13 sierpnia 2021

Charnett Moffett – New Love

Zadziało się. Zwykle nie obserwuję życia prywatnego muzyków, ale partnerstwa już nie tylko muzycznego Charnetta Moffetta i Jany Herzen nie trudno nie zauważyć. Zatem „New Love” to album o miłości, zgodnie zresztą z tytułem, ale nie o miłości abstrakcyjnej, ale tej realnej, która połączyła dwójkę niezwykłych muzyków.


Mamy środek lata, więc pomyślałem sobie, że po serii dość ambitnych i mocno spontanicznych albumów w Płycie Tygodnia czas na coś wypoczynkowego, letniego, pięknie napisanego i momentami nawet zaśpiewanego przez duet Charnett Moffett – Jana Herzen. Te wokalne próbki może nie są tu do końca konieczne. Coś mi się wydaje, że być może nawet sami zainteresowani doszli do wniosku, że to jest już za słodkie i przesunęli wszystkie piosenki na koniec albumu (utwory 9 – 12). Dla większości „New Love” będzie pięknym albumem z jazzowymi balladami. Współczuję basistom, którzy będą sola Moffetta rozkładać na czynniki pierwsze i próbować dojść do tego, jak to zagrał. Nie próbujcie, Charnett Moffett jest jednym z najbardziej błyskotliwych z obecnie aktywnie nagrywających basistów i jego technika jest poza zasięgiem niemal całej reszty basowego świata, a co najważniejsze potrafi z perfekcyjnego opanowania instrumentu zrobić właściwy użytek. Nie zalewa więc słuchaczy kaskadą niemożliwych do uchwycenia dźwięków, ale zwyczajnie pięknie gra. Sięgając do fantastycznej idei nowej na naszej radiowej antenie audycji Maćka Nowotnego „Muzyka, która leczy”. Szkoda, że nie na żywo, bo raczej w Polsce szanse na sprowadzenie takiego zespołu jak Moffett – Herzen plus sekcja i klawisze oceniam dość słabo, ale płyta też leczy dobrze, choć wirtualnie.

Nie pomyślcie sobie jednak, że „New Love” to banalne miłosne melodie z odrobiną mięsistego brzmienia, najczęściej bezprogowej gitary basowej lidera. Nad tym albumem unosi się duch niebanalnych harmonii Ornette Colemana, których wyczucie Moffett odziedziczył po ojcu, którym był perkusista Charles Moffett, który zaczynał swoją karierę w szkolnym zespole razem z Colemanem w Forth Worth w Texasie. Poprzedni album duetu Moffett / Herzen - „’Round The World” polecałem Wam jesienią ubiegłego roku, jako doskonałą receptę na jesienną słotę. Okazuje się, że ich wspólne produkcje są równie dobre w roli lekkiej propozycji na lato. Mam nadzieję następną płytę sprawdzić wiosną przyszłego roku.

Herzen i Moffett, choć pochodzą z totalnie różnych muzycznych światów, pokazują, że muzyka jest uniwersalną formą ekspresji i że można połączyć nowoczesne country, odrobinę rocka, free jazzowe inspiracje i skomplikowane harmonie w przebojowym nagraniu, które uciesz zarówno aspirujących wirtuozów basówki, jak i wielbicieli wakacyjnych przebojów, które wpadają w ucho i nie robią w głowie szkód, które powstają jeśli dacie się uwieść ofercie komercyjnej wakacyjnej muzyki, zarówno tej z polskich scen bezpłatnych koncertów na wolnym powietrzu, jak i tej z renomowanych światowych wytwórni. Chciałbym, żeby „Love For The People” zostało światowym przebojem wakacji 2021. Świat byłby wtedy nie tylko ciekawszy i lepszy, ale też mądrzejszy. Tego sobie i Wam życzę przy dźwiękach kolejnego wyśmienitego albumu zakochanych w sobie Moffetta i Herzen.

Charnett Moffett
New Love
Format: CD
Wytwórnia: Motema
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: 181212003741

12 sierpnia 2021

Louis Armstrong – Louis Armstrong Plays W. C. Handy

Zacznę może od odrobiny kontrowersji. Otóż często spotykam się z tezą, że Louis Armstrong to największa postać jazzu wszechczasów. Takie stwierdzenie pada głównie z ust tych, którzy wiedzą, że jazz istnieje, ale z pewnością nie w ich własnych domach. Krótko mówiąc coś tam słyszeli, ale dokładnie nie wiedzą co, a z pewnością nie była to muzyka, a jeśli nawet to może znają Louisa Armstronga z „Hello Dolly” i „What A Wonderfull World”, a może nawet w odwrotnej kolejności.


Zajrzyjmy zatem do kultury popularnej, albo spróbujmy zrobić sondę uliczną niekoniecznie tam, gdzie akurat ludzie wychodzą z klubu jazzowego. Zapytajmy jakich znają muzyków jazzowych, nie tych polskich, którzy występują na letnich festiwalach, ale znanych, światowych.
Duke Ellington, Miles Davis, Ella Fitzgerald, Glenn Miller, może wśród młodszych Jaco Pastorius? Oczywiście w tym gronie jest Louis Armstrong, muzyk, który swoich najważniejszych i dla wielu, w tym również dla mnie, najlepszych nagrań dokonał w połowie lat dwudziestych, a później jedynie był imitatorem swojej własnej świetności.

No może trochę przesadziłem, ale w sumie to niewiele i jestem gotowy bronić tak radykalnego stwierdzenia na ubitej ziemi. Jeśli trafiłbym na wytrawnego przeciwnika, z pewnością takowy użyłby jako argumentów przede wszystkim wspólnych nagrań Louisa Armstronga i Elli Fitzgerald oraz albumu „Louis Armstrong Plays W. C. Handy”. Z tymi argumentami trudno byłoby mi polemizować. To bardzo dobre nagrania. Duety z Ellą Fitzgerald Armstrong nagrał w połowie lat pięćdziesiątych, a album poświęcony postaci W. C. Handy’ego zarejestrowany został w 1954 roku.

W. C. Handy, czyli William Christopher Handy był trębaczem starszym od Armstronga o pokolenie, urodził się w 1873 roku i przez niektórych nazywany jest ojcem nowoczesnego bluesa, przez innych mistrzem wykorzystania cudzych melodii, w szczególności tych o nieznanym pochodzeniu. To on napisał, jak twierdzą zwolennicy jego talentu, lub zapisał i wydał, jak twierdzą przeciwnicy, takie bluesowe standardy jak „St. Louis Blues”, „Beale Street Blues”, „Memphis Blues” i „Loveless Love”, zwaną też „Careless Love”. „St. Louis Blues” W. C. Handy wydał w 1914 roku i nagrał w 1922 roku na kilka lat przed pierwszym wykonaniem tej kompozycji przez Louisa Armstroga.

Dla Armstronga W. C. Handy był jednym z idoli, nie tylko grał na trąbce, ale również śpiewał i osiągnął spory sukces finansowy, głównie za sprawą nutowych wydań swoich kompozycji. Sam Armstrong po raz pierwszy nagrał „St. Louis Blues” z Bessie Smith w 1925 roku.

Kiedy Armstrong zabierał się za realizację projektu poświęconego muzyce Handy’ego, wielu muzyków młodego pokolenia, grających modny wtedy bebop uważało go już za niemal obiekt muzealny. Z ich perspektywy był może muzykiem zapełniającym największe sale, ale z pewnością również kimś, kto został w swoim świecie sprzed 30 lat i w dodatku wolał śpiewać i zabawiać ludzi, a nie grać na trąbce. Niewielu wiedziało, że to był jedynie w części świadomy wybór, bowiem postępujące problemy z wargami sprawiały, że Armstrong musiał oszczędnie sięgać po trąbkę.

W 1954 roku wygasł kontrakt Armstronga z wytwórnią Decca i wieloletni manager muzyka – Joe Glaser i producent Columbii George Avakian postanowili namówić go do wydania w Columbii albumu poświęconego muzyce W. C. Handy’ego, którego standardy pamiętali nie tylko starsi fani jazzu, ale które powracały w zmodyfikowanych wersjach również na płytach nowocześniejszych zespołów młodego pokolenia.

Na nagranie wygospodarowali trzy dni zabierając Armstrongowi zasłużoną przerwę w trasie koncertowej, w której ten był w zasadzie przez całe życie. Kompaktowy zespół, zadziwiająco wiele trąbki i wyśmienite partie wokalne. To sprawiło, że oprócz nagrań z Hot Five i Hot Seven, to najlepsze nagrania Louisa Armstronga.

George Avakian krótko po nagraniu, a jeszcze przed wydaniem albumu zaprezentował materiał ponad 80 letniemu już wtedy autorowi wszystkich nagranych kompozycji, który podobno po wysłuchaniu „St. Louis Blues” popłakał się jak dziecko i uznał, że to najlepsze wykonanie jego najważniejszej kompozycji, jakie kiedykolwiek usłyszał. Tego nie wiem, znam co najmniej równie dobre, ale na pewno to album wybitny, jeden z najbardziej jazzowych albumów Louisa Armstronga, nagrany w wyśmienitym składzie i z doskonałym repertuarem.

Louis Armstrong
Louis Armstrong Plays W. C. Handy
Format: CD
Wytwórnia: Sony Japan
Data pierwszego wydania: 1954
Numer: SRCS 9206

11 sierpnia 2021

Kuba Stankiewicz – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Kuba Stankiewicz zamyka trzeci sezon Mistrzów Polskiego Jazzu. 60 wielkich nazwisk, wybitnych indywidualności i kultowych zespołów to całkiem niezły leksykon polskiego jazzu. Czy jednak istnieje polski jazz, czy tylko jazz grany przez muzyków, którzy urodzili się i rozpoczynali swoje kariery w Polsce? Z pewnością mamy swoje specjalizacje, wśród których najważniejsze z punktu widzenia fana muzyki improwizowanej z dalekiego kraju to skrzypce jako instrument dominujący w muzycznym nagraniu, oraz improwizowane impresje na temat kompozycji Fryderyka Chopina. W każdym kraju znajdziecie specjalizacje. Ja jednak uważam, że jesteśmy jednym z ważnych krajów na jazzowej mapie świata. Mamy nie tylko, tak jak choćby część naszych sąsiadów po kilku muzyków znanych na całym świecie i nagrywających z największymi sławami jazzu, ale również zespoły, które może światowej kariery nie zrobiły, ale to tylko dlatego, że działały w niesprzyjającym takim wyczynom czasie, albo zwyczajnie powstały w niewłaściwym miejscu. Nawet dziś, w dobie internetu, bandcampa, youtube’a i innych globalnych pomysłów na dystrybucję muzyki, miejsce urodzenia ma znaczenie. Jednak prawdziwa sztuka nie zna granic. Zajrzyjcie do naszego archiwum podcastów, gdzie czeka na Was 60 odcinków o naszch fantastycznych muzykach i zespołach.

A teraz bohater ostatniego odcinka, co wcale nie znaczy, że jest ostatni na liście. Ktoś zwyczajnie musiał być pierwszym bohaterem cyklu, a ktoś ostatnim. Za wyjątkiem kilku odcinków, których kolejność zmieniłem, żeby wpasować się w jakieś wydarzenia związane z ich bohaterami, inni byli w ramach sezonu losowani. Dlatego właśnie historię Kuby Stankiewicza opowiem Wam dzisiaj jako ostatnią.

Kuba Stankiewicz urodził się w 1963 roku we Wrocławiu i jest przedstawicielem wrocławskiego środowiska muzycznego, gdzie odbył muzyczną edukację ucząc się gry na fortepianie i stawiał pierwsze kroki na estradzie, zanim nie został zauważony przez starszych i bardziej doświadczonych kolegów, za sprawą których z ligi muzyków lokalnych awansował do tych, którym nie przypisuje się już takiej etykiety. Pierwszym ważnym zespołem w karierze Stankiewicza była formacja Jana Ptaszyna Wróblewskiego, w której pojawił się w 1985 roku, czyli jak łatwo policzyć, jeszcze w czasie nauki w Akademii Muzycznej we Wrocławiu.

W tym samym czasie pojawił się w zespole Zbigniewa Namysłowskiego, z którym pojechał po raz pierwszy do USA i nagrał w 1987 roku „Song Of Innocence” i „Open”. Po ukończeniu Akademii Muzycznej we Wrocławiu i pierwszych sukcesach na krajowych scenach, Stankiewicz wyjechał w poszukiwaniu dalszej nauki do Bostonu, gdzie uzyskał dyplom w słynnym Berklee College Of Music w klasie fortepianu. Po studiach grał przez moment w orkiestrze Artie Shawa. Zdobył nagrodę Oscara Petersona i zaszedł wysoko w niezwykle prestiżowym konkursie pianistów imienia Theloniousa Monka.

Po powrocie do Polski założył własny zespół z Henrykiem Miśkiewiczem, Cezarym Konradem i Adamem Cegielskim. To był jego pierwszy autorski skład. Dobrze wybrał, wszyscy członkowie zespołu to wyśmienici muzycy, dziś już trójka z nich została przedstawiona w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu, tak więc to skład prawdziwie mistrzowski. Adam Cegielski jest na mojej liście do czwartego sezonu cyklu, jeśli tylko uda się go zrealizować.

Nagrany w 1993 roku autorski album Stankiewicza – „Northern Song” został uznany za jedną z najważniejszych płyt tego roku, podobnie w kolejnym sezonie stało się z albumem „Travelling Birds Quintet”. To kolejny skład mistrzowski – tym razem stuprocentowo. Sylwetki wszystkich muzyków tego kwintetu udało mi się już przedstawić w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu (Piotr Wojtasik / Piotr Baron / Kuba Stankiewicz / Darek Oleszkiewicz / Cezary Konrad). W 1996 roku Stankiewicz nagrał album z Artem Farmerem i Piotrem Baronem – „Art In Wrocław”.

Od wielu lat Kuba Stankiewicz realizuje się również w roli nauczyciela młodszych pokoleń muzyków. Pracował w Zielonej Górze, od lat związany jest jednak przede wszystkim z Akademią Muzyczną we Wrocławiu, gdzie zrobił doktorat, a później habilitację oraz prowadzi katedrę fortepianu.

W XXI wieku dorobek muzyczny Stankiewicza to przede wszystkim seria płyt z muzyką polskich kompozytorów tematów filmowych – Bronisława Kapera, Victora Popular Younga (ich sylwetki również pojawiły się w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu), Henryka Warsa i Wojciecha Kilara, a także kompozycji własnych przygotowanych w klasycznych klimatach ilustracyjnej muzyki filmowej, która jeśli jest dobrze napisana, trafia do księgi klasycznych jazzowych standardów. Albumy dedykowane Kaperowi, Youngowi i Warsowi powstały w składzie z Darkiem Oleszkiewiczem i Peterem Erskine’m.

W swoim dorobku Kuba Stankiewicz ma również album „Ulice wielkich miast” z piosenkami Agnieszki Osieckiej śpiewanymi przez Ingę Lewandowską i album z muzyką Fryderyka Chopina („Chopin Songbook”). Wśród najnowszych nagrań Kuby Stankiewicza znajdziemy album „Kochanowski: Pieśni śpiewa Jacek Kotlarski” oraz wydany w cyklu Anaklasis „Inspired By Roman Statkowski” przypominający postać Romana Statkowskiego, żyjącego an przełomie XIX i XX wieku, nieco dziś zapomnianego polskiego kompozytora, którego uczniem był Victor Popular Young, nagrany między innymi z udziałem Darka Oleszkiewicza.

10 sierpnia 2021

Błoto - Kwasy i zasady

Albumy kwartetu Błoto powstają całkowicie spontanicznie, choć wydają się być akcją starannie zaplanowaną. Są pełne jazzowej klasyki, jednak mogą wydawać się również nowoczesnym raper, choć brak w nich zwykle ścieżki wokalnej. Są niezwykle profesjonalnie wyprodukowane, pomimo tego, że rejestrowane spontanicznie. Są ponadczasowe, bo nie są brzmieniowo doskonałe. Tak było kiedyś – liczyła się muzyka, a nie perfekcja produkcji. Ta była na drugim miejscu. W ten sposób ważne światowe produkcja stają się ponadczasowe, w odróżnieniu od masowych produktów muzyki popularnej, których czas powstania można rozpoznać po brzmieniu. Była epoka przesterowania wszystkiego, był moment fascynacji automatami perkusyjnymi i efektami realizowanymi za pomocą operacji na magnetofonach z gotowymi ścieżkami w studiu.


W świecie, w którym wszystko już było, muzycy Błota (i również EABS) znaleźli bez trudu unikalną niszę, zdefiniowali swoje własne brzmienie wydając „Erozje” wiosną 2020 roku. Od tego czasu zdążyli wydać nagrany w szczycie pandemicznych trudności latem zeszłego roku album „Kwiatostan” i najnowsze „Kwasy i zasady”. Do tego w ciągu ostatniego roku powstał też nowy album EABS” – „Discipline Of Sun Ra”. To nie jest wykorzystywanie momentu, chwilowej popularności. To strumień świadomości grupy młodych ludzi, którzy mają bardzo wiele do opowiedzenia.

W formule spontanicznej realizacji sesji mieści się analogowa realizacja dźwięku, być może wspomagana rejestracją na taśmie. Jeśli „Kwasy i zasady” powstały na nowoczesnym sprzęcie cyfrowym i jedynie udają analogową rejestrację sprzed lat, to Maciej Jakimiuk, realizator nagrania wynalazł cudowną formułę umożliwiającą zmuszenie współczesnej technologii do udawania tanich studyjnych magnetofonów sprzed pół wieku. Jeśli potrafił użyć urządzeń z epoki, mam wielki szacunek do jego pracy. Tak czy inaczej, realizacja jest fantastyczna (czekam na winyl, pewnie będzie jeszcze lepszy), a co najważniejsze, kompatybilna z garażową koncepcją muzyki dla ludzi, która nigdy nie powinna dotknąć dystyngowanej sali koncertowej. Posłuchajcie najnowszej płyty Błota, zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie czerwone plusze i białe drewno starej Sali Kongresowej… To dobre ćwiczenie elastyczności wyobraźni.

Za starych czasów, w epoce płyt analogowych, kiedy w sklepie można było posłuchać albumu, pierwsza ścieżka ze strony A definiowała nagranie. Jeśli do stanowiska z gramofonem podchodziłem z całym stosem płyt w koszyku, słuchałem często tylko pierwszego utworu, żeby podjąć decyzję. Później byłem już nieco sprytniejszy i najczęściej był to pierwszy utwór, ale ze strony B. W przypadku „Kwasów i zasad” ta reguła może doprowadzić przyszłych słuchaczy do nieprawidłowych wniosków. Jeśli mierzyć ilość jazzu w jazzie miarą tradycyjnego spojrzenia na harmonie, improwizacje i sposób gry instrumentów, to jakieś 50 procent jazzu z całego albumu jest w utworze „Chryja”. Mnie to jednak mało interesuje, nigdy nie patrzyłem na muzykę, jak na sposób kultywowania jakiś tradycji, a na style i marketingowe etykiety przestałem patrzeć w momencie, kiedy zacząłem mieć swoje zdanie, czyli gdzieś w połowie podstawówki, to było dawno. Nie wierzcie tym, co piszą, że to hip-hop, house, jazz, analogowa awangarda albo coś jeszcze innego. „Kwasy i zasady” to album z fantastyczną muzyką, a że trudno ją jakoś nazwać, to dla mnie nawet dodatkowa zaleta.

Na najnowszej produkcji zespołu znajdziecie nieco mniej saksofonu, za to pojawia się jakby więcej bitów i analogowego mooga. Czy to oznacza przewagę hip-hopu nad jazzem? Jeśli tak myślicie, to moim zdaniem źle odczytujecie pomysł na muzykę zespołu Błoto. Tu nie ma żadnych podziałów i próba odnalezienia konkretnej inspiracji czy usłyszenia, czegoś, co znaliście wcześniej jest stratą czasu. Nie bawcie się w takie analizy, zwyczajnie słuchajcie i cieszcie się muzyką, nie starając się ustalić na której półce znajdziecie ten album w najbliższym sklepie, bo pewnie nie znajdziecie go wcale, bowiem zwykle sprzedaje się zanim zostanie wyprodukowany, trzeba więc zachować czujność i brać w ciemno. Jak dotąd na żadnej z produkcji Błota i EABS się nie zawiodłem.

Błoto
Kwasy i zasady
Format: CD
Wytwórnia: Astigmatic
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: Brak

09 sierpnia 2021

Jan Jarczyk – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Jan Jarczyk urodził się w 1947 roku w Krakowie. Dziadek i ojciec byli muzykami. Ojciec grał na akordeonie, udzielał też innym lekcji muzyki, był dyrygentem Orkiestry Tramwajarzy Krakowa, którą założył z kolei jego ojciec – czyli dziadek Jana Jarczyka. Siostra Halina gra na skrzypcach, od 1973 roku związana jest z Teatrem imienia Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie od wielu lat jest kierownikiem muzycznym, współpracuje też z Wadimem Brodskim, a w dawnych czasach grywała również w Krakowie z muzykami jazzowymi.

Już w podstawowej szkole muzycznej w Krakowie, gdzie trafił w 1954 roku Jan Jarczyk spotkał Zbigniewa Seiferta. Jego podstawowym instrumentem był fortepian, jednak często przez całą swoją karierę grywał też na puzonie. W średniej szkole muzycznej trafił do klasy prowadzonej przez Alojzego Thomysa, znakomitego krakowskiego saksofonistę, która w zasadzie nieformalnie była klasą jazzową. W Liceum Muzycznym w Krakowie w tym samym czasie uczyli się między innymi Tomasz Stańko, Janusz Stefański, Wojciech Karolak, Andrzej Dąbrowski i Roman Gucio Dyląg.

W liceum już w pierwszej klasie z udziałem Jarczyka działał zespół ze Zbigniewem Seifertem grającym podobno początkowo na kontrabasie i Januszem Stefańskim na perkusji. W 1962 powstaje Kwartet Seiferta z Jarczykiem na fortepianie.

Pierwszym poważnym miejscem do grania dla młodych muzyków w Krakowie był słynny Jazz Klub Helikon. Tam jednocześnie rezydowali Jazz Darings, Tomasz Stańko i Adam Makowicz. Seifert z Jarczykiem grali też w Piwnicy Pod Baranami, Pod Jaszczurami, w Zaścianku i w Żaczku.

Zespół Seiferta szybko zdobywał popularność. Muzycy założyli również inny ciekawy skład (w 1967 roku), znany jako The Lessers z Antonim Krupą, na gitarze, grający muzykę, jak to się wtedy nazywało „młodzieżową”, czyli rock and rolla i rhythm’n’bluesa. Ten skład grywał też utwory jazzowe w aranżacjach wzorowanych na modnym wówczas zespole prowadzonym w Wielkiej Brytanii przez Manfreda Manna. Grali Adderleya i kompozycje Neila Hefti’ego, ale też kiedy trzeba było, włoskie melodie z festiwalu w San Remo.

Duże wrażenie na Jarczyku i jego zespole wywarł występ kwintetu Charlesa Lloyda na Jazz Jamboree w Warszawie w 1967 roku z Keithem Jarrettem, Ronem McClure i Jackiem DeJohnette. Kwartet Seiferta z Jarczykiem w 1968 i 1969 roku zdobył nagrody na Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Recenzenci uznali, że Jarczyk grający w zespole na fortepianie jest pod dużym wpływem praktykującego wtedy w zespole Charlesa Lloyda Keitha Jarretta, którego Jarczyk słuchał na żywo rok wcześniej w Warszawie.

W 1969 roku zespół Seiferta z Jarczykiem dostał kawałek miejsca na składance „JJ 69 - New Faces In Polish Jazz”. Przez wiele lat to był fonograficzny debiut Jarczyka, aż do czasu wydania przez GAD Records w 2010 roku albumu „Nora”, który zawiera nagrania kwartetu Seiferta (Zbigniew Seifert / Jan Jarczyk / Jan Gonciarczyk / Janusz Stefański) zarejestrowane w części kilka miesięcy wcześniej.

Krakowski zespół z Jarczykiem i Seifertem przestał istnieć, kiedy Stańko zabrał sobie Seiferta i Stefańskiego. Jan Jarczyk przeniósł się do Warszawy, studiował na Akademii Muzycznej kompozycję, zdobywał nagrody na Konkursie Improwizacji Fortepianowej w Gdańsku. Uczył się kompozycji u Bogusława Schaeffera. Jak sam powiedział w jednym z wywiadów, zawsze lepiej czuł się w roli kompozytora niż wykonawcy. Być może również, dlatego jego dyskografia jest dziś zbiorem nagrań, które nie dokumentują zbyt dobrze, lub nawet wcale części muzyki, którą tworzył w różnych zespołach. Pierwszy album z Janem Jarczykiem w roli samodzielnego lidera powstał dopiero w 1981 roku („To And Fro”).

W czasie studiów w Warszawie Jarczyk pisał dużo dla Studia Jazzowego Polskiego Radia. Był jednym z pierwszych prywatnych posiadaczy elektrycznego fortepianu Fendera w Polsce. Występował w różnych konfiguracjach na Jazz Jamboree od 1968 do 1977 z jedną tylko przerwą w 1975. Grał free z Namysłowskim i Szukalskim w 1972 i 1973 roku. W 1974 utworzył własny kwartet z Muniakiem, Bronisławem Suchankiem na basie i Jerzym Bezuchą na perkusji. W tym samym okresie grał jazzowe standardy z Ewą Bem. Grał też w Polsce i w Finlandii z zespołem Czesława Niemena i w Studiu Instrumentalnym prowadzonym przez Piotra Figla. Pojawiał się też w składzie Stowarzyszenia Popierania Prawdziwej Twórczości Chałturnik Jana Ptaszyna Wróblewskiego.

W 1977 roku pojechał do Berklee na letnie stypendium, rok wcześniej ten sam wakacyjny kurs zaliczył Janusz Stefański. Jarczyk postanowił zostać dłużej, na kolejne trzy miesiące. Na miejscu poznał swoją przyszłą żonę. Grał na puzonie i fortepianie w szkolnych orkiestrach. Spodobał mu się amerykański styl pracy, obowiązkowość i staranność. Po powrocie do Polski nie mógł odnaleźć się w warunkach wiecznej improwizacji i opuszczania prób przez muzyków radiowej orkiestry, którzy ciągle mieli jakieś zlecenia na mieście. W 1978 roku zdecydował się wyjechać do Szwecji, korzystając z kontaktów zdobytych w USA. Ciężką muzyczną pracą w Szwecji i Norwegii zarobił na możliwość dokończenia regularnych studiów w Berklee. Skończył amerykańską uczelnię grając dyplom na puzonie. Ożenił się i został wykładowcą na Berklee w 1980 roku, wykładał aranżację i harmonię. Nie były to jego pierwsze wykłady. Już w 1971 roku był wykładowcą na warsztatach w Chodzieży.

Jego żona mieszkała w Kanadzie, Jarczyk zdecydował się ze względów rodzinnych na formalną emigrację do Kanady, przeniósł się na Concordia University do Montrealu. Później długo pracował na McGill University, uczył kompozycji i fortepianu.

W dyskografii Jana Jarczyka znajdziecie bezcenne nagrania ze Zbigniewem Seifertem, płyty nagrywane z Kanadzie z lokalnymi składami, rejestracje jego kompozycji, które wykraczają poza klasyczne ramy jazzowej stylistyki, nagrania Studia Jazzowego Polskiego Radia prowadzonego przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Są też płyty Marianny Wróblewskiej, Wojciecha Karolaka i Novi Singers. Album „Meeting Of The Spirits” wiolonczelisty Matta Haimowitza, na którym Jarczyk zagrał z córką Amaryliss, która jest świetną wiolonczelistką i Johnem McLauglinem był nominowany w 2010 roku do nagrody Grammy. Grał z dużymi składami, w fortepianowych duetach i z udziałem dużych orkiestr. Niemal do końca swoich dni nie porzucił gry na puzonie. Zmarł w 2014 roku w Montrealu po długiej walce z ciężką chorobą.

W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Jan Jarczyk dość często pojawiał się w Polsce, wydawał tu część swoich płyt, prowadził warsztaty i grał z polskimi muzykami. Był jednak bardziej kompozytorem i nauczycielem, niż koncertującym muzykiem, z pewnością z pożytkiem dla swoich licznych kanadyjskich uczniów i trochę ze szkoda dla jego jazzowej dyskografii. Robił jednak to co lubił – eksperymentował, nie czuł się ograniczony jazzową formą, przekazywał swoją wiedzę innym, a nagrywał, kiedy trafiała się ku temu dobra okazja.

08 sierpnia 2021

Martin Tingvall Trio – Dance

Martin Tingvall od mniej więcej dziesięciu lat systematycznie wydaje co najmniej jeden album rocznie. Ten niezwykle utalentowany pianista pozostaje poza głównym obiegiem, chyba nigdy nie wydał żadnego albumu w dużej światowej wytwórni, pozostaje wierny niemieckiej Skip Records. Tingvall może być w trio, czasem pojawia się solo. Praktycznie zawsze wypełnia płyty własnymi kompozycjami. Nigdy nie słyszałem, żeby grał u kogoś. Ot taki samotnik trochę, dorabiający sobie do jazzowego życia komponowaniem muzyki do filmów. Tingvalla na żywo można posłuchać przeważnie w Niemczech, mnie się nigdy nie udało, ale obserwuję jego trasy z nadzieją, że kiedyś gdzieś będę w pobliżu.


W takiej trochę konserwatywnej formule wszystko już w jazzie było. Fortepian solo, albo w towarzystwie basu i perkusji to wydaje się być formuła na zawsze zamknięta, z olbrzymią ilością nagrań na najwyższym światowym poziomie. Czemu więc nagrywać kolejne albumy, w dodatku z kompozycjami brzmiącymi dość konserwatywnie i bez zbędnego kombinowania z brzmieniem, czy próby zwrócenia uwagi nietypowym metrum, jakimiś studyjnymi zabawami dźwiękiem, albo dorabianiem zbędnej ideologii do kolejnych albumów?

Odpowiedź jest prosta – bo ludzie tacy jak ja, albo część z Was, jeśli czytacie ten tekst, mimo, że mamy na półce wszystkie te wielkie jazzowe produkcje, duże zasoby nagrań Oscara Petersona, Arta Tatuma, Dave’a Brubecka, Billa Evansa i innych gigantów, chcemy więcej, a ich już wśród żywych nie ma. Dlatego ja biorę Martina Tingvalla.

„Dance” to album, którego tematem przewodnim są tańce z różnych stron świata, choć to inspiracja potraktowana, przynajmniej jak na moje ucho dość luźno. Oczywiście można sugerować się tytułami – w „Ya Man” szukajcie reggae, w „Tokyo Dance” japońskiej egzotyki, w „Bolero” bolera, a w „Cuban SMS”… SMSów w kubańskim stylu? Czym jest „Spanish Swing”, albo „Arabic Slow Dance”? Być może kompozytor tych wszystkich melodii, lider tria Martin Tingvall czerpał inspiracje z podróży, albo płyt pochodzących z odpowiednich regionów świata? Nie chcę wdawać się w dyskusję na temat tych inspiracji, bo dla mnie równie dobrze mógłby ponumerować te kompozycje i nazwać je „Dance 1”, „Dance 2” i tak dalej. Byłyby równie dobre, równie kolorowe i świeże. Nie spodziewajcie się egzotyki i jakiś konkretnych i łatwo rozpoznawalnych cytatów, to doskonale zrobiona, kolejna już, może dziesiąta, albo nawet dwunasta świetna płyta Tingvalla.

Dlaczego zatem warto? Tingvall to Szwed, jednak łamie wszelkie możliwe stereotypy związane z tak zwanym jazzem skandynawskim – nie jest zimny, wyrachowany, nie szczędzi słuchaczom dźwięków, jest pogodny i melodyjny, w pełni panuje nad instrumentem. Jego trio jest międzynarodowe – szwedzko-kubańsko-niemieckie, a muzyka zupełnie pozbawiona czasu – taki album jak „Dance” mógł powstać 30 lat temu, a i za kolejne 30 moim zdaniem będzie równie aktualny.

Możecie szukać w „Dance” drugiego dna, rozbierać każdy z utworów na czynniki pierwsze i szukać związków tytułów kompozycji lidera z muzyczną tradycją z krajów sugerowanych przez tytuły kompozycji. Ja tego nie robię, cieszę się, że kolejna płyta Tingvalla jest równie udana jak poprzednie i mam nadzieję, że kiedyś trafię na jego koncert gdzieś w Europie. Grali kiedyś podobno w Warszawie, ale jak dla mnie, to kameralne trio wymaga kameralnego klubu, a nie otwartej przestrzeni i częściowo przypadkowej publiczności.

Tingvall Trio
Dance
Format: CD
Wytwórnia: Skip
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: SKP-9177-2