12 grudnia 2020

Andrzej Przybielski – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Andrzej Przybielski urodził się w Bydgoszczy w 1944 roku i przez całe swoje życie związany był muzycznie z tym miastem. Jak wielu muzyków, których młodość przypadała na okres, kiedy dostęp do najnowszych nagrań, nut i kontakty z muzykami z całego świata był ograniczony, zaczynał od grania jazzu tradycyjnego. Na trąbce Andrzej Przybielski zaczął grać w wieku mniej więcej 17 lat, choć nie miał z tym łatwo, jego pierwszą własną trąbkę osobiście zniszczył mu ojciec, zaczynający wątpić w przyszłą karierę syna, który miał zostać inżynierem. Jego pierwszym zespołem był działający w Bydgoszczy Traditional Jazz Group z Jackiem Bednarkiem i Bogdanem Ciesielskim. Podsumowując służbę wojskową Przybielskiego jego dowódca opisał go następująco – nie żołnierz, zdolny improwizator i być może w przyszłości wartościowy muzyk. Pułkownik okazał się wizjonerem.

W końcówce lat sześćdziesiątych zaczął grać dużo nowocześniejsze dźwięki i razem z zespołem Trio Gdańsk zdobył w 1968 roku jedną z nagród na festiwalu Jazz Nad Odrą, który był wtedy swoistą poczekalnią dla młodych muzyków chcących zagrać na największych polskich scenach, w tym tej najważniejszej, czyli w Warszawie w czasie Jazz Jamboree.

Już rok później – w 1969 roku Przybielski zagrał tam po raz pierwszy, prezentując swoje własne trio, w dość awangardowym w tamtych czasach w Polsce składzie – czyli bez fortepianu. Na kontrabasie zagrał jeden z najbardziej niedocenionych w Polsce muzyków – Helmut Nadolski. Na bębnach nieco mniej znany Janusz Trzciński, którego Przybielski znał jeszcze z czasów grania jazzu tradycyjnego z Jackiem Bednarkiem, późniejszym członkiem Formacji Muzyki Współczesnej Andrzeja Kurylewicza.

Od czasu swojego pierwszego występu na Jazz Jamboree Przybielski stał się już do swojej śmierci w 2011 roku symbolem polskiej awangardy jazzowej. Jeśli ktoś grał w Polsce nowocześnie i był na czasie z najbardziej aktualnymi nowościami z całego świata, to Przybielski, często z Nadolskim i innym czołowym polskim eksperymentatorem – Zdzisławem Piernikiem wyprzedzali takich awangardzistów co najmniej o dwa kroki. Od samego początku swojej kariery Przybielski był nie tylko wyśmienitym improwizatorem, ale też zdobywającym za swoje prace nagrody kompozytorem. W 1970 roku Przybielski powrócił na scenę Jazz Jamboree, wtedy najważniejszą scenę jazzową w Polsce grając w składzie zespołu Andrzeja Kurylewicza. Później miał powracać na festiwal wielokrotnie.

Andrzej Przybielski zagrał na niezliczonej ilości przeróżnych płyt, jednak większość jego dyskografii to były niszowe, awangardowe nagrania, a jeszcze więcej genialnej muzyki pozostała tylko we wspomnieniach tych, którzy widzieli go na żywo. Już w 1972 roku powstała jedna z najbardziej niezwykłych płyt polskiej awangardy. Cieszący się sławą niezwykłą jak na polskie warunki i odnoszący komercyjne sukcesy Czesław Niemen postanowił spróbować czegoś zupełnie innego. Do zespołu zaprosił Andrzeja Przybielskiego, Helmuta Nadolskiego, Józefa Skrzeka, Jerzego Piotrowskiego i Anthimosa Apostolisa. W efekcie powstał dwupłytowy album „Marionetki”, lub jak czasem bywa enigmatycznie nazywany „Czesław Niemen Vol. 1” i „Vol. 2”. Dla fanów przebojów Niemena z kilku poprzednich sezonów to musiał być szok, choć znawcy mogli spodziewać się jazzowego odlotu po zaproszeniu do nagrania albumów „Niemen” i „Enigmatic” Zbigniewa Namysłowskiego i kilku innych muzyków jazzowych. Jednak przy „Marionetkach” to tylko próba, zresztą udana, wzbogacenia popowego brzmienia o kilka ciekawszych harmonicznie solówek. „Marionetki” to pełen odlot i jedna z najciekawszych płyt Niemena z istotnym udziałem Andrzeja Przybielskiego.

W 1972 roku Przybielski utworzył z Helmutem Nadolskim i Władysławem Jagiełło zespół Sesja 72, którego kolejne edycje w szerszych składach w kolejnych latach wyznaczały kierunek rozwoju awangardowej twórczości muzycznej, dla której słowo jazz czasami bywało niewystarczająco pojemne. Już w kolejnym roku zespół ilustrował muzycznie recytacje poetyckie Igi Cembrzyńskiej. W czasie całej swojej kariery Andrzej Przybielski tworzył muzykę dla teatru. Niestety większość tego materiału nigdy nie została nagrana.

W kolejnych latach współpracował też z SBB, Skrzeka poznał grając z Niemenem. W latach osiemdziesiątych był członkiem formacji Free Cooperation, której trzon stanowili muzycy dużo młodszego pokolenia. Andrzej Przybielski należał do tych twórców, którzy łatwo znajdowali wspólny język z młodszym pokoleniem. Dźwięki jego trąbki usłyszycie na płytach T.Love, Variete i popowych produkcjach Stanisława Sojki. Jednak nie był trębaczem do wynajęcia. Przebywał we własnym dźwiękowym świecie i pojawiał się w studiu tylko wtedy, kiedy było wiadomo, że będzie mógł realizować własne pomysły. W latach osiemdziesiątych realizował również własne projekty. Z Aleksandrem Koreckim i Wojciechem Konikiewiczem w 1984 roku nagrał słynny album „W sferze dotyku”. Jako jeden z nielicznych, a może nawet jedyny trębacz, zagrał duet z Tomaszem Stańko na jego płycie „Peyotl”.

W kolejnej dekadzie Andrzeja Przybielskiego często można było odnaleźć w środowisku młodych muzyków związanych z trójmiejskim yassem i kultowym bydgoskim klubem Mózg. Jednak Przybielski to nie tylko jazzowa awangarda. Po śmierci Milesa Davisa podjął się chyba najtrudniejszego z jazzowych wyzwań. Grał na trąbce w zespole Tribute To Miles Davis Orchestra, który przez wiele lat koncertował na polskich scenach z repertuarem opartym na kompozycjach z repertuaru mistrza trąbki.

XXI wiek przyniósł kolejne awangardowe projekty z udziałem Andrzeja Przybielskiego. Nagrywał z braćmi Oleś, Wojciechem Konikiewiczem, grupą Sing Sing Penelope Wojciecha Jachny i zespołem The Ślub. Realizował też własne projekty, z których wiele nie zostało do dziś wydanych.

Andrzej Przybielski zmarł w 2011 roku w Bydgoszczy, z którą związany był całe życie, pozostawiając po sobie olbrzymi katalog muzyki, którą niezwykle trudno zebrać. Przez całe życie eksperymentował, co sprawiało, że albumy z jego udziałem raczej nie ukazywały się w dużych i gwarantujących wznowienia wytwórniach.

11 grudnia 2020

Krzysztof Pacan – Story Of 82

Krzysztof Pacan nie jest chyba urodzonym liderem, co wcale nie musi być wadą. „Story Of 82” to dopiero jego drugi album w roli lidera. Niemal 10 lat minęło od premiery dobrze przyjętego „Facing The Challange”. Biorąc pod uwagę ilość przeróżnych projektów, w których uczestniczył, z pewnością przez ostatnie 10 lat nie nudził się zbytnio. Muzykę warto nagrywać wtedy, kiedy ma się coś do powiedzenia, a nie wtedy, kiedy logika rynku i przyjęty zwyczaj pokazują, że już czas na kolejny album.

Krzysztof Pacan zresztą należy raczej do muzyków, którzy nie mają zbyt wiele wolnego czasu. Współpracował ze Zbigniewem Namysłowskim, Jerzym Małkiem, Urszulą Dudziak, Joachimem Menclem, Sławkiem Jaskułke i wieloma innymi muzykami jazzowymi, grając w doskonałych składach setki koncertów. Jego basowe ścieżki znajdziecie też na wielu płytach muzyków, o których na antenie RadioJAZZ.FM raczej nie mówimy zbyt wiele. Krótko mówiąc – Krzysztof Pacan od wielu lat jest uznanym muzykiem sesyjnym.

Słuchając jego nowego albumu „Story of 82” starałem się przypomnieć momenty koncertowe, z których pamiętam występy lidera. Na jazzowej scenie niekoniecznie trzeba się wyróżniać, czasem trzeba wtopić się w tłum. Z pewnością słyszałem Krzysztofa Pacana wielokrotnie, choć potrafiłem przypomnieć sobie jedynie koncerty Moniki Borzym i plenerowy występ zespołu Full Drive Henryka Miśkiewicza, gdzie chyba grał zastępstwo za Roberta Kubiszyna.

Od solowych projektów gitarzystów basowych wielu spodziewa się wirtuozerskich popisów. Jeśli tego szukacie, to jesteście w niewłaściwym miejscu. „Story Of 82” to dobrze skomponowana i świetnie zagrana płyta jazzowego kwartetu. Kompozycje autorstwa lidera brzmią jakby były napisane z myślą o saksofonie Radka Nowickiego, który ukradł show liderowi. Oczywiście bez Krzysztofa Pacana ta płyta nie mogłaby się wydarzyć, nie tylko dlatego, że skomponował wszystkie utwory i zebrał zespół. Spragnieni basowych solówek mogą zawsze rozpocząć przygodę z tym albumem od inhibitorów serotoniny.

Gdybym dostał ten album bez okładki, stawiałbym jednak na to, że liderem zespołu jest saksofonista. To spory komplement zarówno dla Radka Nowickiego, który ze swojego zadania wywiązał się doskonale, jak i dla lidera, który oparł się pokusie nadmiaru wirtuozerskich popisów.

Gitarę basową nagrywa się niełatwo, szczególnie, jeśli ma jednocześnie być widoczna i zniknąć w muzycznej przestrzeni integrując się z zespołem. Brzmienie albumu pierwszego wieczora wydawało mi się dziwnie wycofane. To był jednak efekt bezpośredniego porównania z muzyką, której słuchałem zanim w odtwarzaczu znalazł się album Krzysztofa Pacana. Kolejny wieczór postanowiłem rozpocząć od „Story Of 82”. Wtedy wszystko stało się jasne. W produkcji albumu pojawiła się albo jakaś mocno analogowa technologia w nagraniu basu, albo zastępująca ją komputerowa wtyczka, tym razem jeśli tak było, zastępująca udanie. Może brakuje mi trochę dynamiki, jednak ja skupiam się przede wszystkim na muzyce, gdyby było inaczej, pewnie sporą część jazzowych klasyków musiałbym wysłać na emeryturę. Myślę, że „Story Of 82”, jeśli prawidłowo została przygotowana wersja analogowa, ma sporą szansę brzmieć lepiej z płyty analogowej, którą zamierzam sobie niedługo sprawić, bo ten album zasługuje na dalszą eksplorację.

Płyty analogowe kupuję oszczędnie, bo zajmują więcej miejsca i zwykle są też droższe. Muzyka Krzysztofa Pacana z najnowszego albumu warta jest ceny płyty analogowej. Mam nadzieję, że na jego kolejne solowe nagranie nie będę musiał czekać kolejne 10 lat. To dobry album, świetnie skomponowany, zawierający muzykę zagraną przez dobrze wymyślony zespół, który zagrał tak lepiej niż wynika to z sumy wartości nazwisk muzyków, tworząc coś więcej niż tylko kolejną dobrą płytę. Być może to początek dłuższej współpracy, co z pewnością może przynieść kolejne ciekawe nagrania.

Krzysztof Pacan
Story Of 82
Format: CD
Wytwórnia: Audio Cave
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 5908298549124

10 grudnia 2020

Bogdan Hołownia – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Bogdan Hołownia to pianista niezwykły, jeden z największych romantyków polskiego fortepianu, uwielbiany akompaniator wielu wokalistek, badacz twórczości Jerzego Wasowskiego, aranżer i muzyk poruszający się z niezwykłą sprawnością w klimacie pięknych polskich piosenek i jazzowych standardów. Swoją pierwszą autorską płytę nagrał w wieku niemal 40 lat. Od premiery albumu „On The Sunny Side” Hołownia nagrywa kolejne albumy, choć nie należy do muzyków, którzy czują przymus nagrania co roku czegoś nowego. Raczej żyje swoim muzycznym rytmem, który wyznaczają nie tylko solowe projekty i trasy koncertowe, ale też gościnne występy z wokalistami i wokalistkami nie tylko ze świata jazzu.

Bogdan Hołownia odbył długą drogę z rodzinnego Torunia i tamtejszej Średniej Szkoły Muzycznej do Berklee College Of Music w Bostonie. To właśnie w Stanach Zjednoczonych powstała jego pierwsza płyta, nagrana z udziałem amerykańskich muzyków. Album „On The Sunny Side” zawiera osobiste interpretacje znanych jazzowych standardów i jest moją ulubioną płytą Bogdana Hołowni. Wydany niestety chyba w małym nakładzie przez GOWI nie został nigdy wznowiony, a sam Bogdan Hołownia powiedział kiedyś, że bardzo żałuje, że nie jest możliwe jej ponowne wydanie.

Błyskotliwy debiut Hołowni to odważne i należące do najlepszych w niezwykle mocno obsadzonych konkurencjach wersje „Summertime”, „Ornithology”, „Mercy, Mercy, Mercy” i tytułowej „On The Sunny Side Of The Street”. Na płycie znajdziecie również świetnie pomyślane interpretacje dwu utworów naszych mistrzów jazzowej kompozycji – Krzysztofa Komedy („Sleep Safe And Warm”) i Bronisława Kapera („Invitation”).

Bogdan Hołownia zarejestrował ten album w towarzystwie dwojga niezbyt znanych amerykańskich muzyków, którzy udzielają się raczej w roli edukatorów, niż aktywnych na scenie artystów. O muzycznym dorobku basisty – Dave Clarke’a nie wiem zbyt wiele, Skip Hadden wsławił się udziałem w kilku nagraniach Weather Report, co samo w sobie powinno być znakiem muzycznej kompetencji, bowiem znalazł się w gronie wielu wybitnych bębniarzy grających w tym zespole – między innymi Alphonse Mouzona, Narady Michaela Waldena, Alexa Acuny, Petera Erskine’a czy Omara Hakima. „On The Sunny Side” nie potrzebuje jednak instrumentalnej wirtuozerii. To gra zespołowa, myślenie, dekompozycja i zabawa formą. To jeden z tych zaskakujących albumów, do których będziecie ciągle wracać, w których będziecie odkrywać nowe brzmienia, nowe pomysły. To album wyśmienitego fortepianowego tria, które jeśli istniałoby nieco dłużej, z pewnością podbiłoby świat. Ten album jest rezultatem studiów lidera w Berklee. Czasem trochę żałuję, że Bogdan Hołownia nie grywa często takiego repertuaru. Wtedy sięgam po płytę i wspominam stare czasy.

Wkrótce po nagraniu swojego pierwszego autorskiego albumu Hołownia nagrał w Stanach Zjednoczonych album z Grażyną Auguścik. „Pastels” jest do dziś jedną z najciekawszych pozycji w obszernym katalogu obu wybitnych artystów. Thelonious Monk, Cole Porter, Duke Ellington i Tadeusz Sygietyński, a także wiele innych amerykańskich jazzowych standardów – taki wybór utworów mógł udać się chyba tylko Grażynie Auguścik i Bogdanowi Hołowni. Ten album na szczęście można do dziś bez problemu kupić, co polecam, bo to doskonały podręcznik jazzowych standardów.

Współpraca Bogdana Hołowni z wokalistkami rozwija się do dziś. Usłyszałem kiedyś, że na możliwość zagrania trasy z Bogdanem Hołownią trzeba zapisać się ze sporym wyprzedzeniem. Z jego usług oprócz Grażyny Auguścik korzystały też Anna Maria Jopek, Lora Szafran, Danuta Błażejczyk i Dorota Miśkiewicz, a także Magda Umer, Sibel Kose i Marzena Ślusarska. Osobny rozdział, nawet jeśli niekoniecznie obszerny, to nagrania Bogdana Hołowni z wokalistami. W tym dziale jego dyskografii znajdziecie nagrania z francusko-włosko-polskim wokalistą Chrisem Schittullim („C’est Sin Bon”), Januszem Szromem („Faceci do wzięcia”), Bronkiem Harasiukiem („As Times Goes By”) i moją drugą ulubioną płytę Hołowni, album wybitny – „…Tales”, czyli duet Hołowni i Jorgosa Skoliasa.

Właściwie dzięki „…Tales”, „Pastels” i „On The Sunny Side” Hołownia mógłby znaleźć się na szczycie zestawienia naszych jazzowych pianistów, choć ja ciągle czekam na jego kolejne solowe nagrania. Nie można zapominać o dwu albumach nagranych przez Hołownię dla Sony Music - solo na fortepianie „Don’t Ask Why” i z amerykańską ekipą muzyków (Art Davis, Larry Kohut, Jeff Stitely) – „Chwile”. Te albumy jednak też nie mają szczęścia – Sony chyba o nich już zapomniało. Kto nie wykazał się refleksem na przełomie wieków, może dziś szukać tych albumów jedynie na aukcjach internetowych. Trochę szkoda.

Z trzech moim zdaniem najważniejszych płyt Hołowni do kupienia jest dziś tylko jedna – „Pastels” Grażyny Auguścik. „…Tales” wydał sklep ze sprzętem Hi-Fi w limitowanym nakładzie, a „On The Sunny Side” GOWI, choć ten album czasem pojawia się w ofercie sklepów internetowych. Jeśli go zobaczycie, kupujcie natychmiast.

Bogdan Hołownia to również niestrudzony badacz dorobku muzycznego Jerzego Wasowskiego. Utwory Wasowskiego gra od wielu lat, kiedy tylko jest do tego okazja, jest również autorem opracowań materiału nutowego i aranżacji wielu jego kompozycji. Sięga również po innych polskich kompozytorów, którzy gdyby byli bliżej Ameryki, znani byliby na całym świecie – Henryka Warsa i Władysława Szpilmana. Bogdan Hołownia jest również autorem podręcznika harmonii jazzowej i nauczycielem kolejnych pokoleń muzyków, który udziela się na jazzowych warsztatach. Uczy również fortepianu w szkole muzycznej, choć na co dzień raczej stroni od wielkomiejskiego hałasu.

09 grudnia 2020

Bill Frisell – Valentine

Jakoś nie czuję się zaskoczonym najnowszym dziełem Billa Frisella. Jednak chyba nie mam ochoty, żeby akurat on jakoś specjalnie się zmieniał, albo szukał nowego brzmienia. To które usłyszycie na „Valentine” jest idealne. Thomas Morgan i Rudy Royston to z pewnością nie Dave Holland i Elvin Jones. To jednak inny album, niż jedno z moich ulubionych dzieł Frisella, albumu „Bill Frisell With Dave Holland And Elvin Jones”. Najnowszy album to Bill Frisell plus 2. Holland i Jones byli równorzędnymi partnerami gitarzysty. Najnowsza sekcja Frisella to jednak przede wszystkim tło dla lidera. To też mi nie przeszkadza, bowiem Frisell potrafi mnie zaciekawić przestrzenią pomiędzy dźwiękami gitary już od wielu lat.

Jest jednym z tych muzyków, którzy im grają mniej tym lepiej. Tak jest i tym razem. Dlatego album „Valentine” podoba mi się w całości, jest taką właśnie oszczędną, kameralną i zrelaksowaną produkcją. Wygląda na produkt trochę składankowy. Zaczyna się od Boubacar Traore „Baba Drame”, do której Frisell wraca już nie pierwszy raz. Powrót do starszych kompozycji to nie jest coś, co oznacza lenistwo. Gdyby tak było, połowę nagrań Ellingtona i Monka powinno się wyrzucić i już nigdy nie wznawiać. Frisell również rozwija melodie i przedstawia je w różny sposób.

Album, który wygląda na zbiór kompozycji premierowych, starszych melodii Frisella i przypadkowo wybranych evergreenów jest w rzeczywistości rodzajem koncertu zagranego w studiu. Trio Frisella nagrało album mając za sobą trasę koncertową niemal z marszu. Być może „We Shall Overcome” grywali na bis.

Po kilku wieczorach spędzonych z tym albumem mam poczucie, że ciągle jeszcze nie wiem, czy to album niezwykle spójnego i przemyślanego tria z gitarą w roli głównej, czy to tylko gitara i ważne, ale drugoplanowe tło muzyczne. Każdy kolejny wieczór z tą płytą przynosi kolejną refleksję. Próby odgadnięcia koncepcji lidera są pewnie zupełnie niepotrzebnym przyzwyczajeniem recenzenta. Niezależnie od powodu chce mi się do tej płyty wracać, a to oznacza, że muzyka brzmi interesująco i mimo prostej formy i totalnej przewidywalności nie jest ani przez chwilę nudna. Z tym albumem mogę spędzić cały wieczór nie zauważając, że słyszę te same utwory po raz kolejny.

Frisell zaskoczył swoich fanów nie raz. Ja jednak wolę jego klasyczną, zwyczajną grę na gitarze, niż wszystkie awangardowe nagrania z Johnem Zornem i Vernonem Reidem. Jak dla mnie Frisell może po swojemu grać country, amerykańskie klasyki z musicali, piosenki z list przebojów, albo co tam jeszcze ma piękne melodie. Tylko aby w małych składach i z dala od jakiejkolwiek elektroniki. Wtedy powstaną dzieła tak wyśmienite jak „Valentine”.

Dalej będę się upierał, że Morgan i Royston to nie Dave Holland i Elvin Jones, ani nawet nie Ron Carter i Paul Motian, ale trzeba dawać szansę młodszym muzykom rozwinąć się pod okiem starszego o pokolenie, albo dwa kolegi.

Bill Frisell
Valentine
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / UMG
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 60250899209

08 grudnia 2020

Stanisław Sojka – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Początki kariery Stanisława Sojki odbiegają nieco od wzorcowego dzieciństwa Mistrza Polskiego Jazzu. Po 35 odcinkach mogę próbować taki wzorzec skonstruować. Sojka nie grał na akordeonie, nie trafił też do szkoły muzycznej, w której z braku wyposażenia byłby zmuszony grać na jakimś dziwnym instrumencie. Jego muzyczne dzieciństwo wyglądało w Polsce zadziwiająco podobnie do wczesnej młodości jego amerykańskich idoli – Raya Charlesa i Stevie Wondera. W wieku 7 lat zaczął występować z kościelnym chórem, a kiedy miał 14 lat został kościelnym organistą w katedrze w Gliwicach. W szkole muzycznej uczył się gry na skrzypcach. Skończył średnią szkołę muzyczną. Na Akademii w Katowicach studiował aranżację i kompozycję. Wtedy już nie grał na skrzypcach, śpiewał w uczelnianym zespole.

Pierwszą przygodą Stanisława Sojki z jazzem była współpraca z Extra Ball Jarka Śmietany w końcówce lat siedemdziesiątych. To było jeszcze przed nagraniem w listopadzie 1978 roku koncertu, który okazał się jednym z najbardziej błyskotliwych debiutów w historii polskiej muzyki jazzowej. W Filharmonii w Warszawie Stanisław Sojka zaśpiewał akompaniując sobie na fortepianie recital, który ukazał się na płycie „Don’t You Cry”. Gdyby Sojka nagrał tylko tą płytę, zasługiwałby na miano jednego z najlepszych polskich wokalistów wszechczasów. Zrobił jednak do dziś dużo więcej.

W cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu piszę o najważniejszych postaciach sceny jazzowej działających w Polsce, lub mających polskie muzyczne korzenie. Dlatego też, zostawię całą muzykę religijną i sporą część doskonałego popu, a także działalność muzyczną związaną z Szekspirem, Miłoszem, Herbertem i muzyka teatralną komponowaną i nagraną przez Stanisława Sojkę na inną okazję. Jeśli więc o jakiejś płycie poniżej nie przeczytacie, nie oznacza to, że o niej zapomniałem, a tym bardziej, że uważam ją za niezasługującą na przypomnienie. Zwyczajnie skupiam się na jazzowej części dorobku Stanisława Sojki, co daje mi szansę zmieszczenia się z muzycznymi przykładami w przyjętej formule audycji, którym towarzyszy to opracowanie.

Debiut solowy Stanisława Sojki (wcześniej nagrał kilka utworów z uczelnianym zespołem w Katowicach) to zaskakująco dojrzała i niezwykle emocjonalna, jak na 19-latka mieszanka soulu, jazzu, gospel i utworów popularnych wykonywanych przez słynnych jazzowych wokalistów. W programie znajdziecie utwory Raya Charlesa i Stevie Wondera – idoli Sojki, ale też Carole King, Lennona i McCartneya, Gershwina i Ala Jarreau. „Don’t You Cry” to produkcja klasy światowej, a to był dopiero początek.

W 1979 roku Sojka wygrywa, a właściwie deklasuje konkurencję na niestety ostatnich Lubelskich Spotkaniach Wokalistów Jazzowych w obecności Karin Krog, Sheili Jordan i Tanni Marii. W tym samym czasie zaczął również współpracę z uznanymi postaciami muzyki popularnej – śpiewał z Andrzejem Zauchą, Anną Jantar i Marylą Rodowicz. Wystąpił też w przedstawieniu Katarzyny Gartner. Być może dlatego przygotowanie kolejnego albumu jazzowego zajęło mu niemal dwa lata. W styczniu 1981 roku powstaje „Blublula”. Kolejny wybitny album, który gdyby był jedynym dokonaniem Sojki, zapewniłby mu miejsce wśród naszych największych mistrzów. Tym razem Sojka zajmuje się tylko śpiewaniem, dając szansę zespołowi złożonemu z samych sław – na fortepianie zagrał Wojciech Karolak, na kontrabasie Zbigniew Wegehaupt, a na bębnach Czesław Mały Bartkowski. W ten sposób powstał kwartet naszych Mistrzów. Sylwetkę Wojciecha Karolaka opisałem w pierwszym sezonie cyklu, w lipcu przedstawiłem Wam Czesława Małego Bartkowskiego, a Zbigniew Wegehaupt pojawi się jako ostatnia postać drugiego sezonu w odcinkach, które będą miały swoją radiową premierę w tygodniu rozpoczynającym się 14 grudnia. Dla każdego z czwórki muzyków, którzy uczestniczyli w nagraniu albumu „Blublula” to ważny element ich dyskografii. Dla Stanisława Sojki moim zdaniem najważniejszy. Gdybym musiał wybrać jego jeden album – to byłaby właśnie ta płyta. Na szczęście nie muszę i mogę opowiedzieć Wam również o kolejnych. Dziś trudno w to uwierzyć, ale Stanisław Sojka za album „Blublula” dostał w Polsce złotą płytę w 1982 roku, kiedy jej przyznanie oznaczało sprzedaż stu tysięcy egzemplarzy albumu. To oczywiście wyróżnienie zasłużone. Dziś przysługuje za piętnaście tysięcy. Czasy się zmieniają. Do dziś pewnie sprzedano co najmniej drugie tyle albumu, tym bardziej, że „Blublula”, podobnie jak „Don’t You Cry” to albumy zupełnie ponadczasowe i pewnie większość posiadaczy słabych tłoczeń oryginalnych już dawno kupiło albo wersję cyfrową, albo nowoczesne wznowienie. Karolak jest mistrzem swingu, podobnie jak Sojka, w związku z tym to chyba najbardziej swingująca polska płyta wszechczasów.

Sukces albumu „Blublula” zbiegł się w czasie z pierwszymi sukcesami w muzyce popularnej Stanisława Sojki. Jego pierwszym popularnym przebojem była adaptacja piosenki znanej z repertuaru Grażyny Łobaszewskiej „Czas nas uczy pogody”. W 1984 roku w wieku 25 lat Sojka w czasie swojej trasy koncertowej we Francji zagrał jako support na jednym z koncertów Raya Charlesa, jednego z jego muzycznych idoli. Zaczął też komponować, zarówno rozrywkowe piosenki, jak i bardziej rozbudowane formy muzyki religijnej.

Zanim jeszcze wystąpił na jednej scenie z Rayem Charlesem, zarejestrował w 1983 roku swój kolejny wyśmienity album jazzowy, po raz kolejny w wybitnym mistrzowskim składzie – „Sojka Sings Ellington”. Na fortepianie zagrał Włodzimierz Nahorny, na trąbce Andrzej Przybielski (jego sylwetkę przedstawię w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu już za 2 tygodnie) a na kontrabasie Zbigniew Wegehaupt.

Kolejny album w jazzowej dyskografii Stanisława Sojki to recital solowy „W piwnicy na Wójtowskiej” z repertuarem podobnym do debiutu „Don’t You Cry”. Nie zabrakło Raya Charlesa i Stevie Wondera. Sojka wrócił również do fortepianu.

Wycieczka w świat muzyki pop w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wsparta międzynarodowym kontraktem z niemieckim oddziałem RCA przyniosła dobrą płytę „Stanisław Sojka” i popularny w Polsce przebój „Love Is Crazy”. Kariery na skalę międzynarodową Sojka jednak w świecie popu nie zrobił. Po powrocie do Polski związał się na wiele lat z gitarzystą znanym wcześniej z grupy Tie Break Januszem Yaniną Iwańskim. Kolejne piosenki, które związane są nieodłącznie z rozrywkowym wcieleniem Sojki i które w momencie premiery długo utrzymywały się na polskich listach przebojów to „Absolutnie nic”, „Play It Again”, „Cud niepamięci” i „Tak jak w kinie”. Po raz kolejny w nagraniu albumu pomogli zagraniczni producenci. Powstał album „Acoustic” – mało w nim jazzu, swingu jeszcze mniej, ale zgrabne melodie mają moim zdaniem potencjał na jazzowe interpretacje.

W 2000 roku Stanisław Sojka wydał chyba swój jedyny album instrumentalny powracając do współpracy z Andrzejem Przybielskim. Album „Sztuka błądzenia” nazywam udanym muzycznym eksperymentem, jednak nie wracam do niego jakoś szczególnie często. Z pewnością był zaskoczeniem dla fanów Stanisława Sojki i jego wspólnych nagrań z Januszem Yaniną Iwańskim, ale również tych, którzy znali jego interpretacje sonetów Szekspira (moim zdaniem lepsze po angielsku) i nagrania muzyki kościelnej. Zderzenie specyficznej synkopy Sojki kojarzącej się raczej z jego popowymi przebojami z mroczną trąbką Przybielskiego jest ciekawą przygodą muzyczną. Sojka zagrał też fragmenty tego złożonego z piętnastu krótkich kompozycji albumu na skrzypcach, które były jego instrumentem jeszcze w szkole muzycznej.

W 2012 roku Sojka postanowił przypomnieć utwory innego naszego Mistrza Polskiego Jazzu – Czesława Niemena. W wykonaniu Sojki utwory Niemena, nagrane z udziałem między innymi Antoniego Gralaka i Marcina Lamcha, a także gościnnie grającego w dwóch utworach Tomasza Jaśkiewicza, który grał z Niemenem na jednej z jego najbardziej jazzowych płyt („Niemen Enigmatic” z Namysłowskim, Stefańskim i Bartkowskim brzmią jak kompozycje Sojki. W ten sposób okazało się, że osobowość muzyczna Sojki jest równie silna jak Niemena, bowiem większość interpretacji muzyki Niemena brzmi jak jego niepotrzebna kopia (muszę zrobić wyjątek dla Artura Dutkiewicza). Ukazał się również album koncertowy z piosenkami Niemena w wykonaniu Sojki w wersji audio i wideo („Soyka w hołdzie mistrzowi: Live”).

Trzy lata później Sojka wrócił do klasycznych jazzowych standardów w wielkim stylu, tym razem z orkiestrą Rogera Berga album „Stanisław Soyka & Roger Berg Big Band: Swing Revisited” okazał się niezwykle stylowym powrotem do przeszłości, do czasów świetności wielkich orkiestr jazzowych. Najnowsza płyta Stanisława Sojki, w której nagraniu wzięli udział między innymi Antoni Gralak, Tomasz Jaśkiewicz i Marcin Lamch zawiera jego własny repertuar („Muzyka i słowa”).

07 grudnia 2020

Christoph Irniger Trio - Open City

W 2017 roku płyta „Big Wheel Live” formacji Pilgrim Christopha Irnigera była naszą płytą tygodnia. Po trzech latach szwajcarski saksofonista z zupełnie innym składem znowu wydał album, na który warto zwrócić uwagę. W formacji Pilgrim podobało mi się wspólne brzmienie saksofonu i gitary. W najnowszym projekcie Irnigera (choć być może prowadzonym równolegle do Pilgrim) na wyróżnienie zasługuje gościnny udział puzonisty Nilsa Wograma.

Christopha Irnigera znałem do dziś jedynie z nagrań zespołu Pilgrim. Trudno więc mi nie odnieść jego najnowszego albumu do dokonań zespołu działającego w zupełnie innym składzie. Muzyka tria odpowiedzialnego za nagranie „Open City” w tym kontekście, choć nie należy do najłatwiejszych, wydaje się być bardzo konwencjonalna i przewidywalna.

Trio Irnigera ma za sobą równie wiele doświadczeń, co formacja Pilgrim i niedługo będzie obchodzić dziesiąte urodziny. Takie zespoły w szybko zmieniającym się świecie można już uznać za weteranów lokalnej sceny. Doświadczenie niewątpliwie pomaga muzykom zespołu, a zaproszenie gości w osobach grającego na alcie Lorena Stillmana i puzonisty Nilsa Wograma otwiera nieco hermetyczną formułę tria z saksofonem i pozwala nieco zaszaleć i poeksperymentować. Poprzednie nagranie lidera – album „Big Wheel Live” chwaliłem za wspólną grę lidera i gitarzysty Dave’a Gislera. Tym razem na wyróżnienie zasługują momenty, w których głos zabiera puzonista Nils Wogram. Od kilku lat jest jednym z najciekawiej grających nowoczesnych puzonistów w Europie, choć warto zauważyć, że wybrał sobie konkurencję, która nie jest jakoś szczególnie mocno obsadzona.

Wymieszanie free-jazzowej stylistyki z rockową energią w konfiguracji bez gitary i oszczędnej gry perkusji jest ciekawym pomysłem brzmieniowym. Udane eksperymenty rytmiczne tworzą muzykę niełatwą, ale ciekawą i wciągającą. Irniger okazuje się być nie tylko sprawnym technicznie saksofonistą z talentem do niekończących się improwizacji, o czym wiedziałem z jego poprzednich nagrań, jest również, a może nawet przede wszystkim liderem i organizatorem. Ma doskonałe wyczucie i dobrze wybiera sobie współpracowników, tworząc składy nieoczywiste, które potrafią zrobić dobry użytek z jego często dość skomplikowanych rytmicznie kompozycji.

Czekam na kolejne brzmieniowe pomysły Christopha Irnigera i rozpoczynam poszukiwania jego rockowych nagrań, bo udziela się aktywnie również w nieco bardziej rozrywkowej stylistyce. Oprócz Pilgrim i autorskiego trio (tym razem w 5 osobowym składzie), lider prowadzi też podobno równie ciekawe zespoły Cowboys From Hell i Noir. Wydawanie płyt w czasach, kiedy nie można grać nowego materiału na koncertach to z pewnością proces niełatwy, choć z drugiej strony również pozwalający muzykom skupić się na nagraniach i komponowaniu. W Szwajcarii i okolicach Irnigerowi nie zabraknie doskonałych muzyków. Chciałbym przyjrzeć się bliżej tamtejszej scenie jazzowej. Obiecuję sobie to za każdym razem, kiedy ze skrzynki pocztowej wyjmuję przesyłkę z nowościami wytwórni Intakt i za każdym razem na obietnicach się kończy. Na całym świecie ukazują się świetne albumy, w Szwajcarii również. Koniecznie zajrzyjcie czasem do ich sklepu, być może nazwiska muzyków nie powiedzą Wam wiele, ale zawsze można trochę muzyki odnaleźć w internecie, a potem zamówić sobie te najlepsze z dostawą do domu.

Christoph Irniger Trio
Open City
Format: CD
Wytwórnia: Intakt
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: Intakt CD 349/2020

06 grudnia 2020

Przemysław Dyakowski – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Opisanie kariery Przemysława Dyakowskiego jest jednym z moich najtrudniejszych wyzwań z cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu. Jest on bowiem jednym z nielicznych polskich muzyków, który dorobił się za życia doskonale napisanej przez Kamila Wicika z pomocą Mariusza Nowaczyńskiego i udziałem samego zainteresowanego biografii. Przeszukałem wszystkie swoje notatki sprzed lat, jeszcze raz posłuchałem wszystkich płyt, na których odnalazłem dźwięki saksofonu Przemysława Dyakowskiego, tych z kolekcji własnych, a także kilku, które z niemałym wysiłkiem zdobyłem na potrzeby przygotowania tego tekstu, a przede wszystkim w celu uzupełnienia domowych zbiorów. Odszukałem w notesach sprzed wielu lat notatki opisujące kilka koncertów, których wysłuchałem w gdyńskim Sax Clubie. Od znajomego kolekcjonera dostałem kilka nagrań archiwalnych audycji Radia Plus z Trójmiasta. Wysłuchałem rozmowy Jacka Wróblewskiego z Przemysławem Dyakowskim, którą znajdziecie na stronach JazzPRESSu.

W sumie to sporo materiału, w tym osobistych wspomnień. Nie znalazłem jednak w tym wszystkim niczego, co nie zostało umieszczone w książce „Sax Club Pana Dyakowskiego”. W związku z tym niniejszy tekst jest rodzajem jej streszczenia, choć w części oczywiście opartego na własnych wspomnieniach i skupionego, jak to w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu na muzyce, choć tej utrwalonej na płytach z udziałem Przemysława Dyakowskiego wcale nie ma tak dużo, jak mogłoby być w wykonaniu muzyka, który swoją jazzową karierę zaczął w końcu lat pięćdziesiątych.

Przemysław Dyakowski urodził się w 1936 roku w Krakowie, jego pierwszym instrumentem był akordeon. Krótko po wojnie trafił z rodziną do Zakopanego. Zanim zakochał się w muzyce, jego pasją było narciarstwo. Słuchał muzyki góralskiej i jazzu z amerykańskich stacji wojskowych z Berlina Zachodniego. Jego pierwszym wspomnieniem jazzu granego na żywo jest występ w Zakopanym orkiestry grającej do tańca z udziałem saksofonisty Leona Szombara. Próbował też grać na fortepianie tematy z filmu, który jakoś się do polskich kin przedostał – „Serenady w dolinie słońca” z udziałem orkiestry Glenna Millera.

Po kilku latach spędzonych w Zakopanym i porzuceniu na prośbę matki pasji narciarskich (obawiała się o zdrowie zbyt odważnie jeżdżącego syna), Przemysław Dyakowski trafił do Bielska Białej, a później, w wieku lat siedemnastu do Katowic, do szkoły sportowej. Trafił do siatkarskiej kadry juniorów, jednak jego przeznaczeniem okazała się już wkrótce muzyka. Rozpoczął studia na Uniwersytecie w Krakowie, studiował polonistykę. Ciągle był muzycznym samoukiem. Grał do tańca dla studentów, czasem pojawiał się jazz. Wśród muzyków pierwszego krakowskiego zespołu Dyakowskiego byli między innymi Andrzej Jaroszewski (później znany konferansjer, zapowiadający również koncerty jazzowe, grał na fortepianie) i Marian Ligęza, reżyser telewizyjny.

Zespół trafił do Piwnicy Pod Baranami. Dyakowski zamienił akordeon na fortepian i spotkał wszystkich krakowskich muzyków jazzowych. W Piwnicy bywali wszyscy. Do saksofonu przekonał Dyakowskiego Wojciech Karolak, w końcówce lat pięćdziesiątych również często sięgający po ten instrument. Pierwszy własny saksofon (sopranowy) Przemysław Dyakowski kupił od Ryszarda Horowitza w 1959 roku.

Na saksofonie Dyakowski nauczył się grać sam, z drobną pomocą krakowskich muzyków. Kiedy po wielu dniach wielogodzinnych ćwiczeniach w Piwnicy Pod Baranami doszedł do wniosku, że więcej się sam nie nauczy, zapisał się do średniej szkoły muzycznej. W zapisaniu nieco już przerośniętego ucznia do szkoły pomogła rekomendacja Stefana Kisielewskiego. W tej samej klasie uczył się też Janusz Muniak. Obaj szkoły nie skończyli, porzucając edukację na rzecz nieźle płatnych koncertów. Rozwój krakowskiej kariery Dyakowskiego związanej w sporej części z Piwnicą Pod Baranami przerwało zakończenie studiów przez jego przyszłą żonę, która dostała pracę w Gdyni, do której przeniósł się na stałe po kilkunastu miesiącach spędzonych w pociągach w 1963 roku.

Pierwszą stałą pracą Dyakowskiego na Wybrzeżu była gra w kawiarni Metro w Słupsku, a później w kabarecie To Tu Tadeusza Chyły w Gdyni. Występowali w Żaku, zdobyli nagrodę specjalną na festiwalu w Opolu. W zespole grał wtedy również Włodzimierz Nahorny. W słynnej w Trójmieście Piwnicy u Kuzynów powstał zespół prowadzony przez Ryszarda Kruzę z udziałem Dyakowskiego – pierwsza grupa, z którą Dyakowski zaczął wyjeżdżać na koncerty zagraniczne, które już wkrótce pochłoną go bez reszty i zabiorą czas, którego przez wiele lat brakowało Dyakowskiemu na nagrywanie płyt.

Po rozpadzie zespołu w 1966 roku – lider Ryszard Kruza wyjechał na stałe na Węgry – powstał zespół Rama 111, pierwszy skład z udziałem Dyakowskiego, którego nagrania po latach ukazały się na płycie w cyklu „Swingujące 3Miasto”. Zespół dysponujący uniwersalnym, zarówno rozrywkowym, jak i jazzowym repertuarem szybko zrobił sławę nie tylko w Polsce. Zaczęli wyjeżdżać do krajów skandynawskich w 1968 roku. Zespół, zmieniając skład istniał do lat dziewięćdziesiątych. Grali repertuar rozrywkowy w czasie wyjazdów zagranicznych, a w Trójmieście współpracował z Radiem Gdańsk pełniąc rolę w zasadzie dyżurnego zespołu dla wielu artystów. Tworzyli też muzykę ilustracyjną do wielu radiowych audycji. Grali z Ireną Santor (ponad 1000 koncertów na całym świecie), Zdzisławą Sośnicką, Krystyną Sienkiewicz, Janem Kobuszewskim i wieloma innymi artystami. Współpracowali z Marianną Wróblewską.

Zespół Rama 111 trafił na statki w początkach lat siedemdziesiątych. Przez całe lata siedemdziesiąte w zasadzie pływali bez przerwy. Zwiedzili wszystkie kontynenty. Grali na jednej scenie z orkiestrą Mercera Ellingtona, pełnili funkcję zespołu akompaniującego takim wykonawcom, jak Cab Calloway, George Shearing, Sammy Cahn i wielu innym.

W końcówce XX wieku Dyakowski zaczął grać jazz w gdyńskiej kawiarni Cyganeria. Jego grę na saksofonie i otwarte podejście do muzyki akceptuje całe jazzowe środowisko Trójmiasta, łącznie ze znanymi z dość konfrontacyjnego podejścia do starszego pokolenia muzykami sceny yassowej. Dyakowski na swoim koncie gościnne występy na płytach Tymona Tymańskiego, a Leszek Możdżer zagrał ja jego płycie „Melisa”. Wkrótce po Cyganerii rozpoczął się cykl organizowanych przez Dyakowskiego koncertów we wnętrzach Teatru Miejskiego w Gdyni. To dało początek działalności kultowego dziś Sax Clubu, który rozpoczął regularną działalność w 1992 roku. Miejsce przez wiele lat pełniło funkcję estrady dla spontanicznych spotkań muzyków. Trójmiejską legendą są między innymi pojedynki saksofonowe Joe Lovano, Joshua Redmana i Macieja Sikały. Na Gdynia Summer Jazz Days przyjeżdżały światowe sławy, które zwykle po koncertach trafiały do Sax Clubu. Miejsce istniało do 2003 roku, później Dyakowski kontynuował działalność koncertową w klubie Ucho.

Pierwszą autorską płytę Przemysław Dyakowski nagrał w 2005 roku, po ponad 40 latach działalności estradowej („Take It Easy”). Od czasu, kiedy wyjazdy na statki straciły swoją ekonomiczną atrakcyjność, Przemysław Dyakowski koncentruje się na działalności w kraju, nagrywając kolejne płyty z serii „Take It Easy” i gościnnie występując na płytach innych artystów. Przemysław Dyakowski nie jest dziś seniorem w trójmiejskim środowisku jazzowym. Kiedy gra z młodszymi muzykami, często takimi, którzy mogliby być jego wnukami, jest dla nich równym partnerem, z energią podobną do całego zespołu, z którym spotyka się w studiu i na scenie. Resztę historii przeczytajcie koniecznie w książce Kamila Wicika i Mariusza Nowaczyńskiego „Sax Club Pana Dyakowskiego”, najlepiej w towarzystwie płyt z serii „Take It Easy” i archiwalnych nagrań radiowych zespołu Rama 111.