21 stycznia 2011

Podsumowanie II etapu konkursu Blog roku 2010

Wszystkim, którzy głosowali na mój blog w II etapie konkursu na blog roku organizowanym przez Onet.pl serdecznie dziękuję za głosy. W tej chwili odbywa się kolejny etap konkursu, w którym blogi z kategorii Kultura rywalizują ze wszystkimi innymi kategoriami. Biorąc pod uwagę popularność kategorii i ilość głosów w nich oddanych na zwycięzców szanse na nagrodę Bloga Blogerów dla kogokolwiek z kategorii kultura nie są wielkie. Namawiam jednak do głosowania, które jest jednocześnie wyrazem uznania dla mnie jako autora, i co ważniejsze – pozwala przeznaczyć dochód z Waszych SMSów na szczytny cel dobroczynny.

Chciałbym jednocześnie zająć jednoznaczne stanowisko w sprawie praw autorkich, które są dość różnie interpretowane przez autorów publikowanych w Internecie treści. Moim zdaniem w wielu miejscach nadużywane jest prawo do dozwolonego cytatu. Nie wdając się w prawne zawiłości niezbyt interesujące czytelników, uważam, że publikowanie zdjęć bez określenia źródła ich pochodzenia oraz autora, a także całych utworów muzycznych lub fragmentów filmów, a także linków do takich materiałów jest w wielu wypadkach naruszeniem praw autorskich, a na pewno dobrych obyczajów oraz przejawem braku szacunku dla pracy osób, które są autorami takich materiałów. Na moim blogu nie znajdziecie więc okładek płyt, ani linków do muzyki. Nie znajdziecie też zdjęć, za wyjątkiem wykonanych przeze mnie. Nie odpowiadam również na prośby przysłania plików mp3 z opisywaną muzyką. To byłaby zwyczajna kradzież. Nie jestem w stanie zmienić świata na lepszy w tym zakresie. Jednak ten mały jego kawałek, na który mam wpływ, czyli własna kolekcja nagrań, a także ten blog pozostanie wolny od materiałów niewiadomego lub nielegalnego pochodzenia.
Jeszcze raz dziękuję za wszystkie SMSy, namawiam do głosowania w kolejnym etapie i zapraszam do lektury przyszłych tekstów.

John Coltrane - The Olatunji Concert: The Last Live Recording

To trudna muzyka. Nie próbujcie jej ze znajomymi, którzy nie słuchają jazzu codziennie i nie mają w głowach co najmniej kilkuset płyt. Jeśli chcecie wyprosić gości, albo dokuczyć sąsiadom, to warto spróbować. Tego trzeba słuchać najgłośniej jak tylko się da.
Pamiętam, wiele lat temu, znajac wspaniałe płyty Milesa Davisa usłyszałem gdzieś, albo przeczytałem, już nie pamiętam dokładnie, że nagrywał w stylu elektrycznym w latach siedemdziesiątych. Udałem się więc przy najblizszym pobycie w Berlinie (wtedy tam był najbliższy sklep z płytami) i nabyłem Bitches Brew.

Po powrocie do domu oniemiałem. Przecież to straszny hałas, tak mi się wtedy, a było to jakieś 25 może 30 lat temu, wydawało. Płyta wylądowała na półce. Przeleżała tam dobre 10 lat. Kiedy do niej wróciłem, stwierdziłem, że rozumiem, doceniam, a nawet znajduję przyjemność w słuchaniu takiej muzyki. Teraz na półce czeka niecierpliwie na swoją kolej fantastyczne wydanie jubileuszowe 40th Anniversary tej wybitnej płyty. O tym wydawnictwie pewnie niedługo coś napiszę. Jednak Bitches Brew Milesa to gładka, melodyjna, spokojna i ułożona muzyka w porównaniu z ostatnim koncertem Coltrane'a. Różnica pomiędzy tymi nagraniami jest chyba większa niż pomiędzy Still Life i Zero Tolerance For Silence Patha Metheny.

Takiej dozy energii, agresji, hałasu, nagromadzenia z pozoru przypadkowych dźwieków perkusji, fortepianu i dwu saksofonów próżno szukać na innych płytach. To doskonała, wspaniała, zniewalająca muzyka. Tak gęsta i treściwa, że nie pozwala oderwac się od pełnego skupienia słuchania choćby na chwilę. Jeśli jednak zgubimy koncentrację – w jednej chwili staje się bezładnym hałasem. To prawda, że na taką płytę trzeba mieć właściwy dzień. Nie wyobrażam sobie też słuchania takich nagrań w samochodzie w drodze do pracy.

Na płycie umieszczono dwa utwory, ale to właściwie nie ma żadnego znaczenia. Przez godzinę atakuje słuchacza ściana dźwięków, z pozoru chaotycznych, ale jeśli wsłuchać się uważnie, bardzo uporządkowanych i przemyślanych. Mamy również poczucie uczestnictwa w niepowtarzalnym wydarzeniu artystycznym. Absolutna improwizacja, niepowtarzalność, nieprzewidywalność, radość z tworzenia muzyki poparta entuzjazmem publiczności.

Mimo tego, że nagranie powstało w sposób niemalże amatorski, dźwięk jest bardzo czytelny, poszczególne instrumenty mają swoje miejsce w przestrzeni i całość brzmi doskonale.

Właściwie to chyba najintensywniejsza muzyka jaką znam. No może oprócz solowych nagrań Zbigniewa Seiferta, ale on momentami bardziej przypomina Coltrane'a niz ktokolwiek inny. Może dlatego, że zaczynał od saksofonu.

Płyta wymarzona dla wszystkich fanów free jazzu, muzyka do której trzeba dojrzeć i dorosnąć. Jeśli po pierwszym przesluchaniu uznacie, że to nie ma sensu, odłóżcie płytę na półkę i spróbujcie nie wcześniej niż za 5 lat, albo za 1.000 wysłuchanych z uwagą płyt. Kiedyś nadejdzie właściwy moment. Ja to już na kilku osobach sprawdziłem i zawsze tak było.

John Coltrane
The Olatunji Concert: The Last Live Recording
Format: CD
Wytwórnia: Impulse!
Numer: 731458912026

20 stycznia 2011

Różni wykonawcy - Crossroads: Eric Clapton Guitar Festiwal 2010

Tradycyjnie już w przypadku płyt, na których umieszczono nagrania wielu różnych artystów, na występ każdego można patrzeć oddzielnie. W wypadku tak wielkich wydarzeń, jak organizowany już kilka lat Crossroads nie sposób utrzymać stylistycznej spójności wielogodzinnego koncertu.

Otwierający program wydawnictwa, i chyba również koncert na stadionie Sonny Landreth to pierwsza pozytywna niespodzianka. To muzyk zupełnie mi nieznany, wystawiony przez organizatorów trochę na pożarcie publiczności, która powoli zajmowała miejsce na stadionie, wiedząc, z jakim maratonem będzie miała do czynienia. Mimo niesprzyjających warunków, a trochę dzięki wsparciu samego Erica Claptona, Sonny Landreth poradził sobie niespodziewanie dobrze, prezentując dynamiczny i stylowy elektryczny blues-rock. To muzyk, którego zapamiętam z jego krótkiego występu umieszczonego na płycie i z pewnością zainteresuję się jego twórczością w przyszłości. Duże brawa należą mu się za to, że niewiele śpiewa, koncentrując się na grze na gitarze. Jego styl momentami przypomina Johnny Wintera, który też wystąpił na festiwalu (przynajmniej w finale), ale którego występ solowy na płyty się nie zmieścił.

Kolejnym wartym uwagi artystą jest Robert Randolph, grający na gitarze zwanej lapsteel, lub pedal steel, co nie ma polskiego odpowiednika. Ten instrument to ustawiona poziomo w formie stolika na nóżkach gitarza, często wielostrunowa, z dodatkowymi pedałami. Instrument ten, często dość mylnie zwany gitarą hawajską (z racji na częste wykorzystanie jednej z jego odmian w rozrywkowej muzyce Hawajów) niezbyt często jest instrumentem solowym. Pisałem niedawno o jednym z dawnych mistrzów gry na takiej gitarze muzyki jazzowej:


Robert Randolph z pewnością dysponuje wyśmienitą, wręcz wirtuozerską techniką, z łatwością wydobywając ze swojego instrumentu brzmienie momentami przypominające bluesową grę Jimi Hendrixa, a kiedy indziej bardziej rockowe akordy Kirka Hammetta. Gitarzysta wciąż poszukuje swojej artystycznej tożsamości, jednak już teraz jest wybitnym i wartym zainteresowania gitarzystą. Uprzedzając nieco rozwój wypadków, to dla mnie największa sensacja całego festiwalu.

Joe Bonamasa, tak jak wielu występujących po nim na scenie Crossroads artystów potwierdził, że zdecydowanie lepiej wychodzą mu koncerty, szczególnie jeśli gra je w dobrym towarzystwie. Jego studyjne płyty zaliczam do kategorii nudziarsko-wirtuozerskich wyczynów gitarowych. Być może również dobrej ocenie jego występu sprzyja ograniczenie prezentacji do jednego utworu w którym grał rolę pierwszego gitarzysty – Going Down.

Nigdy nie rozumiałem i dalej nie rozumiem, czemu Eric Clapton tak uparcie lansuje Roberta Craya, który towarzyszy mu często jako support w czasie solowych koncertów, a także w studiu, czy projektach, takich jak Crossroads. Dwa utwory zagrane wspólnie przez trzech gitarzystów – Roberta Craya, Jimmie Vaughana i sędziwego Huberta Sumlina obnażają schematyczność i brak bluesowego feelingu maskowany przez sprawność techniczną pierwszego z nich. Większość młodego pokolenia gitarzystów bluesowych wypada zawsze mało ciekawie w bezpośrednim zestawieniu z wielkimi mistrzami gatunku. Być może wcale banałem nie jest powtarzane stwierdzenie, że granie bluesa wymaga od muzyka odpowiedniej ilości niełatwych przeżyć.

Jimmie Vaughana śpiewając Six Strings Down wypada tu zdecydowanie lepiej. To zresztą wybitna współczesna kompozycja bluesowa wspominająca jego brata – Stevie Ray Vaughana, a której pierwszym wykonaniu pisałem tutaj:


Kolejne dwa utwory należą do ZZ Top. Ja za nimi nie przepadam, tym razem też byli, choć to nie niespodzianka, jakby nieobecni, nie potrafili, lub nie chcieli nawiązać jakiegokolwiek kontaktu z publicznością.

O tych, którym nie wyszło miałem nie pisać. Jednak w tym przypadku muszę zrobić wyjątek. Sheryl Crow to kompletna porażka. Zupełny brak jakiegokolwiek stylu w każdym zakresie, od gry na gitarze, poprzez śpiew, na stroju skończywszy. Od jakiegoś czasu artystka stara się nam udowodnić, że może śpiewać czarną muzykę w stylu zbliżonym do starych nagrań wytwórni Stax. Zapędziła się w tej myśli dość daleko wydając solową płytę pełną takiej muzyki – 100 Miles From Memphis. Niestety Sheryl Corw nie rozumie i nie potrafi sobie z taką stylistyką poradzić. Publiczność Crossroads występ Sheryl Corw przyjęła podobnie do mnie – delikatnie mówiąc dość chłodno. Jej występu nie uratowała nawet pomoc na scenie samego Erica Claptona.

Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem jest Keb’ Mo’. To artysta kojarzony dotąd przeze mnie raczej z bezbarwnym studyjnym profesjonalistą grającym wszystko i nic. Nie spodziewałem się po nim stylowego wykonania bluesa z Delty, jakim zabłysnął na estradzie w Chicago. To właśnie jego muzyki, obok Jeffa Becka i Roberta Randolpha jest na płytach zbyt mało…

Earl Klugh jest świetnym gitarzystą, jednak jego występ zupełnie do konwencji festiwalu i dużego stadionu nie pasował. Najpierw został zagłuszony przez zacne grono elektrycznych gitar, a potem miał zbyt mało czasu, żeby wielki stadion wciągnąć w swój wysmakowany świat jazzowej harmonii.

Na drugiej płycie do akcji wkraczają artyści gitary – zaczyna się prawdziwy finał, którego nadejście zwiastuje nie tylko zapadający nad stadionem zmierzch, ale także występ Buddy Guya. Jego śpiewny ton, tym razem pozbawiony technicznych wygłupów zmusza do wielkiego wysiłku towarzyszących mu na scenie Ronnie Wooda i Jonny Langa. Gitarzysta The Rolling Stones wypada dość bezbarwnie. Jonny Lang jest za to rewelacyjny. Jego solo w Five Long Years przypomina wczesne bluesowe nagrania Joe Satrianiego (wyśmienita koncertowa płyta Dreaming #11). Jedna solówka to za mało, żeby z Jonny Langa zrobić gwiazdę festiwalu, jednak to osobowość warta zapamiętania z tego występu. Buddy Guy improwizujący w Miss You tekst o pękniętej strunie w swojej gitarze, to jeden z tych momentów, który nigdy nie zdarzy się na płycie studyjnej…

No i wreszcie Jeff Beck – postać jakby w tym towarzystwie z innej planety. Artysta przeżywający od kilku lat szczyt swoich możliwości artystycznych. Człowiek czerpiący pełnymi garściami inspirację z wielu różnych stylów i tradycji muzyki europejskiej i amerykańskiej, od opery poprzez muzykę współczesną, rocka, bluesa i wszystko inne. Jeff Beck na każdym swoim występie tworzy wybitny dźwiękowy spektakl. Na Crossroads 2010 grał zdecydowanie zbyt krótko. Jednak nawet jedynie dla porywającej wersji Hammerhead i zjawiskowego wykonania Nessum Dorma z ostatniej płyty studyjnej warto kupić dzisiejsze płyty.

A sam Eric Clapton? No cóż, ostatnio dwa razy nieco mu się dostało, głównie za lenistwo:



Na Crossroads 2010 wypadało się bardziej postarać i wyszło całkiem nieźle. Kiedy nie śpiewa, momentami jest wręcz rewelacyjny – jak za starych czasów. Starych, czyli tych sprzed jakiś 30 lat i więcej. Ciągnące się niemiłosiernie długo i powielające wiele razy te same schematy bezbarwne wykonanie Voodoo Chile pokazuje jednak, że ani Eric Clapton, ani Steve Winwood nie wiedzą o co w tej kompozycji chodzi.

I wreszcie finał – The Thrill Is Gone. Trudno porównać z czymkolwiek widok Erica Claptona, Roberta Craya i Jimmie Vaughana wpatrujących się jak początkujący uczniowie z drugiego rzędu w każdy ruch palcem na gryfie B. B. Kinga. Świetny finał przeciętnego koncertu.

Ci gitarzyści, o których nie wspomniałem, a których nagrania umieszczono na dwu płytach (prawie 5 godzin materiału), albo do całości nie pasowali, albo ich udział lepiej pominąć milczeniem. W 2010 roku koncert był bardzo nierówny. Miał momenty wybitne, ale też zupełnie przeciętne.

Gitara, tak jak każdy instrument ma swoich artystów i rzemieślników, którzy czasami awansują do grona wirtuozów. Crossroads 2010 to wielki piknik rzemieślników, muzyków sprawnych technicznie, jednak zwykle bez wielkiej scenicznej osobowości i charyzmy.

Czy takie imprezy jak Crossroads mają sens? Dla widzów na stadionie z pewnością tak. Na płycie – trochę mniej, pomijając oczywiście charytatywny charakter wydawnictwa. Każda z gwiazd festiwalu wydała przecież mnóstwo własnych płyt koncertowych, z pewnością oferujących więcej ciekawej muzyki. Okazyjne wspólne występy w jednym, czy kilku utworach muzyków nie grających ze sobą na co dzień skłaniają raczej do bezpośrednich porównań, a nie tworzą jakiejkolwiek nowej jakości.

Różni wykonawcy
Crossroads – Eric Clapton Guitar Festiwal 2010
Format: 2 Blue Ray
Wytwórnia: Rhino
Numer: 603497948727

18 stycznia 2011

The Blind Boys Of Alabama - Palladium, Warszawa, 17.01.2011

Wczoraj w warszawskim klubie Palladium odbył się koncert, który na długo pozostanie w pamięci wszystkich, którzy mieli szczęście spędzić wieczór w towarzystwie legendarnego zespołu The Blind Boys Of Alabama.

O moich obawach i niepewności związanej z koncertem pisałem przy okazji płyty Duets tutaj:


Jednak wczorajszy koncert rozwiał wszelkie wątpliwości dotyczące kondycji fizycznej i co najważniejsze muzycznej członków zespołu. Słuchacze w Palladium byli świadkami nieczęsto widywanego w Polsce show łączącego w jedną muzyczną całość elementy gospel, spirituals, soul, rhythm and bluesa, jazzu nowoorleańskiego i wielu innych ważnych amerykańskich tradycji muzycznych.

To było wydarzenie muzyczne pierwszej jakości, niezależnie od przykładanej miary. Na koncert takiego zespołu zawsze bowiem można patrzeć na dwa sposoby – poprzez pryzmat ponad 70 letniej historii zespołu i jego nagrań oraz niezliczonej ilości występów na żywo, albo pozbywając się bagażu tego rodzaju doświadczeń – jeśli ktoś potrafi znając dorobek płytowy, w kategorii bezwzględnej, czyli na tle innych muzyków grających podobnie.


To drugie jednak mogłoby się nie udać, bowiem The Blind Boys Of Alabama stanowią gatunek muzyczny sam w sobie, rodzaj muzycznego spektaklu, który powstał gdzieś w latach czterdziestych ubiegłego wieku i który udoskonalany jest do dziś.

Wczoraj zespół dał ponad półtoragodzinny koncert, po którym muzycy cierpliwie podpisywali płyty wszystkim chętnym, wielokrotnie obiecując, że jeszcze do nas wrócą. Patrząc na prawdziwie emocjonalny stosunek do muzyki i olbrzymi szacunek do publiczności, jeśli tylko zdrowie pozwoli, na pewno tą obietnicę spełnią.

Wczorajszego wieczora zespół wystąpił w prawie pełnym obecnym składzie. Jedynym występującym obecnie stale muzykiem, którzy należeli do pierwotnego składu jest Jimmy Carter. Clarence Fountain niestety koncertuje już dość rzadko. Pozostali wokaliści to Bishop Billy Bowers i Ben Moore. Artystom towarzyszyli śpiewający gitarzysta Joey Williams, również udzielający się wokalnie, basista Tracy Pierce, a także perkusista Ricky McKinnie i nie należący oficjalnie do składu zespołu muzyk, grający na Hammondzie, którego nazwiska niestety nie udało mi się ustalić.

Całe wydarzenie, to pokaz niezwykłego muzycznego kunsztu i talentu połączonego z elegancją, jakiej nie pozostało już wiele na światowych estradach. W każdym utworze czuć było, że gdyby tylko zdrowie pozwoliło, zespół zagrałby dłużej i głośniej. W finałowych utworach najmłodszy w zespole Joey Williams wręcz na siłę sadzał na krzesłach na chwilę odpoczynku starszych kolegów.


W programie koncertu znalazły się zarówno znane wszystkim widzom standardy w rodzaju Down By The Riverside, Amazing Grace, jak również kompozycje współczesne – jak znana z wyśmienitej Live At The Apollo hipnotyczna There Will Be A Light Bena Harpera.

Cudownie było obserwować na żywo, jak tak różni stylistycznie i technicznie wokaliści potrafią złożyć wybornie brzmiące refreny, jak silny i bogaty jest ciągle głos Jimmy Cartera, jak wiele energii drzemie w niskim, wibrującym głosie Billy Bowersa. Ten koncert był wyjątkowym wydarzeniem, o czym wiedzą jego uczestnicy. Tym, których wczoraj w Palladium nie było pozostają płyty, jednak nawet te koncertowe nie pokazują jak prawdziwie emocjonalna jest muzyka zespołu.

17 stycznia 2011

Marcin Oleś - Ornette On Bass

Wydawnictwo Not Two Records znane jest z wydawania ciekawej i trudnej zarazem muzyki. Wystarczy wspomnieć na przykład muzykę zespołu Interzone z Adamem Pierończykiem, czy słynny już duet Pierończyka z Leszkiem Możdżerem - Live in Sofia – bodaj ostatnie jazzowe nagranie tego ostatniego.

Dziś o płycie, która już samym opisem budzi conajmniej zaciekawienie. Oto Marcin Oleś, młody – przynajmniej w chwili nagrania tej płyty – w 2003 roku, polski, rozpoczynający wtedy swoją karierę kontrabasista nagrał płytę solo, nie używając w dodatku w studiu techniki wielośladowej. Płyta trafiła do mnie, którko po jej wydaniu, jednak nie było łatwo ją kupić. Z góry uprzedzając bieg wypadków pragnę zaznaczyć, że warto – jeśli jest obecnie jeszcze dostępna. Tak jak w 2003 roku, tak i w 2011 uważam, że to świetna płyta.

Solowe nagrania ma na swoim koncie wielu znanych basistów. Jednak zwykle nagrywają je po wielu latach kariery. Marcin Oleś niewątpliwie w chwili jej nagrania był na początku swojej drogi artystycznej. Płyta jest, zgodnie z tytułem próbą przełożenia na język kontrabasu muzyki Ornette Colemana. Brzmi jak muzyczne samobójstwo, niewykonalne zadanie, nawet dla wytrawnych znawców tematu, jednak Marcin Oleś wywiązał się z tego zadania szalenie kompetentnie i z dużym kunsztem zarówno interpretacyjnym jak i technicznym.

Płyta zawiera 8 kompozycji Colemana (z tego 3 razy powtórzona Lonely Woman) oraz 4 kompozycje własne Olesia nie odbiegające stylem ani poziomem od utworów bohatera nagrań. Materiał jest doskonale nagrany, za co należą się duże brawa dla Michała Rosickiego i braci Olesiów odpowiedzialnych wspólnie za dźwięk. Ładna i ciekawie wykonana okładka sprawia wrażenie światowej produkcji. Gdyby jeszcze sama koperta na płytę byla czymś więcej niż tylko oblepioną klejem standardową oklądką na CD, jaką znamy z wydawnictw dołączanych do czasopism....

46 minut kontrabasu solo to powinna być bardzo ciężka dawka nawet dla bardzo wyrobionego słuchacza. Tak jednak nie jest. W przypadku płyty Olesia czas mija niepostrzeżenie a to namacalny dowód na doskonałość muzyki. Jednocześnie artysta ucieka od epatowania słuchaczy technicznymi sztuczkami. Nie gra pod publiczkę, tworzy trudną w odbiorze, ale ciekawą muzykę, która pozostaje na długo w pamięci. Jedynie fragmenty grane smyczkiem (arco – jak piszą fachowcy, kiedy chcą żeby wyglądało bardziej fachowo i poważnie) wypadają nieco słabiej. Oleś powinien tutaj popracować nad techniką, albo zrezygnować z nadużywania smyczka.

Płyta została nagrana w grudniu 2002 roku, ale wydana w styczniu 2003. W 2003 roku dla mnie to była polska płyta jazzowa 2003 roku. Nie została właściwie zauważona przez krytyków i nie została wtedy nazwana sensacją roku, ale przecież każdy może posłuchać i sam ocenić, czy miałem racje. To jedna z najlepszych polskich płyt jazzowych w ciagu ostatnich dziesięciu lat. Piękna muzyka, perfekcyjna realizacja i staranne wydanie (za wyjątkiem wspomnianej koperty na sam krążek).

Oleś w swojej technice wykorzystuje uderzenia strun w gryf jako pełnowartościowe dźwięki. Realizator nagrania doskonale potrafił oddać te subtelności techniczne, jednocześnie nie rejestrując odgosów przesuwania palców po strunach. Ten niecodzienny sposób realizacji nadaje brzmieniu kontrabasu niecodziennej dynamiki i rytmu.

Jak zwykle w przypadku pozycji wybitnych promocja była zerowa. Jeśli ktoś przypadkiem trafi na tę płytę, zachwyci się na pewno. Kupcie ją więc natychmiast, jeśli to jeszcze możliwe, bo nakład pewnie był niewielki, a muzyka jakich mało. To z oczywistych przyczyn bardzo kameralna płyta. Trzeba więc poczekać aż wszyscy domownicy i sąsiedzi pójdą spać, zapewnić sobie ciszę i słuchać, słuchać aż do rana.

Marcin Oleś
Ornette On Bass
Format: CD
Wytwórnia: Not Two
Numer: MW 747-2