonawca: Joss Stone feat. David Sanborn
Wytwórnia: Virgin
Rok: 2009
Numer: 5099945681721
Skład: Joss Stone – voc, David Sanborn – as, Russell Malone – g, Gil Goldstein – Rhodes, Ricky Peterson – hamm, Keyon Harrold – tp, Lew Soloff – tp, Lou Marini – ts, Howard Johnson – bs, Charles Pillow – bcl, Mike Davis – tromb, Christian McBride – b, Steve Gadd – dr.

14 maja 2021

And I Love Her – CoverToCover Vol. 136

Większość piosenek z repertuaru The Beatles opisana jest jako dzieło wspólne Johna Lennona i Paula McCartneya. To oczywiście prowadzi do wielu dyskusji, czyja tak naprawdę jest każda z piosenek zespołu. W przypadku „And I Love Her” historycy, a historia The Beatles to niemal oddzielny dział światowej historii i literatury są raczej zgodni. Umieszczona na płycie „A Hard Day’s Night” w 1964 roku kompozycja została napisana w większości (cokolwiek to może znaczyć) przez Paula McCartneya.

Utwór ukazał się na singlu, ale nie był jakimś szczególnym przebojem, jak na The Beatles, w Stanach Zjednoczonych nie dotarł nawet do pierwsze dziesiątki listy przebojów. Nie oznacza to, że był utworem słabszym, ale w pierwszej dziesiątce były już inne utwory zespołu i to często na pierwszych miejscach. Sam Paul McCartney określił kiedyś „And I Love Her” mianem swojej pierwszej wystarczająco dobrej ballady. Później napisał ich jeszcze wiele.

W 1964 roku powstała również instrumentalna wersja nagrana przez The Beatles i jak zwykle po mistrzowsku zaaranżowana przez George’a Martina. To nagranie ukazało się po raz pierwszy na stronie B singla z utworem „Ringo’s Theme (This Boy)” i dziś możecie na nie trafić w przeróżnych rozszerzonych wydaniach „A Hard Day’s Night”. Być może to właśnie wersja instrumentalna zwróciła uwagę muzyków jazzowych pokazując potencjał melodii. Ja jednak uważam, że w latach sześćdziesiątych większość jazzowych adaptacji The Beatles wiązała się raczej z popularnością zespołu w Stanach Zjednoczonych, niż z rzeczywistą oceną konkretnych kompozycji. Albumy z muzyką The Beatles nagrało wtedy i później, raczej w pogoni za łatwym zarobkiem niż w związku z ich artystyczną wartością wielu muzyków jazzowych. Przed niektórymi powinienem w zasadzie ostrzec – robicie to na własną odpowiedzialność – według mnie możecie darować sobie albumy w rodzaju Sarah Vaughan – „Songs Of The Beatles” czy George Benson – „The Other Side Of Abbey Road”. Szukajcie raczej pojedynczych utworów na płytach swoich ulubionych wykonawców.

Jednym z wyjątków od tej reguły jest Count Basie, pewnie jeden z ostatnich muzyków, jakich można podejrzewać o chęć nagrania albumu z muzyką The Beatles. Jednak w 1966 roku powstał album „Basie's Beatle Bag”, jedna z bardziej udanych płyt tego rodzaju. Tam znajdziecie również „And I Love Her”.

Tekst ma również wersję przygotowaną dla wokalistek – „And I Love Him”, z chyba najbardziej znanym wykonaniem Diany Krall, ja jednak wybieram ciekawsze moim zdaniem nagrania – wybitny duet Sereny Fisseau i Vincenta Peirani z absolutnie fenomenalnej płyty „So Quiet”, fragment jednej z moich ulubionych płyt Pata Metheny – „What's It All About” i świetne trio Brada Mehldaua.

Utwór: And I Love Her
Album: A Hard Day’s Night
Wykonawca: The Beatles
Wytwórnia: Apple / EMI
Rok: 1964
Numer: 094638241324
Skład: Paul McCartney – voc, bg, John Lennon – g, George Harrison – g, Ringo Starr – dr, perc.

Utwór: And I Love Her
Album: Basie's Beatle Bag
Wykonawca: Count Basie And His Orchestra
Wytwórnia: MGM / Verve / Polygram
Rok: 1966
Numer: 731455745528
Skład: Count Basie – p, Al Aarons – tp, Wallace Davenport – tp, Phil Guilbeau – tp, Eddie Lockjaw Davis – ts, Charles Fowlkes – bs, Charles Fowlkes – fl, Henderson Chambers – tromb, Al Grey – tromb, Grover Mitchell – tromb, Bill Hughes – b tromb, Marshall Royal – cl, as, Bobby Plater – fl, as, Eric Dixon – fl, ts, Freddie Green – g, Norman Keenan – b, Sonny Payne – dr.

Utwór: And I Love Her
Album: What's It All About
Wykonawca: Pat Metheny
Wytwórnia: Nonesuch / Warner
Rok: 2011
Numer: 075597964707
Skład: Pat Metheny – g.

Utwór: And I Love Her
Album: So Quiet
Wykonawca: Serena Fisseau & Vincent Peirani
Wytwórnia: ACT Music
Rok: 2019
Numer: ACT 9884-2
Skład: Serena Fisseau – voc, perc, Vincent Peirani – acc, Wurlitzer, p, effects, voc.

Utwór: And I Love Her
Album: Blues And Ballads
Wykonawca: Brad Mehldau Trio
Wytwórnia: Nonesuch / Warner
Rok: 2016
Numer: 075597946505
Skład: Brad Mehldau – p, Larry Grenadier – b, Jeff Ballard – dr.

13 maja 2021

Bester Quartet – Bajgelman. Get To Tango

Wydanie albumu „Bajgelman. Get To Tango” można już uznać za początek mody na muzykę Dawida Bajgelmana. Całkiem niedawno swój album poświęcony Bajgelmanowi wydał Maciej Tubis („Signed Bajgelman: Impressions”). Jarosław Bester ze swoim zespołem (kiedyś Cracow Klezmer Band) specjalizuje się w poszukiwaniu dobrych melodii pochodzących z kultury żydowskiej. Nagranie całego albumu poświęconego muzyce tego pochodzącego z Ostrowca Świętokrzyskiego kompozytora jest więc doskonałym uzupełnieniem całkiem pokaźnej dyskografii zespołu.

W nagraniu albumu wzięli udział goście specjalni – trębacz Michał Bylica i grający na wiolonczeli Krzysztof Lenczowski, oraz śpiewający teksty napisane do muzyki bohatera albumu – Grażyna Auguścik, Dorota Miśkiewicz i Jorgos Skolias. Dawid Bajgelman, który w okresie przed drugą wojną światową (zginął w nieznanych okolicznościach w obozie koncentracyjnym lub w transporcie do któregoś z obozów) był znanym twórcą operetek i sztuk teatralnych. Gdyby urodził się w Stanach Zjednoczonych, pewnie byłby światową sławą. Wielu kompozytorów najbardziej znanych przedwojennych przedstawień na Broadwayu miało żydowskie korzenie. Na tej amerykańskiej liście sław można umieścić Irvinga Berlina, Jerome Kerna, George i Irę Gershwinów, Lorenza Harta, Richarda Rodgersa, Oscara Hammersteina II, Kurta Weilla, Leonarda Bernsteina, Jule Styne i paru innych znanych twórców. Wśród tych nazwisk byłoby z pewnością nazwisko Bajgelmana, pisał bowiem równie dobre melodie, jednak pozostanie mu tytuł najbardziej znanego twórcy przedstawień muzycznych przedwojennej Łodzi.

Bajgelman był skrzypkiem i dyrygentem, ale przede wszystkim kompozytorem. Mimo niesprzyjających okoliczności pisał w ciągu pierwszej wojny światowej i nie przerwał pracy nawet kiedy w czasie kolejnej wojny znalazł się w zamknięciu, kiedy w Łodzi powstało getto. Stworzył tam Orkiestrę Symfoniczną działającą w Domu Kultury łódzkiego getta. Jego olbrzymi dorobek w większości pozostaje dziś nieznany, a część kompozycji bezpowrotnie zaginęła. Gdyby jego kariery nie przerwała druga wojna światowa, z pewnością znalazłby się w Stanach Zjednoczonych i realizował spektakle na najbardziej znanych światowych scenach.

Najbardziej spektakularne dzieło Bajgelmana – ilustracja muzyczna do spektaklu „Dybuk” Szymona An-Ski przed wojną wystawiano na wielu scenach w Europie i Stanach Zjednoczonych. Realizował również nagrania muzyki sakralnej i wiele takich nagrań można dziś odnaleźć na zachowanych płytach przedwojennej wytwórni Syrena.

Trudno wyobrazić sobie lepszą grupę muzyków do odtworzenia dorobku Bajgelmana. Bester Quartet od lat specjalizują się w jazzowym graniu muzyki klezmerskiej i folkloru żydowskiego. Na tej płycie potrzebowali wokalistów i wokalistek. Z Grażyną Auguścik i Jorgosem Skoliasem Jarosław Bester współpracował już nie raz. Dorota Miśkiewicz również doskonale odnalazła się w klimatach przedwojennej Łodzi. Nie patrzcie jednak na ten album jak na wirtualną wycieczkę po teatrach muzycznych sprzed prawie stu lat. Gdyby uznać, że muzyka się starzeje, na scenach całego świata nie byłoby dziś nie tylko Bajgelmana, ale też Gershwina i Jerome Kerna. Ich muzyka wpisała się w jazzowe księgi standardów na stałe. Teraz czas na Bajgelmana. Za sprawą najnowszego albumu grupy Jarosława Bestera każdy może poznać piękne melodie napisane przez Bajgelmana w nowoczesnym wydaniu pełnym muzycznej inwencji. „Bajgelman. Get To Tango” to zaproszenie wielkiego kompozytora – bohatera tego albumu do najwyższej światowej ligi przygotowane przez światowej klasy muzyków.

Bester Quartet
Bajgelman. Get To Tango
Format: CD
Wytwórnia: PWM
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5907795209739

12 maja 2021

Lenny Breau – LA Bootleg 1984

Carl Kress, Eddie Lang, Oscar Moore, Jimmy Raney, Johnny Smith, to jazzowi gitarzyści, Ich nazwiska usłyszycie od innych wielkich tuzów jazzowej gitary. Jednak trudno będzie znaleźć ich nagrania. To muzycy, którzy inspirowali wielkich mistrzów. Nie zrobili wielkiej kariery, czasem wyprzedzali swoje czasy, ich styl nie pasował do tego co działo się w muzyce, kiedy tworzyli nowatorskie dźwięki. Byli zauważani w środowisku, a ich nagrania krążą od zawsze wśród znawców sztuki gitarowej. Jeśli macie ochotę poznać listę tych największych z nieznanych, polecam doskonały słownik gitarzystów – „The Great Jazz Guitarists: The Ultimate Guide” znakomitego Scotta Yanowa. Znajdziecie tam życiorysy ponad 500 najważniejszych jazzowych gitarzystów wszechczasów, sugestie dotyczące ich najważniejszych nagrań i wskazówki dotyczące wzajemnych inspiracji i rozwoju stylów jazzowej gitary. Ostrzegam jednak – ta książka jest uzależniająca, szczególnie jeśli lubicie już któryś z gitarowych stylów w jazzie. Będzie niewielkim wydatkiem, ale zaraz po jej przeczytaniu stworzycie listę płyt, których koniecznie musicie posłuchać, a większość z nich trzeba będzie kupić, bo tych nagrań nie znajdziecie w swoich serwisach streamingowych, jeśli z nich korzystacie. Zrobiłem taką próbę całkiem niedawno – sięgnąłem po listę, którą przygotowałem sobie po przeczytaniu tej książki i nie znalazłem dosłownie niczego. Książka Yanowa to zresztą rzecz unikalna – przeczytałem z zapartym tchem kilka lat temu 500 życiorysów ułożonych alfabetycznie, jak niezwykle wciągającą powieść przygodową.

Z pewnością na czele listy największych, najlepszych i najczęściej wymienianych przez muzyków grających na gitarze jazz znajdziecie pochodzącego z Kanady Lenny Breau. Długo zastanawiałem się, czy wypada wspominać w Kanonie Jazzu o muzyku, którego żadnej kluczowej płyty nie kupicie, jeśli nie traficie przypadkiem na znośny cenowo bardzo zużyty egzemplarz gdzieś w USA. W Europie nawet najlepsze antykwariaty nie mają tego towaru. Nagrań Lenny’ego Breau z lat siedemdziesiątych raczej nie kupicie. Jednak dzięki staraniom dedykowanej mistrzom gitary wytwórni Guitarchives od lat ukazało się kilka wcześniej nieznanych koncertów Breau, z lat osiemdziesiątych, dokonanych na krótko przed śmiercią artysty w 1984 roku. „LA Bootleg 1984” – jeden z niewielu albumów Breau, który bez trudu można w Europie kupić doskonale pokazuje jak niezwykły talent przez lata ginął w meandrach kłopotów z narkotykami i życiowymi zakrętami.

Lenny Breau urodził się w 1941 roku i grał w życiu na gitarze niemal wszystko – przede wszystkim jazz, ale też country, flamenco, folk, muzykę klasyczną i egzotyczne melodie Indian z Ameryki Północnej. Nigdy nie używał kostki do gry pojedynczymi dźwiękami, a w ostatnich latach życia był jednym z pionierów i niedoścignionym do dziś mistrzem gry na siedmiostrunowym instrumencie. Wszystko oprócz jazzu grał dla pieniędzy, których ciągle mu brakowało w związku z nieudanym życiem osobistym, narkotykowym nałogiem i brakiem szczęścia do kontraktów nagraniowych. Jedyny odległy od jazzu album nagrał z Chetem Atkinsem, wszystkie inne możecie brać w ciemno.

Rodzice Lenny’ego Breau (Harold John Breau i Betty Cody) byli profesjonalnymi muzykami country w Kanadzie. Country grał również na gitarze jego brat Denny. Dla Lenny’ego country było za proste i zbyt schematyczne. Uwielbiał improwizować, miał niezwykłą technikę, mimo, że podobno niewiele ćwiczył. Zaczął występować jako artysta country z rodzicami w wieku 12 lat, szybko polubił Cheta Atkinsa, z którym później miał nagrać album („Standard Brands”), jednak jego prawdziwymi idolami byli Tal Farlow i Johnny Smith – wielkie i mało znane postaci jazzowej gitary. Kiedy miał 15 lat zaczął nagrywać w profesjonalnym studiu, zanim był pełnoletni prowadził też popularny program w kanadyjskim radiu. Kiedy skończył 18 lat, uwolnił się natychmiast od opieki rodziców i muzyki country. Spotkał się z Chetem Atkinsem, który ściągnął go do RCA. Tam nagrał w 1969 roku dwa albumy – „Guitar Sounds Of Lenny Breau” i „The Velvet Touch Of Lenny Breau”. Nie sprzedały się dobrze. Lenny Breau nie grał jazz rocka, to nie był dobry czas na debiut, nawet takiego geniusza. W latach siedemdziesiątych stracił pewność siebie i coraz częściej sięgał po narkotyki. Pod koniec dekady wydawało się, że zaliczy wielki powrót – z innym mało znanym geniuszem – specjalistą od steel guitar Buddy Emmonsem założyli zespół, który miał więcej okazji do występów, ludzi byli już trochę zmęczeni dekadą hałaśliwego jazzu. Niestety w 1984 roku zginął najprawdopodobniej uduszony przez własną żonę i wrzucony do przydomowego basenu w Los Angeles.

Album „LA Bootleg 1984” powstał na dwa miesiące przed śmiercią geniusza gitary i prawdopodobnie jest jego ostatnim nagraniem. Muzyka Lenny’ego Breau jest w zasadzie nierecenzowalna. Był geniuszem techniki, ale przede wszystkim jednym z tych niewielu muzyków, dla których instrument nie był żadnym ograniczeniem. Potrafił zagrać wszystko co tylko wymyślił. Ja znam tylko kilku takich mistrzów – John Coltrane, Zbigniew Seifert, Art Tatum i Lenny Breau. Jeśli nie wierzycie, że to ta sama liga – posłuchajcie „LA Bootleg 1984” albo dowolnego innego albumu wielkiego mistrza.

Lenny Breau
LA Bootleg 1984
Format: CD
Wytwórnia: Guitarchives / 12 Hit Wonder / Linus
Data pierwszego wydania: 2014
Numer: 803057020126

11 maja 2021

Zbigniew Seifert - Live Recordings 1973 & 1976

W przypadku Seiferta u mnie obowiązują w zasadzie dwie niezmienne zasady. Nie jestem w przypadku jego muzyki obiektywny, ale wiem, że po pierwsze im mniej innych muzyków tym lepiej i po drugie każdy skrawek odnalezionych nagrań z jego udziałem natychmiast musi uzupełnić moją kolekcję. Muzyka to emocje, a te obiektywne być nie muszą, w związku z tym wcale nie mam obowiązku ukrywania się ze swoją fascynacją dźwiękami muzyki największego skrzypka wszechczasów.

Najnowszy album Seiferta, a raczej zbiór jego nagrań wydobyty z niemieckich archiwów i wydany przez Naxos uważam za sensację na miarę światową. Album „Live Recordings 1973 & 1976” to nie żaden bootleg nagrany przez fana i “cudownie” po latach odnaleziony. To nagrania dokonane przez starannie działających niemieckich inżynierów radiowych, którzy mieli do dyspozycji sprzęt o studyjnej jakości i rejestrowali muzykę pewnie nie z myślą o wydaniu na płycie, ale nawet do archiwum wypada przecież nagrać starannie.

Wydawnictwo Naxos zawiera materiał koncertowy z dwu wydarzeń. Większość płyty została zarejestrowana w 1976 roku. Duet Zbigniewa Seiferta i Alberta Mangelsdorfa, już wtedy postaci legendarnej nie jest może najłatwiejszy i wymaga odrobiny skupienia, ale pokazuje jak bardzo rozwinął się muzycznie Seifert w czasie swojego pobytu w Niemczech. Dla mnie ten fragment jest prawie tak samo doskonały, jak solowe improwizacje Seiferta zapisane na płycie „Solo Violin” zarejestrowanej zaledwie kilka miesięcy później. To również kolejne potwierdzenie mojej uniwersalnej tezy – im mniej ludzi na scenie, czy w studiu grało z Seifertem tym lepiej.

Duet Seiferta z Mangelsdorfem to sztuka w czystej postaci. Żadnego wcześniejszego planu, czy kompozycji stanowiących bazę dla wspólnej improwizacji. Tam mogli grać tylko muzycy, dla których ich instrumenty – skrzypce dla Seiferta i puzon dla Mangelsdorfa nie stanowiły żadnej przeszkody na drodze transmisji emocji z głowy do uszu słuchaczy. Te nagrania to rozmowa dwóch przyjaciół, najwyższa dialogu bez słów.

Ostatni z prezentowanych przez Naxos utworów to zupełnie inny muzyczny świat. Zarejestrowany trzy lata wcześniej występ większego składu dowodzonego przez Seiferta w chwili, kiedy ten był jeszcze mocno związany z elektrycznym, energetycznym graniem w stylu The Mahavishnu, Orchestra, czy Franka Zappy z Jean-Luc Ponty’m w składzie. Prawdopodobnie dorzucenie tego nagrania było podyktowane objętością materiału z 1976 roku – trochę nie wypada dziś wydawać 40 minut muzyki, nawet tak dobrej jak duet Seiferta z Mangelsdorfem. Słuchacze, którzy po raz pierwszy poznają muzykę Seiferta z tego albumu, usłyszą jak bardzo rozwinęła się jego muzyka w ciągu zaledwie 3 lat, które spędził głównie koncertując w różnych składach w Europie Zachodniej.

„Angel Wings” nie jest niepotrzebnym dodatkiem, być może gdyby zachował się cały koncert i został wydany osobno, byłby rewelacyjnym przykładem nowoczesnego fusion z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, a tak jest tylko przystankiem na drodze Seiferta od grania free jazzu do całkowitego uwolnienia się od jakichkolwiek ograniczeń formalnym, czego najlepszym przykładem jest większość tego albumu i solowe nagrania znane jako „Solo Violin”.

Zbigniew Seifert
Live Recordings 1973 & 1976
Format: CD
Wytwórnia: Naxos
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: 730099047951

10 maja 2021

Tony Bennett & Bill Evans – Tony Bennett & Bill Evans Album

Trudno napisać coś nowego i twórczego o tym albumie. Historię jego powstania opowiedział sam Bill Evans, którego opowieść znajdziecie w jego biografii napisanej przez Petera Pettingera („How My Heart Sings”). Swoją wersję przedstawił też Tony Bennett w swojej autobiografii „The Good Life”. Obie wersje historii powstania albumu „Tony Bennett & Bill Evans Album” są ze sobą zgodne. Ten album to płyta duetu, więc w sumie nikt nie ma nic więcej do dodania. Wystarczy jedynie przedstawić bieg wypadków tym z Was, którzy nie mają dostępu do obu angielskojęzycznych tytułów.


Za powstanie albumu odpowiedzialna jest Annie Ross – wokalistka jazzowa znana z zespołu Lambert, Hendricks & Ross. Nie wiadomo dlaczego wpadła na tak genialny i z pozoru niewykonalny pomysł. Wspólne nagranie Billa Evansa i Tony Bennetta w 1975 roku to jedna z tych rzeczy, które w zasadzie nie powinny się wydarzyć, ale jakimś cudem doszły jednak do skutku. Bill Evans niemal nigdy nie nagrywał z wokalistami. Nie był człowiekiem łatwym we współpracy i miał wiele osobistych problemów. Był przyzwyczajony do nagrań solowych, albo jeśli już w towarzystwie innych muzyków, to niemal zawsze było to trio z basem i perkusją. Tony Bennett z kolei nie lubił muzycznych eksperymentów, miał w latach siedemdziesiątych stałego pianistę – Johna Buncha, który pełnił rolę dyrektora muzycznego jego nagrań, był odpowiedzialny za aranżacje i przygotowanie piosenek do nagrania. W dodatku w 1975 roku modne było wiele jazzowych rzeczy, ale z pewnością kameralne nagranie wokalisty z pianistą nie należało do rzeczy oczekiwanych przez fanów jazzu, którzy tłumnie wypełniali stadiony słuchając jazz-rocka.

Jednak Evans i Bennett, mimo, że wcześniej nigdy razem nie pracowali, znali się od lat. Bill Evans przyznał (o tym przeczytacie w biografii autorstwa Pettingera), że podobały mu się nagrania Bennetta i marzył od wielu lat o tym, żeby Bennett zechciał nagrać choćby jedną z jego kompozycji. Z kolei Bennett pamiętał, że po raz pierwszy na żywo Evans miał okazję usłyszeć jego występ z zespołem Dave Brubecka w 1962 roku na uroczystości w Białym Domu.

Krótko przed ostateczną decyzją o wspólnym projekcie muzycy spotkali się po raz kolejny. Bennett był w swojej własnej trasie w Londynie, kiedy Evans grał w klubie Ronnie Scotta. Bennett razem ze swoim pianistą, wspomnianym już Johnem Bunchem udali się posłuchać Evansa. Podobno wtedy rozmawiali po raz pierwszy o wspólnym nagraniu, które według koncepcji Bennetta miało odbyć się w konfiguracji dwa plus jeden, czyli duet fortepianowy i wokalista. Podobno John Bunch uznał, że jednak jego obecność nie będzie potrzebna. Może się przestraszył współpracy z największym wtedy z żyjących pianistów jazzowych? Może również uznał, że Evans wystarczy? Albo wiedział, co będzie lepsze dla Bennetta, który był przecież jego szefem. Na pewno album z udziałem Buncha nie byłby taki sam.

Kiedy Evans i Bennett weszli do studia, obaj znaleźli się w sytuacji dość nieoczekiwanej i nietypowej. Evans bez wsparcia sekcji rytmicznej spotkał Bennetta, który po raz ostatni nagrywał jedynie z pianistą niemal dwadzieścia lat wcześniej. Obaj umówili się, że zostawiają swoich muzyków za drzwiami i spróbują czegoś nowego. I wyszło im dobrze, a nawet lepiej. Umówili się na kameralną sesję, oprócz nich w studiu w czasie nagrania obecny był jedynie jeden inżynier i Helen Keane, pełniąca wtedy rolę osobistego managera pianisty.

Evans spełnił swoje marzenie. Tony Bennett nie tylko zaśpiewał jego kompozycję – „Waltz For Debby”, ale też zrobił to w towarzystwie samego kompozytora. Powstało nagranie magiczne. Trzy dni, które obaj muzycy spędzili razem w studiu, to jeden z tych momentów w historii jazzu, który zmienił kolejną rutynową sesję w coś, co jest niemożliwe do powtórzenia. Do jednej z najpiękniejszych kompozycji Evansa Bennett dorzucił kilka jazzowych standardów. W ten sposób powstał album „Tony Bennett & Bill Evans Album”. Rok później muzycy spotkali się po raz kolejny. Powstał album „Together Again” oparty na tym samym pomyśle – jedna kompozycja Evansa („The Two Lonely People”) i kilka spontanicznie nagranych standardów, być może wybranych dopiero w czasie trwania nagrania. Zwykle cuda nie zdarzają się dwa razy i to na zamówienie, tym razem jednak się udało. Album „Together Again” jest tak samo doskonały jak „Tony Bennett & Bill Evans Album”. Dziś oba często ukazują się razem na jednym cyfrowym krążku i są pozycją absolutnie przymusową dla każdego wielbiciela muzyki improwizowanej. Są magiczne i nie da się ich porównać do niczego, co znajdziecie w obszernych dyskografiach obu artystów, choć Evans był blisko podobnej magii nagrywając „Affinity” z Tootsem Thielemansem. Ten album znajdziecie już od jakiegoś czasu w naszym redakcyjnym Kanonie Jazzu.

Tony Bennett & Bill Evans
Tony Bennett & Bill Evans Album
Format: CD
Wytwórnia: Fantasy / OJC / Jazz Collectors
Data pierwszego wydania: 1975
Numer: 8436019584262 (The Legendary Sessions)

09 maja 2021

Count Basie And His Orchestra – April In Paris

Count Basie był pianistą, choć w zasadzie jego instrumentem była zawsze orkiestra. W tej akurat dziedzinie mieści się na sportowym pudle. Zwycięzcę wybierzcie sami. Moim zdaniem pierwsza trójka to Duke Ellington, Carla Bley i Count Basie. Kto na pierwszym miejscu to już zależy od muzycznych preferencji. Jeśli szukacie pozytywnej, kolorowej muzyki z odrobiną żartu i poczucia humoru, zawsze wybierzecie Basiego.

Count Basie parę razy pokazał całemu światu, że był wyśmienitym pianistą. Jeśli szukacie go w tej roli – najlepszym wyborem będą cztery albumy nagrane z Oscarem Petersonem i niewielką pomocą sekcji rytmicznej dla wytwórni Pablo Normana Granza w latach siedemdziesiątych – „Satch and Josh”, „Satch and Josh...Again”, „Night Rider” (to mój ulubiony) i „Count Basie Meets Oscar Peterson - The Timekeepers”. „April in Paris” to jeden z najlepszych przykładów sztuki gry na orkiestrze, w której mistrzem był Count Basie.

„April in Paris” ma wszystko, a przede wszystkim doskonałą równowagę pomiędzy starannymi aranżacjami, ognistymi solówkami i spójnym brzmieniem działającej jak najlepszy szwajcarski zegarek skomplikowanego mechanizmu jakim jest duża jazzowa orkiestra.

W składzie nie znajdziecie jakiś wielkich gwiazd, które akurat były w pobliżu. To nie jest big band i soliści (jak choćby u Ellingtona). To jest orkiestra i kropka, na przełomie 1955 i 1956 roku to była najlepsza orkiestra na świecie. Wtedy powstał album „April In Paris”. Zresztą orkiestra Counta Basie zawsze była wśród najlepszych. To właśnie on jako lider potrafił stworzyć zespół z muzyków, którzy nie chcieli wybić się na gwiazdy i przygotować repertuar, który był opracowany przez wielu aranżerów jedynie w części z myślą o jego zespole i na jego zamówienie. Duke Ellington aranżował pod konkretnych muzyków. Basie zbierał repertuar dla orkiestry jako monolitu – spójnego aparatu wykonawczego. Pod jego wodzą grupa muzyków stawała się jednym wielkim swingującym instrumentem.

Miałem kiedyś sen. W ciągu jednej nocy w moim mózgu powstało wyobrażenie nagrania muzyków orkiestry Basiego wyprodukowane przez Phila Spectora w nowoczesnym, wypełnionym współczesną studyjną elektroniką studio. Tej nocy usłyszałem muzykę totalną, która nigdy nie powstała i nie powstanie. To byłby chyba koniec muzycznych poszukiwań, dalej już mogłoby być tylko gorzej, przynajmniej w kategorii dużych składów. Zawsze kiedy przypominam sobie ten sen sięgam po „April in Paris”.

Słuchając po raz kolejny albumu, który znam na pamięć przypominam sobie, skąd Basie czerpał inspirację. Urodził się w 1904 roku, nauczył się grać na fortepianie jako dziecko, dorastał w czasie popularności wielkich orkiestr tanecznych i z przekonaniem, że muzyka ma być przyjemnością dla słuchaczy. Tak grał na swojej orkiestrze przez całe życie. W taki sposób stworzył swoją pierwszą orkiestrę w 1935 roku przejmując część składu przebojowego zespołu zmarłego wtedy lidera – Benny Motena, w którym grał.

Swoim optymistycznym podejściem do muzyki i unikalnym brzmieniem zespołu oczarował Johna Hammonda, który przejechał pół Ameryki, żeby zachęcić go do współpracy po tym, jak przypadkiem usłyszał transmisję z występu orkiestry Basiego w radiu jadąc samochodem. Zawsze chciał być jednym z największych, rywalizować o sławę z Ellingtonem i innym wielkim liderem Earlem Hinesem, stąd przydomek Count (szlachecki tytuł odpowiadający najbardziej polskiemu hrabiemu), który miał konkurować z Dukiem (Duke to oczywiście książę) i Earlem (Earl to też rodzaj hrabiego).

Dla muzyki orkiestry Counta Basiego nie ma znaczenie, że piękne solo na trąbce w utworze tytułowym gra Thad Jones, później znakomity lider orkiestry, którą prowadził na spółkę z Melem Lewisem. Nie ma też znaczenia, że Basie na fortepianie jest obecny raczej na drugim planie. To album orkiestry. Jeden z najlepszych albumów najlepszej jazzowej orkiestry na świecie.

Count Basie And His Orchestra
April In Paris
Format: CD
Wytwórnia: Clef / Verve
Data pierwszego wydania: 1956
Numer: 731452140227