31 grudnia 2019

Simple Songs 2019/2020 – Vol. 11 – 17.12.2019


„Jingle Bells” to jeden z nieśmiertelnych świątecznych standardów przypominany w nagraniach sprzed lat każdego roku w końcówce grudnia. Bez tej melodii nie może w zasadzie obejść się żadna świąteczna płyta, niezależnie od stylu muzycznego w jakim powstaje. Utwór napisał w połowie XIX wieku amerykański organista i kompozytor James Lord Pierpont. Nie był lordem, a tytuł dodał sobie w związku z nazwiskiem panieńskim matki – Mary Sheldon Lord. Gdyby nie „Jingle Bells”, znane pierwotnie pod tytułem „The One Horse Open Sleigh” z pewnością nikt by dziś o nim nie pamiętał. Ciekawostką jest fakt, że pierwotny, później modyfikowany tekst powstał z myślą o amerykańskim Święcie Dziękczynienia, które ma charakter czysto świecki i jest obchodzone jako pamiątka pierwszych zbiorów i dożynek w kolonizowanej Ameryce. Co do dnia tej rocznicy nie ma zgody pomiędzy USA i Kanadą, choć trudno rozbieżność dat nazwać sporem.

Pierwsze zachowane do dziś nagrania „Jingle Bells” pochodzą z 1898 roku. Jednym z najsłynniejszych i do dziś przypominanych jest nagranie Binga Crosby’ego i zespołu wokalnego Andrews Sisters z 1943 roku. Sporą popularnością kilka lat później cieszyło się nowatorskie wykonanie Les Paula. Piosenkę nagrywali wszyscy wykonawcy tworzący albumy świąteczne, od Franka Sinatry, Louisa Armstronga i Nat King Cole’a, po Placido Domingo, Elvisa Presleya i Barbarę Straisand. Przez lata powstało też wiele dowodów, że „Jingle Bells”, jak mało która melodia może służyć do stworzenia znakomitej aranżacji w przeróżnych muzycznych stylach. Zacząć wypada od fragmentu jednego z moich ulubionych albumów świątecznych łamiących wszystkie świąteczne konwencje i świętości – „Jingle All The Way” Beli Flecka i jego Flecktones. Jeśli istnieje świąteczne world music, to jest właśnie to:

* Jingle Bells – Jingle All The Way – Bela Fleck And The Flecktones

W zeszłym roku zupełnie niespodziewaną wersję wiekowej przecież kompozycji zaprezentował niezwykle jak na siebie nowoczesny Eric Clapton. Swoje „Jingle Bells” poświęcił pamięci DJ’a Avicii, który zmarł kilka miesięcy wcześniej popełniając samobójstwo.

* Jingle Bells – Happy Xmas – Eric Clapton

Wersję w swoim niepowtarzalnym stylu z pewnością mocno odległą od intencji kompozytora i kanonów Binga Crosby i Franka Sinatry nagrał Bootsy Collins.

* Jingle Belz (Jingle Bells) – Christmas Is 4 Ever – Bootsy Collins

„Jingle Bells” nie mogło zabraknąć na świątecznej płycie Jimmy Smitha „Christmas Cookin’”, która nie spotkała się z najlepszym przyjęciem w chwili premiery w 1966 roku, uważam jednak, że doskonale wytrzymała próbę czasu i dziś stanowi świąteczny klasyk.

* Jingle Bells – Christmas Cookin’ – Jimmy Smith

W klasyczny sposób do kompozycji James Lorda Pierponta podeszli Carla Bley i Steve Swallow. Jeśli jest okazja przypomnieć ich wyśmienity świąteczny album „Carla’s Christmas Carols”, zdecydowanie warto to zrobić.

* Jingle Bells – Carla’s Christmas Carols – Carla Bley & Steve Swallow with The Partyka Brass Quintet

Neoswingową wersję przygotował najsłynniejszy gitarzysta nagrywający w tym stylu – Brian Setzer.

* Jingle Bells – The Ultimate Christmas Collection – The Brian Setzer Orchestra

W moim zestawieniu najbardziej klasyczną i nieco staromodną (to nie musi być krytyka i w tym przypadku nie jest) wersję „Jingle Bells” w duecie z Freddy Cole’m nagrała Aga Zaryan.

* Jingle Bells – What Xmas Means To Me – Aga Zaryan feat. Freddy Cole

Na zakończenie wersja już zupełnie klasyczna – niezrówana Ella Fitzgerald. Ciekawostką jest, że „Jingle Bells” zabrakło na uważanym przez większość krytyków za najważniejszy świąteczny album wszechczasów nagraniu Phila Spectora, fenomenalnym „A Christmas Gift For You From Phil Spector”.

* Jingle Bells – Ella Wishes You A Swinging Christmas – Ella Fitzgerald

30 grudnia 2019

Both Sides Now – CoverToCover Vol. 21


Utwór Both Sides Now” Joni Mitchell napisała w bardzo wczesnym okresie swojej kariery. Piosenka po raz pierwszy ukazała się na drugiej płycie artystki, wydanym w 1969 roku albumie „Clouds”. Nie było to jednak pierwsze nagranie i moment, w którym fani poznali, jak się później miało okazać, jedną z najbardziej znanych kompozycji Joni Mitchell. Kilka miesięcy wcześniej piosenkę nagrała Judy Collins, o czym pamięta dziś niewielu fanów obu pań, może z wyjątkiem tych, którzy przeczytali którąś z licznych biografii Joni Mitchell, w których historia przekazania świeżo napisanej piosenki do nagrania przez Collins zawsze znajduje miejsce.


Album „Clouds” znalazł uznanie wśród krytyków i słuchaczy, czego nie można powiedzieć o debiutanckim „Song To A Seagull”. Dziś oczywiście obie płyty są klasykami w obszernym katalogu nagrań Joni Mitchell. „Both Sides Now” stanowiła żelazny element repertuaru koncertowego artystki przez wszystkie lata jej estradowej kariery. W roku 2000 ukazał się album „Both Sides Now”. Jego muzyczną zawartość stanowią jazzowe standardy w orkiestrowych aranżacjach uzupełnione o jedną jedyną tytułową piosenkę autorstwa samej Joni Mitchell umieszczoną nieco wstydliwie na końcu całego materiału.

Od debiutu piosenki w końcówce lat sześćdziesiątych do dzisiaj powstało wiele wyśmienitych wykonań tej doskonałej kompozycji, w tym kilka zarejestrowanych przez samą autorkę. Pierwsze pochodzą z początków lat siedemdziesiątych. Wtedy swoją wersję instrumentalną zarejestrował Pat Martino (album „Consciousness”). Swoje wersje nagrali między innymi Willie Nelson, Frank Sinatra, Bing Crosby, Pete Seeger i Gabor Szabo. Ciekawostką jest, że jeśli dokładnie prześledzić daty nagrania, to wcale pierwszym wykonaniem „Both Sides Now” nie jest wersja Judy Collins, tylko Dave Van Ronka (album „Dave Van Ronk And The Hudson Dusters”), choć wtedy piosenka z bardzo podobnym tekstem i niemal identyczną melodią nazywała się jeszcze „Clouds”, tak jak późniejszy tytuł albumu Joni Mitchell z jej pierwszą autorską rejestracją.

Pat Martino nagrał Both Sides Now” co najmniej dwa razy. Wykonanie instrumentalne pochodzi z 1974 roku, a zawierające partię wokalną doskonale przygotowaną przez Cassandrę Wilson z 1997 roku (album „All Sides Now”). Kompozycja wskazuje, że Joni Mitchell to nie tylko niezwykła poetka, ale także autorka wyśmienitych melodii często przypominanych przez gitarzystów będących pod wrażeniem jej kompozycji. Wystarczy popatrzeć na znane fanom artystki zdjęcie Eric’ka Claptona obserwującego z uwagą Joni Mitchell grającą na prostej akustycznej gitarze wykonane w 1968 roku w domu Davida Crosby’ego, jeśli tajniki gry na gitarze, nietypowego sposobu jej strojenia i niekoniecznie zgodnej z kanonami sztuki gry Mitchell są dla Was czarną magią.

Autorem jednego z powrotów Joni Mitchell na muzyczny szczyt popularności był w 2007 roku Herbie Hancock, muzyk, który jak mało kto ma niezwykły talent do projektów gromadzących niezwykłe ilości gości specjalnych i potrafiący pogodzić ich wszystkich razem i stworzyć spójny album. Tak stało się w przypadku płyty „River, The Joni Letters”. Na tyl albumie sama Joni Mitchell pojawiła się co prawda symbolicznie w jednym utworze, jednak po raz kolejny jazzowy świat mógł docenić jej kompozycje. „Both Sides Now” w wersji instrumentalnej zagrała jazzowa supergrupa - Herbie Hancock, Wayne Shorter, Lionel Loueke, Dave Holland i Vinnie Colaiuta. W nagraniu albumu, co w momencie jego premiery było olbrzymią sensacją, wzięli udział Tina Turner i Leonard Cohen.

W 2019 roku ukazał się album nagrany z okazji 75 urodzin Joni Mitchell. Sama artystka niestety nie mogła zaśpiewać ze względu na zły stan zdrowia, jednak z pewnością była dumna ze swojego dorobku zaprezentowanego przez światowe gwiazdy z niezwykłym szacunkiem i uwielbieniem dla autorki wszystkich kompozycji, które pojawiły się w programie koncertu. „Both Sides Now” zaśpiewał Seal w towarzystwie muzyków, którzy przez lata towarzyszyli na scenie Joni Mitchell.

Utwór: Both Sides Now
Album: Clouds
Wykonawca: Joni Mitchell
Wytwórnia: Reprise / Warner Bros.
Rok: 1969
Numer: 075992744621
Skład: Joni Mitchell – voc, g.

Utwór: Both Sides Now
Album: All Sides Now
Wykonawca: Pat Martino & Cassandra Wilson
Wytwórnia: Blue Note
Rok: 1997
Numer: 724383762729
Skład: Pat Martino – g, Cassandra Wilson – voc.

Utwór: Both Sides Now
Album: River, The Joni Letters
Wykonawca: Herbie Hancock
Wytwórnia: Verve
Rok: 2007
Numer: 602517448261
Skład: Herbie Hancock – p, Wayne Shorter – ss, ts, Lionel Loueke – g, Dave Holland – b, Vinnie Colaiuta – dr.

Utwór: Both Sides Now
Album: Joni 75: A Birthday Celebration
Wykonawca: Seal (Various Artists)
Wytwórnia: Decca
Rok: 2019
Numer: 602577427473
Skład: Seal – voc, Jon Cowherd – p, Greg Leisz – g, Marvin Sewell – g, Bob Shepard – sax, Christopher Thomas – b, Brian Blade – dr, Jeff Haynes – perc.

20 grudnia 2019

Gonzalo Rubalcaba - Imagine: Gonzalo Rubalcaba In The USA

Gonzalo Rubalcaba był znany amerykańskim słuchaczom już od 1990 roku, kiedy ukazał się jego pierwszy album dla Blue Note - „Discovery: Live at Montreux”. Amerykańscy bywalcy jazzowych imprez nie mogli jednak posłuchać kubańskiego pianisty na żywo w związku z sankcjami nałożonymi na artystów kubańskich przez rząd amerykański. Sytuacja zmieniła się nieco w 1994 roku i kiedy Gonzalo Rubalcaba zagrał po raz pierwszy w USA, jego występy wytwórnia zarejestrowała i natychmiast udostępniła wszystkim w postaci albumu „Imagine”. Do dziś pamiętam moment, kiedy przypadkiem trafiłem na ten album. Oby więcej takich przypadków. Oto wcześniej mi nieznany pianista z Kuby występuje w towarzystwie między innymi Charlie Hadena i Jacka DeJohnette. Podobno Gonzalo Rubalcaba był pierwszym artystą z Kuby, dla którego amerykańska administracja zrobiła wyjątek pozwalając mu na koncerty na terenie USA. Wyjątek nie dotyczył chyba kontraktów nagraniowych, bo oficjalnym wydawcą albumu była mało znana marka Somethin’ Else Records należąca do japońskiego oddziału EMI (wtedy jeszcze noszącego chyba nazwę Toshiba/EMI).


Z tym pierwszym Rubalcaba znał się już wtedy kilka lat, bowiem w 1989 roku Charlie Haden zaprosił Rubalcabę do Montrealu, gdzie będąc rezydentem jazzowego festiwalu nagrał serię doskonałych albumów „The Montreal Tapes”. Na jednym z nich gra z Rubalcabą i Paulem Motianem. Jednak w 1994 roku nie znałem tego albumu. To był jedyny z cyklu „Montreal Tapes” z którego zrezygnowałem, bo nie wiedziałem kim jest Gonzalo Rubalcaba, a wtedy płyty były relatywnie droższe niż dzisiaj, więc nie sposób było zaopatrywać się we wszystkie obiecujące premiery. Po latach tą lukę w dyskografii Hadena i Rubalcaby oczywiście uzupełniłem. Dziś mogę Wam cały cykl „Montreal Tapes” polecić. Nagrania z Paulem Bley’em i Paulem Motianem są już zresztą w naszym Kanonie Jazzu od dawna.

Teoretycznie ten album nie powinien się udać. Zawiera nagrania koncertowe solo, z sekcją na stale współpracującą wtedy z Rubalcabą i jeden utwór („First Song”) wykonany z Hadenem i DeJohnettem. Album koncertowy raczej powinien być rejestracją jednego koncertu – takie udają się najlepiej. „Imagine” jest składanką, w dodatku nagraną nie tylko w różnych miejscach i w różnym czasie, ale też w różnych składach. Specjaliści od dźwięku zrobili sporo, żeby skrócić dystans pomiędzy fortepianem i słuchaczami, jednak jeśli wsłuchacie się uważnie, usłyszycie różnicę między dużą Alice Tully Hall w Lincoln Center, studiem nagraniowym Capitolu w Hollywood i aulą uniwersytetu UCLA. Mnie to jednak nie przeszkadza. Znam albumy z większymi oszustwami, jak choćby „Mercy, Mercy, Mercy! - Live At The Club” – koncertowa płyta Juliana Cannonballa Adderleya jest fantastyczna, mimo że wcale nie jest koncertowa i nie została nagrana w The Club w Chicago, tylko w studiu (znowu Capitol) w Los Angeles. Może mogło być lepiej, ale wyszło i tak fantastycznie.

Otwierająca album „Imagine” Johna Lennona jest jedną z moich ulubionych interpretacji tego utworu, który Rubalcaba zagrał (całkiem zresztą inaczej) wcześniej na płycie „Images” z Johnem Patitucci i Jackiem DeJohnette. Przez wiele lat muzycznym mentorem Rubalcaby w świecie zachodniej muzyki był Charlie Haden. To on zaprosił Rubalcabę na koncerty do Montrealu. Obecność jego kompozycji i gościnny występ na pierwszym albumie nagranym na terytorium wtedy wrogiego Kubańczykom państwa nie jest więc zaskoczeniem.

Połączenie błyskotliwej techniki z oryginalnymi kompozycjami własnymi i śmiałymi cytatami z przeróżnych, często mocno odległych od jazzowego świata kompozycji stało się na zawsze znakiem rozpoznawczym Gonzalo Rubalcaby. Kiedy po latach usłyszałem go po raz pierwszy na żywo zrozumiałem również, dlaczego po bilety na jego koncerty zawsze ustawiają się kolejki. Jego sceniczna charyzma pozwala natychmiast skupić się jedynie na muzyce, na chwilę znaleźć się w jego świecie bezwarunkowo i zapomnieć o wszystkim co nas otacza.

Być może Rubalcaba czasem czerpie zbyt wiele z Keitha Jarretta (wyśmienite „Imagine”), a kiedy indziej przeszkadza mi zbyt agresywna i moim zdaniem niepotrzebna trąbka Reynaldo Meliana. Dizzy Gillespiemu z pewnością za to trąbka w przebojowym wykonaniu „Woody ‘N’ You” wcale by nie przeszkadzała. Będącą w pradawnych czasach całkiem poważnym przebojem kompozycję Alberto Domingueza „Perfidia” w wykonaniu Rubalcaby zestawiłem sobie kiedyś z wykonaniem Ahmada Jamala. Zróbcie to sami, ale moim zdaniem Rubalcaba zbliżył się do poziomu wielkiego mistrza.

Przez lata w katalogu nagrań Rubalcaby pojawiło się wiele ciekawych albumów. Najnowszą płytę nagrał razem z Anną Marią Jopek („Minione”). Bardzo dobrze wypadają wszystkie jego wspólne rejestracje z Charlie Hadenem i te w trio, będącym chyba jego ulubionym formatem, niezależnie od tego, czy w studiu towarzyszą mu muzycy kubańscy, czy amerykańscy. Jednak to właśnie „Imagine” uważam za najciekawszy album w jego obszernej dyskografii.

Gonzalo Rubalcaba
Imagine: Gonzalo Rubalcaba In The USA
Format: CD
Wytwórnia: Somethin' Else / Blue Note
Numer: 724383049127

19 grudnia 2019

Klaus Paier & Asja Valcic – Vision For Two: 10 Years

Albumy duetu Paier / Valcic w zasadzie biorę w ciemno. Kiedy usłyszałem ich po raz pierwszy, chyba na którejś z płyt radio.string.quartet.vienna, wiedziałem, że jeśli znajdą czas na wspólne granie, wyjdzie z tego wiele dobrego. Dziś mają na koncie 4 albumy nagrane w duecie, jeden w kwartecie, albumy zespołu radio.string.quartet.vienna i kilka koncertowych rejestracji na przeróżnych składankach ACT Music. Ich muzyka oparta jest w większości na spontanicznej improwizacji i mimo faktu, że koncertują sporo i robią to już 10 lat, czego dowodem ich najnowszy album, ciągle mają nowe pomysły.


Ostatni ich występ w Poznaniu podobno był niezwykle udany, niestety znam go jedynie z opowieści z pierwszej ręki, bowiem konflikt terminów nie pozwolił mi tego dnia dotrzeć do Blue Note. Wiem jednak od lat, że Klaus Paier i Asja Valcic potrafią stworzyć na scenie nastrój niezwykły. W dodatku, co trudne i dla wielu nieosiągalne, całkiem spora część tej niezwykłej magii i absolutnie fenomenalnego zespolenia w jedną całość dwojga artystów operujących niezwykłymi dla jazzu instrumentami, znajduje się również na ich studyjnych płytach.

Wiolonczela i akordeon to same w sobie instrumenty dla jazzu egzotycznej a ich duetu w zasadzie żadnego innego sobie nie przypominam. Stąd po części wynika świeżość i oryginalność muzyki chorwacko-austriackiego duetu. Choćby chcieli nie mają swojego Coltrane’a, Davisa czy Tatuma. Muszą kombinować sami. Nie oznacza to jednak, że wystarczy zestawić dwa nietypowe instrumenty i już mamy zespół na światowym poziomie. To zdecydowanie za mało. Potrzeba jeszcze dwójki geniuszy improwizacji a także wymyślenia, zapisania lub przynajmniej naszkicowania kompozycji. Czyli potrzeba Asji Valcic i Klausa Paiera, duetu, który czuje się równie dobrze w repertuarze własnym (jak na najnowszej płycie wydanej z okazji 10 lat wspólnej pracy artystycznej), jak i grając kompozycje jazzowe, klasyczne czy związane z filmem. Na ich koncertach i w dorobku nagraniowym dominują jednak własne kompozycje, stanowiące platformę do wspólnego improwizowania.

Asja Valcic i Klaus Paier mają za sobą nie tylko wykształcenie, ale i praktykę w muzyce klasycznej. Poszukiwanie cytatów i inspiracji wśród melodii napisanych przed wiekami w ich własnych kompozycjach jest ciekawym pomysłem na kolejny wieczór z ich nagraniami. Niektóre inspiracje podpowiadają tytuły utworów („Dans L'Esprit De Debussy”, czy „Mozart Incognito”). Na jednej z poprzednich płyt duetu odnajdziecie kompozycje Bacha i Strawińskiego. Melodia może być dowolna. W wykonaniu Klausa Paiera i Asji Valcic staje się kolejnym muzycznym światem, wymyślonym przy pomocy prostych środków, czasem kilku zaledwie umieszczonych starannie w przestrzeni i czasie dźwięków. Ich muzyka wymaga skupienia i uwagi, nie nadaje się do słuchania w biegu i przy okazji. Takich rzeczy powstaje coraz mniej, a Klaus Paier i Asja Valcic przygotowują kolejne wyśmienite nagrania już od 10 lat i mam nadzieję, że pomysłów i energii wystarczy im co najmniej na kolejną dekadę. Ja mogę na ich nagrania wykupić abonament. Tak długo, jak będę tu, gdzie jestem, mają zapewniony tytuł Płyty Tygodnia.

Klaus Paier & Asja Valcic
Vision For Two: 10 Years
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9887-2

13 grudnia 2019

Simple Songs 2019/2020 – Vol. 10 – 10.12.2019

Fantastyczny album wydała robiąca karierę za Wielką Wodą Kinga Głyk. Dla mnie to powrót do lat osiemdziesiątych, specyficznych, już cyfrowych, ale jednak mających własny charakter brzmień syntezatorów i soczystego brzmienia basu, którego wtedy wszyscy chyba zazdrościli Marcusowi Millerowi. Kinga Głyk skutecznie lawiruje pomiędzy basową wirtuozerią i pomysłowymi aranżacjami. W bez wątpienia najbardziej przebojowym utworze albumu Feelings” przypomina melodię z „Super Freak” zapomnianego Ricky Jamesa. Akurat tą melodię wszyscy pamiętają z początku kolejnej dekady. Riff wykorzystał, a w zasadzie zbudował całą na nim swoją popularność niejaki MC Hammer. Ani jednego, ani drugiego Kinga Głyk pamiętać nie może. Ciekawe skąd więc obecność „Super Freak” na tym albumie?

* 5 Cookies – Feelings – Kinga Głyk - Anomalie

Cytaty z przeróżnych muzycznych epok to jedna z cech charakterystycznych tej płyty. Wczesne lata osiemdziesiąte to nie są jednak cytaty najstarsze. W nowoczesny sposób Kinga Głyk przypomina również dużo starsze kompozycje. Najstarsza na płycie jest chyba melodia napisana przez Lenniego Tristano gdzieś w okolicach roku 1940 - „Lennie’s Pennies”.

* Lennie’s Pennies – Feelings – Kinga Głyk

Egzotyczną nowość przygotowała wytwórnia ACT Music. Grupa muzyków z Południowej Korei ukrywająca się pod nazwą Black String. Nieznane w Europie instrumenty uzupełnione wyważoną dawką elektroniki plus gościnny udział równie egzotycznego i ekscentrycznego gitarzysty Nguyena Le gwarantują ciekawe i nieczęsto spotykane wrażenia. Ich poprzednia płyta była naszą radiową Płytą Tygodnia niecałe dwa lata temu.

* Elevation Of Light – Karma – Black String feat. Nguyen Le

Kolejny nowy album Johna Coltrane’a – Blue World” tym razem jest dziełem, na którego publikację zgodził się sam autor. Krótki album zawiera utwory wykorzystane na ścieżce dźwiękowej kanadyjskiego filmu La Chat Dans Le Sac”. Od 1964 roku nikt jakoś nie zauważył, że to nagrania zrobione specjalnie do tego filmu, a nie urywki wzięte z poprzednich sesji. W odróżnieniu od niechcianych przez samego Coltrane’a nagrań, które w zeszłym roku ukazały się pod tytułem Both Directions At Once: The Lost Album”, te akurat zyskały aprobatę mistrza do użycia w filmie i nagrane specjalnie w tym celu. Najwięksi znawcy i kronikarze poświęcający lata na śledzenie każdego kroku Coltrane’a muszą starać się bardziej. Nawet w monumentalnym dziele „The John Coltrane Reference” autorstwa Chrisa DeVito, Yasuhiro Fujioki, Wolfa Schmalera i Davida Wilda, uchodzącym za biblię dla kolekcjonerów po tej sesji nie ma najmniejszego śladu. Ciekawe, ile jeszcze takich niespodzianek nas czeka? Obie płyty nie wnoszą nic nowego do zrozumienia muzyki Johna Coltrane’a, ale nie są też jakoś specjalnie słabsze od tych wydanych zaraz po nagraniu. Ot zwyczajnie kolejna sesja najlepszego zespołu, jaki z Coltrane’em grał - McCoy Tyner, Jimmy Garrison, Elvin Jones.

* Blue World – Blue World – John Coltrane

Pora zacząć sezon świąteczny, najlepiej nagraniem premierowym – z nowego albumu Steve Van Zandta, który w tym roku wydał album studyjny i trzypłytowy koncertowy dokumentujący ostatnią trasę. Zamieniłbym bez chwili zastanowienia to wszystko na zapowiedź koncertów The E-Street Band, ale Little Steven jest w najwyższej formie.

* Merry Christmas (Don’t Want To Fight Tonight) – Soulfire Live! – Little Steven And The Disciples OF Soul

Na koniec zapowiedź kolejnego, niezwykle bogatego w przeróżne muzyczne style odcinka CoverToCover – już niedługo pojawi się w tym cyklu wielki przebój Stevie Wondera z albumu „Songs In The Key Of Life” – utwór „Pastime Paradise” – na zakończenie audycji w wykonaniu instrumentalnym Chica Corea i tym oryginalnym z 1976 roku.

* Pastime Paradise – Solo Piano: Portraits – Chick Corea
* Pastime Paradise – Songs In The Key Of Life – Stevie Wonder

11 grudnia 2019

Danny Boy – CoverToCover Vol. 20

Źródło pochodzenia melodii Danny Boy” w zasadzie nie jest znane. Kogoś ominęła całkiem niezła gotówka, bowiem ten niezwykle popularny utwór nagrywany jest w zasadzie od wynalezienia pierwszych urządzeń do rejestracji dźwięku do dzisiaj. Najczęściej wymienianym miejscem pochodzenia melodii jest Irlandia, choć spotkałem w literaturze też pomysł, że to melodia staroangielska, ale najwyraźniej dla autora wszystko, co nie amerykańskie jest angielskie. Zakładając, że teza o pochodzeniu kompozycji z irlandzkiego folkloru jest prawdziwa, pewnie nigdy nie znajdzie ostatecznego potwierdzenia, bo melodia jest być może starsza niż współczesny system zapisu nutowego.


Za to autor współczesnego tekstu jest doskonale znany. To angielski prawnik, autor tekstów, poeta i pionier działalności radiowej w Wielkiej Brytanii, Frederick Edward Weatherly. Jak autor przebojów nie ma na swoim koncie jakiegoś szczególnie bogatego dorobku. Oprócz Danny Boy” w jazzowym świecie możecie jeszcze spotkać śladowe ilości rejestracji „Roses Of Picardy”. I chyba tyle. Podobno napisał ponad 3.000 piosenek, ale jakoś po pozostałych ślad zaginął. Wytrwali badacze znajdą może ślady po kilku innych utworach, ale całemu światu Weatherly i tak kojarzy się z „Danny Boy”.

W świecie komercyjnej rozrywki jako pierwsi, jeszcze w latach czterdziestych najbardziej znaną kompozycję Weatherly’ego wykonywali Judy Garland i orkiestra Glenna Millera. Moim jednak zdaniem pierwszą wartą przypomnienia wersją jest nagranie Bena Webstera z albumu King Of The Tenors” z 1953 roku. Cały album jest znakomity, a jeśli popatrzeć na listę znanych muzyków grających i śpiewających tą melodię i ułożyć ją chronologicznie, to od Bena Webstera zaczęła się światowa kariera „Danny Boy”.

Jak każdy doskonały przebój, „Danny Boy” sprawdza się w aranżacjach kameralnych i wykonaniach solowych (Art Tatum z 1953 roku solo na fortepianie), orkiestrowych, z tekstem lub bez. Dla mnie pierwszym wartym przypomnienia wykonaniem tego utworu z tekstem jest nagranie Harry’ego Belafonte. Wyśmienity album „Belafonte At Carnegie Hall” jest również cudem reżyserii dźwięku koncertowego końcówki lat pięćdziesiątych. Seria oznaczana znaczkiem „Living Stereo” wytwórni RCA brzmiała w sposób zdumiewający w momencie swojej premiery. Brzmi równie zdumiewająco dzisiaj. Dobrze zachowane pierwsze wydania z tej serii osiągają zawrotne ceny, a współczesne reedycje wydawane na ciężkim winylu przez małe audiofilskie manufaktury wcale nie muszą być w jakiś cudowny sposób od nowa przygotowywane do tłoczenia. Jak nagrywali koncerty, przeważnie dużych orkiestrowych składów, inżynierowie RCA – nikt nie wie do dzisiaj, ale udawało im się znakomicie. Może nie wszystkie pozycje z tego cyklu są równie wartościowe muzycznie, jak albumy wielkiej wtedy gwiazdy muzyki pop Harry’ego Belafonte, ale wszystkie brzmią niezwykle sugestywnie.

RCA musiała się wtedy postarać, bo późno zrozumieli, że format LP wygra z dużymi płytami na 45 obrotów i mieli trochę do nadrobienia. Znaleźli sobie najlepszy z możliwych sposobów. Dzięki temu możemy dziś posłuchać doskonałych koncertów Belafonte, Boston Symphony Orchestra pod batutą samego Aarona Coplanda, Arthura Rubinsteina, Vladimira Horowitza, ale także Pereza Prado, Tito Puente i Binga Crosby z Rosemary Clooney. Po 1960 roku „Living Stereo” było już tylko kolejnym dopiskiem na okładce albumu. Świat poszedł do przodu i inne płyty konkurencyjnych wydawców też zaczęły brzmieć lepiej.

Współcześnie „Danny Boy” można usłyszeć najczęściej w repertuarze jazzowych wokalistek w towarzystwie dużych orkiestr. Ja jednak wolę wersje kameralne. Dlatego właśnie wybrałem Johnny Casha i po raz kolejny wybitne pod względem realizacyjnym, ale też ciekawe muzycznie wykonaniem pochodzącej z Singapuru piosenkarki i aktorki Jacinthy w towarzystwie naszego basisty Darka Oleszkiewicza. Jej nagranie pochodzi z albumu poświęconego Benowi Websterowi. W ten efektowny sposób historia „Danny Boy” zaczyna się i kończy na postaci Bena Webstera.

O albumach związanych z „Danny Boy” przeczytacie tutaj:

Utwór: Danny Boy
Album: King Of The Tenors
Wykonawca: Ben Webster
Wytwórnia: Verve / Polygram
Rok: 1953
Numer: 731451980616
Skład: Ben Webster – ts, Oscar Peterson – p, Barney Kessel – g, Ray Brown – b, J. C. Heard – dr.

Utwór: Danny Boy
Album: The Complete Pablo Solo Masterpieces (Disc 4)
Wykonawca: Art Tatum
Wytwórnia: Pablo / Fantasy
Rok: 1953
Numer: 090204037247
Skład: Art Tatum – p.

Utwór: Danny Boy
Album: Belafonte At Carnegie Hall - The Complete Concert
Wykonawca: Harry Belafonte
Wytwórnia: RCA Victor / BMG
Rok: 1959
Numer: 07863560062
Skład: Harry Belafonte – voc, Millard Thomas – g, Raphael Boguslav – g, Daniel Barrajanos – bongos, congas, Orchestra.

Utwór: Danny Boy
Album: American IV: The Man Comes Around
Wykonawca: Johnny Cash
Wytwórnia: American Recordings / Universal
Rok: 2002
Numer: 044006333922
Skład: Johnny Cash – voc, Benmont Tench – org.

Utwór: Danny Boy
Album: Here's To Ben - A Vocal Tribute To Ben Webster
Wykonawca: Jacintha
Wytwórnia: Groove Note / JVC / First Impression Music
Rok: 1998
Numer: 4892843000592
Skład: Jacintha – voc, Teddy Edwards – ts, Kei Akagi – p, Dariusz Oleszkiewicz – b, Larance Marable – dr.

10 grudnia 2019

Herb Ellis – Nothing But The Blues

Herb Ellis, fantastyczny jazzowy gitarzysta przez lata zupełnie niesłusznie uważany był za akompaniatora Oscara Petersona. Faktycznie z Petersonem nagrał wiele fantastycznych albumów, zarówno w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak i pod koniec dwudziestego wieku w czasie wielkiego powrotu Petersona do fantastycznego grania, wspomaganego działalnością wydawniczą audiofilskiej wytwórni Telarc.


W naszym jazzowym Kanonie Jazzu pojawiał się kilkukrotnie za sprawą płyt Oscara Petersona, zapomnianego zupełnie niesłusznie duetu z innym wybitnym gitarzystą – Freddie Greenem – Rhythm Willie”, Elli Fitzgerald i całkiem niedawno za sprawą albumu Bena Webstera „King Of The Tenors”. Z pewnością jednak Ellisowi należy się indywidualne miejsce na liście wybitnych jazzowych albumów. W jego artystycznym dorobku jest około 50 albumów obejmujących cały okres jego pracowitej kariery muzycznej. Herb Ellis jako lider zadebiutował w 1956 roku za sprawą albumu „Ellis In Wonderland”. Tytuł adekwatnie opisywał studio nagraniowe. Bowiem można poczuć się jak w tytułowej krainie czarów siedząc obok kolegów z zespołu – Oscara Petersona, Raya Browna, Harry Sweets Edisona, Charliego Mariano, Jimmy’ego Giuffre i Alvina Stollera.

Autorskie albumy Herb Ellis wydawał systematycznie aż do 2003 roku, kiedy ukazał się jego wspólny projekt z Duke’em Robillardem „More Conversations in Swing Guitar with Duke Robillard”, Ostatni album firmowany nazwiskiem Ellisa to najprawdopodobniej „Blues Variations” z 1998 roku. Muzyk zmarł w 2010 roku w wieku 79 lat pozostawiając nie tylko wspomniane pół setki własnych albumów, ale też trudne do policzenia nagrania z największymi – od tych najwcześniejszych z Royem Eldridgem, Benny Carterem, Dizzy Gillespiem, poprzez wspólne nagrania z gitarzystami – Gaborem Szabo, Charlie Byrdem, Barneyem Kesselem, Joe Passem i wieloma innymi do wspomnianych nagrań z Oscarem Petersonem i innymi jazzowymi legendami – Lesterem Youngiem i Benem Websterem. Jeśli z kimś nie grał, to może dlatego, że ten ktoś nie był wystarczająco ważną postacią amerykańskiego jazzu przez ostatnie 60 lat, albo był zbyt awangardowy. Może za wyjątkiem Milesa Davisa. Z nim chyba nigdy Ellis nie grał, ale sam Davis długo stronił od towarzystwa gitarzystów.

Zatem Ellisowi należy się z pewnością miejsce w naszym radiowym Kanonie. Wybór jest trudny. W takiej sytuacji często szukam wskazania możliwie najbliżej źródła, czyli w wypowiedziach samego muzyka. Kiedy Scott Yanow opracowywał materiały do biblii wielbicieli jazzowej gitary – znakomitej publikacji „The Great Jazz Guitarists: The Ultimate Guide” zapytał samego Ellisa o jego najważniejszą płytę. Ten odparł ponoć bez chwili zawahania, że za taką uważa „Nothing But The Blues”, swój drugi autorski album z 1957 roku ze Stanem Getzem i Royem Eldridgem.

Spotkałem się w jazzowej literaturze z tezą, że wiele jazzowych albumów z bluesem w tytule i z mocno bluesową zawartością powstało w końcówce lat pięćdziesiątych w związku z rozpoczynającą się ofensywą awangardy w postaci Ornette Colemana i Cecile’a Taylora. Istotnie końcówka złotej dekady jazzu przyniosła takie albumy jak między innymi „Sonny Stitt Blows The Blues”, „Blues Groove” Colemana Hawkinsa i Tiny Grimesa i „Red Plays The Blues” Reda Norvo. Buck Clayton nagrał nawet dwa – „Buckin’ The Blues” i „Buck & Buddy Blow The Blues” z Buddy Tate’em w 1961 roku. Moim zdaniem to jednak przypadkowe potwierdzenie sztucznie wykreowanej tezy. Jazzowe albumy z bluesowo zorientowanym repertuarem powstawały wtedy i w każdym innym momencie. Poza tym w nagraniach rodzącego się free jazzu też można trochę bluesa odnaleźć, może jest trudniej. Każdy gra jak chce i co chce. Choć czasem trudniej z tego wyżyć, ale gwiazdy grające prawdziwą, rzetelną muzykę zawsze jakoś sobie radziły. Podobnie Herb Ellis. Skoro on uważa „Nothing But The Blues” za swoją najważniejszą płytę, a ja za jedną z tych co najmniej kilku wartych przypomnienia, to w zgodzie z autorem przyznaję, że to album wyśmienity. Nawet jeśli niekoniecznie dobrze zrobiło mu dodanie zupełnie innych nagrań we współczesnych cyfrowych wydaniach. Ostatnie 4 nagrania wersji cyfrowych to bonus – sesja z Paryża z 1 maja 1958 roku z udziałem wielu gwiazd. To dobra muzyka, jednak nie mająca nic wspólnego z oryginalną płytą „Nothing But The Blues”. Być może materiału było za mało na osobny album.

Tak jak w przypadku debiutu – skład wybitny i złożony z wielkich osobowości - Roy Eldridge, Stan Getz i Ray Brown. Przez całe życie Herb Ellis grał z największymi. Podobnie było w przypadku jego ulubionego albumu.

Herb Ellis
Nothing But The Blues
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Numer: 731452167422

09 grudnia 2019

Gorilla Mask – Brain Drain

Troje nieznanych mi wcześniej muzyków tworzy tuż za naszą zachodnią granicą zespół Gorilla Mask. Ich najnowsza płyta „Brain Drain” jest już czwartą produkcją zespołu, o czym dowiedziałem się poszukując, co często się zdarza poprzednich nagrań formacji, której album dotarł do mnie przypadkiem i zrobił na mnie niezwykle pozytywne muzyczne wrażenie.


Ilością muzycznej energii płynącej z tego albumu można obdzielić połowę naszej krajowej tegorocznej produkcji muzycznej. Nawet jeśli taka ciężka stylistyka Wam nie pasuje, warto docenić zaangażowanie i prawdę płynącą z każdego dźwięku. A dźwięków jest dużo. Tego albumu trzeba słuchać głośniej, niż robicie to z wszystkimi innymi jazzowymi produkcjami. Muzyka Gorilla Mask oparta jest na ciężkim, rockowym rytmie basu Rolanda Fideziusa. Formalnie liderem jest prawdopodobnie saksofonista – Peter Van Huffel, co wnioskuję z faktu, że jego nazwisko jest pierwsze na okładce i w dodatku jest kompozytorem wszystkich utworów i producentem albumu.

Nie mam do jego gry lidera żadnych uwag, jednak zapamiętam przede wszystkim rockowy puls basu w jakiś cudowny sposób zgadzający się z free-jazzowymi solówkami saksofonu. Dla mnie to album Rolanda Fideziusa. W dodatku jedna z najciekawszych energetycznych fuzji rocka i jazzu w formie raczej uwolnionej od stylistycznych ograniczeń, jaką słyszałem od lat. Za każdym razem, kiedy przypadkiem odnajduję taki album mam olbrzymi problem z tym, że wiele doskonałej muzyki prawdopodobnie nigdy nie dotrze do mojej głowy. Pewnie codziennie na świecie powstaje mnóstwo fantastycznych dźwięków, o których nie wiemy.

„Brain Drain” to przykład na to, jak stworzyć przebojową płytę bez chwytliwej melodii i wirtuozerskich popisów. Pokręcone, choć nieprzekombinowane rytmy są podstawą muzyki Gorilla Mask. Na tle podkładu Peter Van Huffel może swobodnie improwizować na swoich saksofonach, czasem w klimacie bardziej free-jazzowym jak w „Avalanche!!!”, za chwilę bardziej rockowo – jak w „Barracuda”. Saksofon improwizujący na tle dynamicznego podkładu basu i perkusji to na szczęście nie jedyny schemat muzyczny, jaki mają do zaoferowania muzycy zespołu. Schowany na końcu płyty „Hoser” to improwizacja zbiorowa, zerwanie z formułą saksofon plus sekcja. Zresztą Gorilla Mask to doskonałe trio, choć ja ciągle łapię się na tym, że wsłuchuję się w nuty zagrane przez basistę z większą uwagą, starając się wyłowić je z potoku dźwięków.

W latach siedemdziesiątych ludzie zakochali się w jazz-rockowym graniu dzięki przebojowym melodiom Joe Zawinula i Wayne Shortera. Jednak podstawą zawsze był ciężki rytm. Dlatego ciągle pamiętamy o „Bitches Brew”. Dlatego ja sam często sięgam po moje ulubione, choć dziś mniej pamiętane nagrania Billy Cobhama z tamtych lat i wszystko, co zagrał Jaco Pastorius. Rytm jest podstawą ciężkiego grania, niezależnie, czy jesteście po rockowej, czy jazzowej stronie mocy. A rytm wychodzi muzykom Gorilla Mask wręcz wybitnie. Album możecie na święta podarować zarówno wielbicielom Johna Coltrane’a, jak i Sex Pistols i Billy Cobhama. Jednym da wiarę, że powstaje jeszcze równie ciekawa muzyka co w latach sześćdziesiątych, drugim poszerzy muzyczne horyzonty o nieznane prawdopodobnie dotąd harmonie. Muzyka zespołu jest mieszanką wybuchową trudną do opisania. To trzeba usłyszeć.

Gorilla Mask
Brain Drain
Format: CD
Wytwórnia: Clean Feed / Trem Azul
Numer: 5609063005400

07 grudnia 2019

Mercy, Mercy, Mercy – CoverToCover Vol. 19

Kiedy wielki Julian Cannonball Adderley debiutował w naszym radiowym Kanonie Jazzu, wybrałem „Somethin’ Else” jako jego najważniejsze nagranie. Mało kto mógł mieć w 1958 roku takich muzyków w zespole biorącym udział w nagraniu, jak Miles Davis, Hank Jones, Sam Jones i Art Blakey. Cannonball miał też brata – Nata Adderleya. Ów brat, fantastyczny trębacz, napisał jeden z większych jazzowych przebojów – „Work Song”. Na jego płycie w 1966 roku debiutował też inny ze stricte jazzowych, nie mających swojego rodowodu na deskach Broadwayu ani w filmie, przebojowy jazzowy utwór „Mercy, Mercy, Mercy” napisany przez Joe Zawinula, późniejszego założyciela Weather Report i kompozytora „Birdland”. Utwór po raz pierwszy ukazał się na płycie teoretycznie koncertowej – „Mercy, Mercy, Mercy! - Live At The Club” Juliana Cannonballa Adderleya. Płyta istotnie jest koncertowa i została zarejestrowana w czerwcu 1966 w The Club w Chicago, według tekstu z okładki pierwotnego wydania albumu. Cannonball przyjaźnił się z właścicielem, słynnym DJem z Chicago Rodneyem Jonesem, a album został wydany krótko po otwarciu, żeby pomóc wypromować klub. Jednak materiał powstał zupełnie gdzie indziej – w jednym ze studiów nagraniowych w Los Angeles w październiku 1966 roku. W roli publiczności wystąpiła rodzina i znajomi braci Adderley. W tym samym roku wcześniej, w marcu Cannonball z zespołem rzeczywiście grali w The Club, ale nie zagrali tam jeszcze „Mercy, Mercy, Mercy”, bo Zawinul dopiero tą kompozycję dopracowywał i nadawał jej przebojowego brzmienia po raz pierwszy w Stanach używając Wurlitzera. Te nagrania ukazały się dopiero w 2005 roku jako „Money In The Pocket”.


W taki oto sposób „Mercy, Mercy, Mercy” w wykonaniu koncertowym nie pochodzi z koncertu, tylko ze studia, nie z Chicago, tylko z Los Angeles, ale reszta się zgadza, to niezwykle przebojowy utwór Zawinula, który niespodziewania znalazł się na wysokich miejscach na listach przebojów nawet tych nie jazzowych – utwór wydano na singlu i wszedł do pierwszych dziesiątek amerykańskich list R&B i pop, co nie zdarzało się często poważnym jazzowym zespołom. Od tego czasu cieszy uszy fanów w przeróżnych wykonaniach.

To jest jeden z najdłuższych muzycznie odcinków CoverToCover. Nie mogę się zdecydować, jaką wersję wybrać jako tą jedyną. Jamajska wersja Monty Alexandra z udziałem jednej z genialnych lokalnych sekcji w postaci Robbie Shakespeare’a i Sly Dunbara doskonale oddaje przebojowego ducha oryginału.

Całkiem nowe wykonanie Davida Helbocka i jego Random Control brzmi nowocześnie, a kameralne trio Bogdana Hołowni z jego trudno dziś dostępnej płyty „On The Sunny Side” skupia się na pięknej melodii. Jest też polska wersja z tekstem zespołu Lion Vibrations? Posłuchajmy wszystkich.

O płytach przeczytacie więcej tutaj:

Utwór: Mercy, Mercy, Mercy
Album: Mercy, Mercy, Mercy! - Live At The Club
Wykonawca: Julian Cannonball Adderley
Wytwórnia: Capitol / Blue Note / EMI
Rok: 1966
Numer: 724382991526
Skład: Julian Cannonball Adderley – as, Nat Adderley – ct, Joe Zawinul – p, el. p, Victor Gaskin – b, Roy McCurdy – dr.

Utwór: Mercy, Mercy, Mercy
Album: Tour D'horizon (From Brubeck To Zawinul)
Wykonawca: David Helbock’s Random Control
Wytwórnia: ACT Music
Rok: 2018
Numer: ACT 9869-2
Skład: David Helbock – p, perc, effects, Andreas Broger – ts, ss, cl, Johannes Bar – flug, tp, brass, Andreas Broger – b cl, fl, flug, perc, eff, Johannes Bar – tuba, perc, eff.

Utwór: Mercy, Mercy, Mercy
Album: Monty Meets Sly And Robbie
Wykonawca: Monty Alexander with Sly Dunbar & Robbie Sheakespeare
Wytwórnia: Telarc / Sony
Rok: 2000
Numer: 089408349423
Skład: Monty Alexander – p, Robbie Shakespeare – b, Sly Dunbar – dr, prog, Handel Tucker – kbd, Jay Davidson – sax, Steve Jankowski – tp, Desmond Jones – dr.

Utwór: Mercy, Mercy, Mercy
Album: On The Sunny Side
Wykonawca: Bogdan Hołownia with Dave Clark & Skip Hadden
Wytwórnia: Gowi
Rok: 1997
Numer: 78649726552
Skład: Bogdan Hołownia – p, Dave Clark – b, Skip Hadden – dr.

Utwór: Matka Muzyka - Mercy, Mercy, Mercy
Album: Lion Vibrations & Friends
Wykonawca: Lion Vibrations & Friends
Wytwórnia: V Records
Rok: 2014
Numer: 5903111377052
Skład: Jahga – voc, Kamil Bednarek - voc, Magdalena Milwiw-Baron – as, Adam Milwiw-Baron – tp, Grzegorz Turczyński – tromb, Karol Gola – bs, Piotr Rachon – el. p, org, Artur Kocan – g, Szymon Chudy – g, Wojciech Mazolewski – b, Przemysław Jarosz – dr.

06 grudnia 2019

Simple Songs 2019/2020 – Vol. 9 – 03.12.2019

Kolejne odcinki CoverToCover czekają na swoją premierę radiową. Jeden z najbliższych będzie poświęcony kolejnej niezwykle przebojowej jazzowej melodii. Wśród muzyków jazzowych nie ma zbyt wielu kompozytorów standardów, które napisane od razu stają się przebojami, istnieją w obiegu nie tylko w muzyce improwizowanej i wchodzą na listy przebojów. Jednym z tych największych, mających na swoim koncie najpiękniejsze jazzowe melodie był bez wątpienia Joe Zawinul, autor melodii znanych nie tylko wśród fanów jazzu, autor największego przeboju Weather Report – „Birdland”. Zanim jednak powstało Weather Report, w 1966 roku Joe Zawinul napisał dla Nata Adderleya „Mercy, Mercy, Mercy”, wpisując się od razu na listę twórców jazzowych hitów, na której jest prawdopodobnie do dziś w pierwszej piątce obok Herbie Hancocka, Sonny Rollinsa, Wayne Shortera i Dave Brubecka (za „Take Five”). Sam Adderley też zresztą napisał jeden z największych jazzowych przebojów – „Work Song”, ale to inna historia. Jeśli jazz pozbawić tych melodii, które zostały pierwotnie napsiane do spektakli teatralnych, lub filmów, zostanie cała masa genialnych kompozycji, ale przebojów wychodzących poza ramy jazz jakby mniej… Dlatego warto o nich pamiętać, a „Mercy, Mercy, Mercy” to z pewnością jeden z nich. Utwór miał premierę na płycie Juliana Cannonballa Adderleya o tym samym tytule „Mercy, Mercy, Mercy! - Live At The Club”, z udziałem Nata Adderleya i Joe Zawinula. Poza tym nie mogę się zdecydować, jaką wersję wybrać jako jedyną do CoverToCover, dlatego odcinek o tej kompozycji będzie z pewnością jednym z najdłuższych. Jamajska wersja Monty Alexandra z udziałem jednej z genialnych lokalnych sekcji w postaci Robbie Shakespeare’a i Sly Dunbara, całkiem nową Davida Helbocka i jego Random Control, czy może kameralną Bogdana Hołowni z jego trudno dziś dostępnej płyty „On The Sunny Side”? A może polską wersję z tekstem zespołu Lion Vibrations? Posłuchajmy wszystkich…

* Mercy, Mercy, Mercy – Mercy, Mercy, Mercy! - Live At The Club – Julian Cannonball Adderley
* Mercy, Mercy, Mercy – Monty Meets Sly And Robbie - Monty Alexander with Sly Dunbar And Robbie Shakespeare
* Mercy, Mercy, Mercy – Tour D'horizon (From Brubeck To Zawinul) - David Helbock’s Random Control
* Mercy, Mercy, Mercy – On The Sunny Side – Bogdan Hołownia with Dave Clark and Skip Hadden
* Mercy, Mercy, Mercy – Lion Vibrations & Friends – Lion Vibrations & Friends

Kolejny odcinek CoverToCover, czekający w kolejce na produkcję opisze historię kompozycji członków zespołu U2 „Mysterious Ways” z albumu „Achtung Baby”. Z pewnością nie zabraknie wtedy wykonania Angelique Kidjo z albumu przeróżnych wykonawców pochodzących z Afryki – „In The Name of Love: Africa Celebrates U2”.

Mysterious Ways - In The Name of Love: Africa Celebrates U2 – Angelique Kidjo

Do odcinka o „Imagine” Johna Lennona przygotowuję się od dawna. W tym przypadku wybór też nie będzie łatwy. Nagromadzenie sław w jednym miejscu i czasie kończy się zwykle celebrycką płytą z niekoniecznie ciekawą muzyką. Jednym z nielicznych, którym udają się takie projekty jest Herbie Hancock. Jego wersja „Imagine”, to wokalistki Pink i India Arie i wokalista Seal. Na gitarze Jeff Beck i Lionel Loueke, na Hammondzie Larry Goldings, na basie Marcus Miller, na instrumentach perkusyjnych Alex Acuna. Lider na klawiaturach przeróżnych i wielu innych muzyków. I brzmi doskonale, to mistrzostwo świata przerobienia kameralnego utworu na większy skład.

* Imagine – The Imagine Project – Herbie Hancock

W planowanym odcinku o genialnej kompozycji „Witchi Tai To” niedocenianego Jima Peppera nie zabraknie Jarka Śmietany, ale znajdzie się też Jan Garbarek. Jego album o tym samym tytule z 1974 roku niedawno został wznowiony. Pospieszcie się, bo może znowu na lata zniknąć z półek. Skład wybitny – Bobo Stenson, Palle Danielsson i Jon Christensen.

* Witchi Tai To – Witchi-Tai-To - Jan Garbarek 

03 grudnia 2019

Miles Davis – Bags Groove

Album „Bags Groove” jest w zasadzie przedmiotem z odzysku. Został przez Prestige złożony w 1957 roku z materiału wydanego trzy lata wcześniej na schodzących ze sceny długogrających płytach 10 calowych. W ten sposób powstała hybryda złożona z 2 sesji Milesa Davisa w różniących się istotnie składach. Kompozycja tytułowa w dwu wersjach została nagrana w 24 grudnia 1954 roku z Theloniousem Monkiem przy fortepianie i Miltem Jacksonem na wibrafonie, a reszta pół roku wcześniej z udziałem Horace Silvera i Sonny Rollinsa.


Pozostałe nagrania z legendarnej sesja z udziałem Monka ukazały się na płycie „Miles Davis And The Modern Jazz Giants”, która zawiera z kolei jedno nagranie z 1956 roku z Johnem Coltranem. Tej płyty nie pomylcie przypadkiem z albumem o podobnym tytule „Miles Davis And The Jazz Giants” – składance wydanej wiele lat później, której logiki do dziś nie rozumiem, obejmującej przeróżne, wcześniej publikowane nagrania okresu od 1951 do 1956 roku.

Sesja z 29 czerwca 1954 roku z Rollinsem i Silverem została za to zebrana na „Bags Groove” w całości, poprzednio materiał ukazał się na kilku 10 calowych płytach, choć w końcówce lat pięćdziesiątych owe wyśmienite nagrania zostały również użyte na kilku innych płytach Milesa Davisa.

Trochę było w tym zamieszania, ale Prestige, którego kontrakt z Milesem Davisem trwał od 1951 do 1956 roku jeszcze przez parę lat usiłował konkurować z sukcesem nagrań dla Columbii wydając pozornie nowe albumy Milesa na fali popularności nowszych nagrań dokonanych dla konkurencji.

Wokół spotkania Milesa Davisa i Theloniousa Monka narosło sporo historii o wzajemnych nieporozumieniach. Jako że obaj wielcy muzycy nie słynęli raczej z obiektywnych sądów i nie udzielali często wywiadów, informacje są szczątkowe i przedstawiają nieco inny obraz wydarzeń w Wigilię 1954 roku. Według Milesa sesja była niezwykle udana i w ciągu jednego wieczora powstała doskonała płyta „Miles Davis And The Modern Jazz Giants” i utwór tytułowy do „Bags Groove” w dwóch wersjach. Na okładce płyty zabrakło apostrofu w tytule kompozycji Milta Jacksona, która ukazała się wcześniej na jego płycie „Wizard of the Vibes”. Miles co prawda twierdził, że oczekiwał od Monka raczej oszczędnego grania w czasie jego własnych solówek, ze względu na to, że ten jakoby nigdy nie radził sobie z akompaniamentem dla instrumentów dętych. Jeśli tak powiedział Monkowi, to z pewnością nie wywołało to entuzjazmu pianisty, którego ego było równie wielkie, co Milesa. Miles sam kilkukrotnie, w tym w swojej autobiografii potwierdzał, że muzycy z całą pewnością nie zamierzali się bić, co jest jedną z najczęściej powtarzanych wersji wydarzeń z tego wieczoru.

Podobnie Monk, najpierw odgrażał się pytany o przebieg sesji, że jeśli doszłoby do bójki, to Miles ucierpiałby na tym z pewnością, a później przyjął wersję, że sam odpuścił granie w tle solówek trębacza, bo uznał, że tak będzie lepiej. Faktem jest, że w 1954 roku pozycja Milesa w wytwórni i jazzowym światku była zdecydowanie lepsza, niż Monka, który miał trudności z nagrywaniem własnych albumów i często bywał jedynie uczestnikiem sesji, co nie odpowiadało jego poczuciu wartości. Miał też raczej nieciekawą sytuację finansową, a na sesji spotkał 3 muzyków Modern Jazz Quartet, zespołu, który nie narzekał na dobre propozycje koncertowe i Milesa, który również był wtedy w dobrej sytuacji. Może odrobina zazdrości połączona z poczuciem własnej wartości nie zaspokojonym przez świat zewnętrzny zrobiła swoje. Powstała jednak doskonała muzyka.
Znam sporo osób, dla których „Bags Groove” było początkiem przygody z klasycznym hardbopem z lat pięćdziesiątych, za sprawą masowego wydania tego albumu przez rosyjską Melodię na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Do dziś to wydanie odnajduję często w koszach z używanymi płytami na bazarach w całej Europie. Album wydany został podobno na licencji japońskiego oddziału JVC. Ciekawe, czy w Japonii coś wiedzieli o tej licencji?

Grafikowi odpowiedzialnemu za okładkę nie było po drodze z apostrofem w tytule, więc postanowił go pominąć. Dlatego też tytuł płyty do dziś apostrofu nie ma w odróżnieniu od tytułowej kompozycji Milta Jacsona, który swój tytuł wzięła od jego pseudonimu – Bags.

Warto pamiętać, że to właśnie na „Bags Groove” po raz pierwszy zarejestrowane zostały słynne i grane do dziś standardy Sonny Rollinsa „Oleo”, „Airegin” i „Doxy”. Nie przypominam sobie drugiej takiej sesji w historii jazzu, kiedy to dość w sumie przypadkowo wynajęty do nagrania sideman (Sonny Rollins) przyniósłby trzy tak genialne i jak się miało okazać ponadczasowe kompozycje i pozwolił nagrać je po raz pierwszy na płycie, na której nie był liderem. Takie prezenty dostawał chyba tylko Miles Davis. Zatem jeśli chcecie posłuchać pierwszych wykonań tych standardów, to znajdziecie je na „Bags Groove”. Przy okazji anegdota spożywcza – tytuł „Oleo” wybrany przypadkowo nie ma żadnego związku z Hiszpanią i żadnym innym egzotycznym pomysłem. Jest skrótem potocznym od nazwy popularnego w 1954 roku taniego substytutu masła – oleomargaryny.

Kolejną ciekawostką związaną z „Bags Groove” jest fakt, że po raz pierwszy w studiu Miles użył wtedy w tak szerokim zakresie w czasie swojego sola w „Oleo” słynnego tłumika Harmon, którego brzmienie miało później stać się jego znakiem rozpoznawczym na wiele lat.

Sonny Rollins po raz pierwszy nagrał „Oleo” na płytach koncertowych z 1959 roku, a Miles zdążył już wtedy włączyć tą kompozycję, podobnie jak pozostałe dwie – „Airegin” i „Doxy” do stałego repertuaru koncertowego i studyjnego i nagrać je kilka razy z Johnem Coltranem.

Tylko jedno ekscentryczne solo Monka w obu wersjach tytułowego utworu wystarczy, żeby uznać ten album za jeden z najważniejszych albumów hardbopu. Krótko przed nagraniem tego albumu Miles porzucił heroinę i musiał udowodnić całemu światu, a przede wszystkim sobie, że wraca do wielkiej muzyki. Ten album nie jest oczywistym wyborem nawet dla fanów Milesa Davisa. Jeśli uznają spotkanie swojego idola z Theloniousem Monkiem za ważne – wybiorą raczej „Miles Davis And The Modern Jazz Giants” – tam znajdą więcej nagrań Monka z Davisem, w tym „Bemsha Swing”. Za chwilę w 1956 roku powstanie pierwszy kwintet z Johnem Coltrane’m i wiele płyt, które znają wszyscy. Dlatego właśnie warto przypomnieć ten nieco zapomniany album, równie dobry i ciekawy, jak wszystko co nagrał Miles w późniejszych latach. Odkrywajcie nową muzykę. Miles to nie tylko „Birth Of The Cool”, „Kind Of Blue”, „Bitches Brew” i „Tutu”. Kolejne kilkadziesiąt płyt Davisa czeka w kolejce do Kanonu.

Miles Davis
Bags Groove
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / OJC
Numer: 02521862452

02 grudnia 2019

Iiro Rantala - My Finnish Calendar

Nie poszukujcie analogii do Vivaldiego, bo jej zwyczajnie nie ma. Najnowszy solowy album Iiro Rantali jest dziełem niezwykle angażującym. Solowy projekt zawiera 12 kompozycji własnych pianisty poświęconych kolejnym miesiącom fińskiego roku. Miesiące fińskiego roku są takie same jak te występujące w każdym innym kraju posługującym się światowym kalendarzem. Sam autor albumu w dowcipny sposób popisał każdy z fińskich miesięcy, nie unikając skandynawskich animozji i uszczypliwości. Próbowałem znaleźć analogię między opisami miesięcy we wkładce do albumu i kompozycjami. Prawdę powiedziawszy po wyłączeniu autosugestii podpowiadającej czasem co należy usłyszeć takiego związku nie widzę. Gdyby ktoś pomieszał opisy i utwory i ustawił je w innym porządku pasowałyby do siebie równie dobrze.


Literackiej doskonałości opisu roku typowego Fina uzupełnionej zdjęciem pianisty w oblodzonym przeręblu nie podejmuję się oceniać, choć jest całkiem zabawna. Dobrze, że nie zanurzył w wodzie dłoni, bo pewnie byłoby to dla pianisty ryzykowne. Dla mnie liczy się muzyka.

Dwanaście miniatur łączy się z sobą w jedną muzyczną całość. Producent płyty być może celowo pozostawił kilka dźwięków rozpoczynających kolejną kompozycję w poprzednim nagraniu. W ten sposób po zgraniu płyty do komputera (przynajmniej w moim przypadku, a próbowałem przygotowując audycję zgrać album na kilka sposobów) każdy z miesięcy Iiro Rantali kończy się niespodziewanymi dźwiękami zapowiadającymi nowy miesiąc. Ja słucham płyty, więc nie jest to dla mnie jakiś szczególny problem.

Mam za to wrażenie, że stroiciel fortepianu miał po nagraniu sporo pracy. Nie wszystkie dźwięki na płycie pochodzą ze zwykłych uderzeń w klawisze. To musiało zaboleć fortepian i stroiciela, bo mi takie preparacje nie przeszkadzają. W przypadku Iiro Rantali dodają jedynie niezwykłe brzmienia w paru momentach (choćby w Kwietniu). Nie lubię preparacji fortepianu jako sztuki samej w sobie. Prawdę powiedziawszy od dawna nie słyszałem próby modyfikacji brzmienia tego instrumentu, która miałaby artystyczny sens. W przypadku Iiro Rantali ma.

Iiro Rantala należy do tych niezwykłych artystów, których sztuka polega na równowadze wszystkich potrzebnych muzykowi elementów. Nie jest przesadnie sprawnym technicznie wirtuozem popisującym się szybkimi pasażami. Nie epatuje skokami dynamiki, czy nietypowymi harmoniami. Nie szokuje nietypowymi interpretacjami jazzowych standardów i znanych melodii. Nie szokuje. Pisze piękne melodie, niektóre z jego miesięcy mogłyby stać się przebojami, choć oparte są na prostych rozwiązaniach (na przykład taki Maj). Gdybym miał nie czytając tekstu Rantali, który maj uznaje za fiński miesiąc planowania wakacji uznałbym, że w maju każdy Fin pracuje na taśmie i przykręca śrubki. Prosty rytm i powtarzana melodia tego miesiąca kojarzy mi się ze znanym filmem Charlie Chaplina „Modern Times”. Tam taśma przesuwa się szybciej, ale to przecież Ameryka, a nie Finlandia. Każdy będzie miał inne skojarzenia, ale pobudzanie wyobraźni i zmuszenie mnie do kilkukrotnego wysłuchania nowości od początku do końca, co oznacza zarwaną noc, to to czego oczekuję od każdego nowego albumu jako dowodu jego jakości. Taki właśnie jest „My Finnish Calendar”.

Czekam na fiński tydzień, a może na fiński rok przedstawiony dzień po dniu. „My Finnish Calendar” to doskonałe uzupełnienie fantastycznej dyskografii Iiro Rantali.

Iiro Rantala
My Finnish Calendar
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9882-2

30 listopada 2019

Work Song – CoverToCover Vol. 18


„Work Song” to utwór napisany przez Nata Adderleya, choć znany najbardziej z albumu nagranego przez jego brata Juliana Cannonballa. Tak zresztą było zawsze. Nat pozostawał w cieniu swojego brata aż do jego śmierci w 1975 roku. Kompozytor „Work Song” przeżył brata o ćwierć wieku. Po raz pierwszy utwór ukazał się na płycie Nata Adderleya o tym samym tytule. Wkrótce po premierze albumu w 1960 roku tekst do melodii Nata dopisał Oscar Brown Jr i nagrał tak powstałą piosenkę na swoim albumie „Sin And Soul…”. Jednak, jeśli nie liczyć jego wykonania i nagrania Niny Simone, utwór jest bardziej popularny w wersji instrumentalnej.


Za wersję kompozytorską uważam nagranie jedynie kilka tygodni młodsze, niż to pierwsze. Mnie album „Work Song” nie przekonuje, choć wielu uważa go za jedną z ciekawszych płyt Nata Adderleya. Mnie przeszkadzają wiolonczele Sama Jonesa i Ketera Bettsa. Za to, kiedy Jones pozostaje przy basie, a zamiast drugiego solisty – Wesa Montgomery na gitarze, pojawia się Cannonball, „Work Song” od razu staje się jazzowym klasykiem. Dlatego właśnie dla mnie wersją kompozytorską jest nagranie z albumu „Them Dirty Blues”. W dodatku współczesne wydania tego albumu zawierają dwie wersje tego nagrania. O tej płycie przeczytacie tutaj: Julian Cannonball Adderley Quintet feat. Nat Adderley - Them Dirty Blues.

Wspomniana już Nina Simone nagrywała „Work Song” kilka razy. Utwór posiada tekst, więc trzeba o nim pamiętać, tym bardziej, że Oscar Brown Jr. po ważna postać w historii amerykańskiej muzyki, telewizji, teatru i polityki. Napisał ponad 100 piosenek, wydał kilkanaście albumów, grał w filmach i działał w ruchu na rzecz obrony praw Afroamerykanów. Napisał teksty na ważny album Maxa Roacha „We Insist!” śpiewane przez Abbey Lincoln. Napisał teksty do kilkunastu musicali oraz do „All Blues”.

Bardzo ciekawie na tle innych wersji „Work Song” wypada polskie wykonanie z 2014 roku. Zespół nazwany na okoliczność nagrania płyty Lion Vibrations gościł między innymi Piotra Barona, Jorgosa Skoliasa, Wojtka Mazolewskiego i Natalię Niemen. W ich autorskiej interpretacji „Work Song” gwiazd nie usłyszycie. Te zaszczyciły swoją obecnością inne jazzowe przeboje – „Mercy, Mercy, Mercy”, „Take Five”, „Bernie’s Tune” i „Moanin’”. Jednak nawet bez wielkich nazwisk „Work Song” brzmi w ich wykonaniu znakomicie. Szkoda, że skończyło się, przynajmniej na razie, na jednym albumie. O tej płycie możecie przeczytać tutaj: Lion Vibrations And Friends.

Utwór: Work Song
Album: Them Dirty Blues
Wykonawca: Julian Cannonball Adderley Quintet feat. Nat Adderley
Wytwórnia: Riverside / Capitol
Rok: 1960
Numer: 724349544727
Skład: Julian Cannonball Adderley – as, Nat Adderley – cornet, Barry Harris – p, Sam Jones – b, Louis Hayes – dr.

Utwór: Work Song
Album: High Priestess Of Soul
Wykonawca: Nina Simone
Wytwórnia: Mercury / Verve / Polygram
Rok: 1966
Numer: 042284689229
Skład: Nina Simone – voc, p, orchestra

Utwór: Work Song
Album: Lion Vibrations & Friends
Wykonawca: Lion Vibrations & Friends
Wytwórnia: V Records
Rok: 2014
Numer: 5903111377052
Skład: Jahga – voc, b, Magdalena Milwiw Baron – as, Adam Milwiw Baron – tp, Grzegorz Turczyński – tromb, Karol Gola – bs, Piotr Rachoń – el. p, org, Artur Kocan – g, Szymon Chudy – g, Przemysław Jarosz – dr.