09 grudnia 2011

Michael Patches Stewart – Blue Patches


Historia mojej przygody z dzisiejszą płytą jest dość ciekawa i z pewnością warta opowiedzenia i być może nawet przeczytania… O muzyce będzie nieco później.

A więc to było tak….

Parę lat temu wybrałem się na małą samotną motocyklową wycieczkę do Portugalii. W kategoriach odległości motocyklowych to nie jest znowu jakoś daleko, raptem 3 dni jazdy. Będąc już na miejscu, po poranku spędzonym na odwiedzaniu dobrze znajomych zakątków okolic Lizbony i sprawdzaniu czy wszystkie dziury na malowniczych lokalnych drogach są ciągle na swoim miejscu, a także zjedzeniu kilku ciastek w nie mających sobie równych lokalnych cukierniach, postanowiłem zjeść obiad w jednej z dobrze mi znanych knajpek w miejscowości znanej chyba jedynie miejscowym mieszakańcom – Aldea Do Meco. To miejsce leżące przy wąskiej drodze do przylądka Cabo Espichel, lokalnej turystycznej atrakcji będącej dyżurną lokalizacją do kręcenia różnych filmów fabularnych. Malutka wioska Aldea Do Meco mało ma wspólnego z turystyką, jednak składa się głównie z małych domków, w których(prawie w każdym) umieszczona jest mała restauracja oferująca to, co akurat gospodarzowi, lub zaprzyjaźnionemu rybakowi wczesnym rankiem wpadło w sieć.

Tak więc około 12 w południe usiadłem przy stoliku jednej z tych restauracji, którą znałem z wcześniejszych pobytów w tych okolicach. W niewielkiej sali siedział jeszcze tylko jeden klient, ubrany w cienką surfingową piankę, okolica bowiem to znana amatorom dobrych wiatrów. Ów spalony słońcem jegomość, jak się miało później okazać, przyjechał w poszukiwaniu fali i wiatru z Kostaryki na chwilę i siedział już tak w okolicy prawie rok, bo ciągle fala była dobra…

To złożeniu zamówienia i wyjaśnieniu przy pomocy znanego na całym świecie języka migowego, że mam dużo czasu i chcę trochę posiedzieć i odpocząć, więc kuchnia nie musi się spieszyć postanowiłem dać nieco odpocząć zmęczonym hałasem motocykla uszom. Trzeba bowiem zaznaczyć, że w Portugalii poza szlakami turystycznymi mówić trzeba po portugalsku, albo przy pomocy rąk, jeśli ma się odrobinę szczęścia, można trafić na kogoś, kto zna parę słów po hiszpańsku…

Szukając muzycznego ukojenia uruchomiłem swojego iPoda wyposażonego w zewnętrzny wzmacniacz słuchawkowy i zatkałem uszy zrobionymi na zamówienie dokanałowymi monitorami. Na początek wybrałem płytę Martyny Jakubowicz – „Tylko Dylan”. O tej płycie przeczytacie tutaj:


Zamknąłem oczy i skupiłem się na muzyce i zapachach dochodzących z kuchni. Po dłuższej chwili cała reszta przebywających w restauracji klientów w osobie wspomnianego surfera z Kostaryki postanowiła się ze mną zaprzyjaźnić. Pretekstem, odmiennie od tysięcy takich sytuacji nie była rozmowa w rodzaju: Skąd jesteś, gdzie jedziesz i tak dalej. Tym razem to była wspólna dla nas obojga miłość do świeżej sałatki z małych ośmiorniczek, ale przede wszystkim fakt, którego wcześniej nie zauważyłem, interesując się raczej porannym połowem gospodarza prezentowanym na stercie lodu niż gościem przy stoliku obok….

Tu następuje właśnie moment kulminacyjny całej historii, przypomnę bowiem, że dziś dotyczy ona płyty Michaela Patches Stewarta – „Blue Patches”. To bowiem jest opowieść o globalizacji kultury i tym, że świat jest w sumie mniejszy niż nam się wszystkim wydaje.

Otóż wspomniany już surfer z Kostaryki, którego imię uciekło z mojej pamięci, miał również zatkane uszy niezłymi słuchawkami i na jego stoliku leżał podobny do mojego, mocno zmodyfikowany iPod z dodatkowym wzmacniaczem. W ramach podróżniczej ciekawości łamiącej bariery komunikacyjne, po krótkiej wymianie uprzejmości, która została mocno ograniczona barierą językową, bowiem moja znajomość hiszpańskiego dorównywała znajomości polskiego u mojego rozmówcy, który nie mówił ani słowa po angielsku mój nowo poznany przyjaciel zaproponował chwilową wymianę iPodów…

W ten oto sposób Martyna Jakubowicz zyskała być może pierwszego fana w Kostaryce. Być może, bowiem niewykluczone, żetowarzysz mojego obiadu ciągle surfuje gdzieś pomiędzy Cabo Espichel i Ericeirą po drugiej stronie ujścia Tagu do Oceanu. Ja w tych okolicznościach po raz pierwszy usłyszałem „Patches Blue” Michaela Patches Stewarta.

Lidera dzisiejszej płyty znałem już wcześniej z nagrań z Marcusem Millerem i Alem Jarreau. Jednak tej płyty, mimo, że o niej słyszałem nie można było nigdzie kupić…

Po obiedzie spędzonym w miłym towarzystwie, każdy z nas ze swoim iPodem wrócił do własnego świata. Od wspomnianego surfera po kilku miesiącach dostałem radosnego maila informującego, że udało mu się kupić na Ebayu płytę Martyny Jakubowicz. Niestety ja miałem nieco mniej szczęścia i trudniejsze zadanie. „Patches Blue” to album równie wyśmienity, co niedostępny.

Płyty szukałem kilka lat w wielu miejscach i tych wirtualnych i ciągle jeszcze istniejących prawdziwych sklepach. Bez skutku. Umieściłem ją wysoko na liście poszukiwanych pozycji.

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że za kilka lat poznam Michaela osobiście, że dostanę od niego „Patches Blue” w prezencie przy okazji audycji, którą zrobimy razem, absolutnie przypadkowo w 20 rocznicę śmierci Milesa Davisa… O tej radiowej audycji możecie przeczytać tutaj:


Siedząc w owej knajpce nie wiedziałem nawet, że będę miał okazję prowadzić radiowe audycje, a blog, który teraz czytacie pozostawał ciągle w sferze analogowych zapisków w niezliczonej ilości notesów.

Cała historia jest jak najbardziej prawdziwa i choć nie dysponuję zdjęciem owego surfera, to chwilę później wsiadłem na motocykl i przy okazji spaceru po klifie na którym zbudowano klasztor na Cabo Espichel zrobiłem to zdjęcie:


Tak jednak o muzyce pisać raczej nie wypada, szczególnie takiej, której nie kupicie w najbliższym sklepie…

„Patches Blue” to niezwykle elegancki zbiór jazzowych standardów. Trudno uciec od skojarzeń z największymi nagraniami kwintetów Milesa Davisa. Nagrać płytę z kompozycjami granymi przez wszystkich wielkich jazzowych trębaczy i zachować własny styl, to wymaga odwagi i muzycznego geniuszu. Michael gra w sposób niezwykle wyważony, stonowany, choć nie oznacza to, że nie potrafi zagrać ostrzej. Wierzcie mi, potrafi… W końcu to obywatel Nowego Orleanu… Jeśli mi nie wierzycie, przeczytajcie choćby relację ze wspólnego grania z Jarkiem Śmietaną tutaj:


Michael Patches Stewart nie rozpieszcza swoich fanów nadmiarem solowych projektów. Szkoda… A fanów ma na całym świecie. Znam jednego w Kostaryce, a to lokalizacja dla jazzu bardzo egzotyczna.

Jarosław Śmietana, Wojciech Karolak, Michael Patches Stewart

Trąbka Michaela momentami pozostaje gdzieś z boku, pełni rolę muzycznego komentatora. Kiedy indziej prowadzi temat utworu. Zawsze gra tonem pewnym, wyśmienitym technicznie, w większości z użyciem tłumika, chciałoby się powiedzieć… Podobnie jak Miles Davis, któremu płyta jest dedykowana…

Michael Patches Stewart

„Patches Blue” to także bardzo dobra sekcja rytmiczna, prowadzona pewną ręką przez zupełnie mi niznanego pianistę - Shelly Bery. W tych kompozycjach, w których to fortepian odgrywa główną rolę w prowadzeniu tematu trąbka ma rolę podobną do gitary Billa Frisella na wielu jego solowych płytach. Jest w centrum muzycznych wydarzeń, ale nie stara się zawładnąć muzyczną przestrzenią. Komentuje to, co grają inni. Takie podejście do muzycznej faktury to cecha wielkich liderów. Znowu chciałoby się powiedzieć, że tak grał ze swoimi zespołami w latach sześćdziesiątych Miles Davis. I choć Shelly Bery to z pewnością nie Herbie Hancock, ani Wynton Kelly, to gdyby „Patches Blue” powstała w owym czasie i została wydana przez Blue Note, byłaby dziś klasykiem gatunku.

A tak… Nie mogę Wam nawet poradzić wycieczki do najbliższego sklepu, bowiem z pewnością dzisiejszej płyty tam nie znajdziecie. Może kiedyś zostanie wznowiona. Tą drogą mogę jedynie w imieniu międzynarodowej społeczności fanów zaapelować o to do posiadaczy praw do tej wyśmienitej muzyki. Sam kupię parę sztuk dla znajomych, bowim to płyta wyśmienita…

Michael Patches Stewart
Blue Patches
Format: CD
Wytwórnia: Hip Bop
Numer: 5014929801629

08 grudnia 2011

Simple Songs Vol. 41


Wczoraj bohaterem dwugodzinnej audycji miał być Charlie Haden. Niestety z dwugodzinnej audycji w ostatniej chwili zrobiła się godzinna. Nie umawialiśmy się z Michałem Foggiem, jakie płyty przyniesiemy do studia. Mój pomysł polegał na wyszukaniu nagrań nietypowych, mało znanych, a być może również nie figurujących w oficjalnych dyskografiach Charlie Hadena.

Większość dobrych kontrabasistów, a Charlie Haden od początku lat siedemdziesiątych należy do ścisłej światowej czołówki, nagrywa wiele, uczestnicząc w setkach sesji. To sprawia fanom kłopot, często zebranie całej dyskografii jest zwyczajnie niemożliwe, nie tylko ze względu na zasobność portfela, ale też dostępność informacji o sesjach w których muzyk brał udział, szczególnie tych starszych, umownie licząc, sprzed ery internetu…

Tak więc z prezentacji płyt najważniejszych w karierze artysty, tych nagrywanych w składzie nazywanym Quartet West, płyt z Patem Metheny, Keithem Jarrettem, czy cyklu Montreal Tapes przetykanej od czasu do czasu ciekawostkami zrobił się wczoraj zbiór samych ciekawostek. Mam nadzieję, że ciekawych…

Zacznijmy więc od dość wczesnego nagrania, o którym mało kto dziś pamięta. To płyta Johna Coltrane’a wydana po jego śmierci, a właściwie płyta Alice Coltrane (tak jest do dziś wznawiana), która użyła do jej wytworzenia wcześniej nagranej sesji swojego męża, dograło co nieco, pozmieniała i po odrobinie studyjnej obróbki wydała jako „Infinity”. Jednak skoro mają być ciekawostki, to sięgniemy po dłuższą o kilka minut wersję utworu „Joy” z tej płyty, umieszczoną w wyśmienicie przygotowanym 8 płytowym zestawie nagrań Johna Cotrane’a „The Classic Quartet - Complete Impulse! Studio Recordings”. Na płycie numer 7 znajdziemy tzw. drugą wersję kompozycji „Joy”. Zagrają oprócz lidera, McCoy Tyner na fortepianie, Elvin Jones na perkusji, Alice Coltrane na wibrafonie (trudno to w tym nagraniu usłyszeć) i instrumentach smyczkowych, a także dwu kontrabasistów – nasz dzisiejszych bohater – Charlie Haden i Jimmy Garrison. Nagranie pochodzi z 1965 roku, a jego treścią jest w zasadzie po krótkim przedstawieniu tematu skomponowanego przez Johna Coltrane’a muzyczny dialog dwu kontrabasów…

* John Coltrane – Joy - The Classic Quartet - Complete Impulse! Studio Recordings

Przenieśmy się teraz w czasy nieco nam bliższe, choć w przypadku muzyki jazzowej to niekoniecznie oznacza zmianę na lepsze… Jest rok 1994. Płyta, której fragmentu za chwilę posłuchamy brzmi dokładnie tak, jak wynika to z jej okładki, składu muzyków i wybranych kompozycji. Płytę firmuje trio Gingera Bakera, którego cały świat już chyba zawsze będzie pamiętał przede wszystkim z zespołu Cream, choć to dla niego mało sprawiedliwe… Oprócz lidera grającego na bębnach usłyszymy oczywiście Charlie Hadena i grającego na gitarze Billa Frisella. Ta muzyka brzmi właśnie tak. Dla kompozycji Theloniousa Monka „Straight, No Chaser” rockowy styl gry Gingera Bakera jest nieco zbyt ciężki. Charlie Haden jest świetny, a Bill Frisell jak zwykle pozostają gdzieś z boku komentuje całość w niezwykle charakterystyczny dla siebie oszczędny sposób…

* Ginger Baker Trio – Straight, No Chaser – Going Back Home

Kiedy patrzę na przedstawioną przez Wikipedię biografię artysty, którą otworzyłem sobie słuchając poprzedniego utworu, zdumiewa mnie nieco mocne stwierdzenie autora, że Charlie Haden kojarzony jest przede wszystkim z długoletnią współpracą z Ornette Colemanem. W sumie takiego stwierdzenia nie można wywieść ilości płyt, które Charlie Haden nagrał z Ornette Colemanem w stosunku choćby do swojej solowej dyskografii, ani z poziomu sprzedaży tych płyt (albumy w rodzaju „The Shape Of Jazz To Come”, czy „Free Jazz: A Collective Improvisation” raczej na sukces komercyjny szans nie miały nigdy, choć są dla rozwoju free kamieniami milowymi). Dla mnie Charlie Haden jest jednym z nielicznych kontrabasistów, który kojarzony jest przez fanów jazzu głównie ze swoich solowych projektów. To być może jedyny taki kontrabasista. A to znaczy bardzo wiele. Tego nie da się powiedzieć nawet o Rayu Brownie… Przyniosłem dziś do studia „Free Jazz”, ale to zbyt oczywisty album, jak na kolekcję muzycznych ciekawostek z obszernej dyskografii Charlie Hadena. Posłuchajmy fragmentu nieco mniej znanej, a równie ciekawej płyty w podobnej konwencji. To będzie tytułowe nagranie z albumu „Mama Too Tight” Archie Sheppa. Zagrają oprócz lidera (saksofon tenorowy) i Charlie Hadena (kontrabas) również Graham Moncur III i Roswell Rudd na puzonach, nieco mnie znany Perry Robinson na klarnecie, Tommy Turrentine na trąbce, wszędobylski Howard Johnson na tubie (jak to dobrze grać na mało popularnym instrumencie) i Beaver Harris na perkusji.

* Archie Shepp – Mama Too Tight – Mama Too Tight

Cykl albumów Montreal Tapes nagranych na żywo w czasie festiwalu w Montrealu, gdzie Charlie Haden był w 1989 roku rezydentem jest absolutnie fenomenalny. Taka ilość tak różnej muzyki zagrana w okresie zaledwie kilku festiwalowych dni… Moim ulubionym albumem  z tego festiwalu jest nagrania Charlie Hadena z Gonzalo Rubalcabą i Paulem Motianem. Gonzalo Rubalcaba i Charlie Haden rozumieją się jak mało który pianista z kontrabasistą. Ta płyta jest w związku z tym wyśmienita. Z pewnością kiedyś znajdziemy na nią czas. Jednak dziś miały być ciekawostki, więc posłuchajmy innego wspólnego nagrania na żywo tych muzyków. To będzie rejestracja pochodząca z 1993 roku utworu Charlie Hadena „First Song” umieszczona na płycie Gonzalo Rubalcaby „”Imagine: Gonzalo Rubalcaba In The USA”. Solowe wykonanie „Imagine” Johna Lennona z tej płyty jest jedną z najlepszych interpretacji tej wyśmienitej kompozycji, jaką znam. Dziś jednak ma być Charlie Haden, więc posłuchamy równie pięknego duetu.

* Gonzalo Rubalcaba & Charlie Haden – First Song - Imagine: Gonzalo Rubalcaba In The USA

Kolejne nagranie będzie pochodziło z płyty, która sama w sobie z pewnością nie jest nieznaną ciekawostką. Jednak jej pojawienie się w kontekście prezentacji nagrań Charlie Hadena z pewnością nie jest oczywiste. W związku z tym wykorzystam okazję, żeby po raz kolejny zaprezentować jedną z moich absolutnie ukochanych płyt, bez których nie wyobrażam sobie żadnej dobrej kolekcji nagrań. Wszyscy powinniście mieć tą płytę. To „A Turtle’s Dream” Abbey Lincoln. Album absolutnie przepiękny, zarejestrowany w 1995 roku. Na tej płycie zagrali razem Charlie Haden i Pat Metheny. Być może właśnie na tej sesji wpadli na pomysł nagrania kilkanaście miesięcy później „Beyond The Missouri Sky”. Album Abbey Lincoln otwiera „Throw It Away” z udziałem Charlie Hadena i Pata Metheny.

* Abbey Lincoln – Throw It Away – A Turtle’s Dream

Na koniec będzie fragment jednego z tych nagrań, które z pewnością przyniósłby do studia również Michał Fogg. Repertuar tej płyty to w większości kompozycje Django Reinhardta. Płytę otwiera kompozycja „Django” Johna Lewisa napisana dla Modern Jazz Quartet. Album nosi tytuł jedynej kompozycji Charlie Hadena umieszczonej na tej płycie – „Gitane”. Album nagrali wspólnie Charlie Haden i francuski gitarzysta Christian Escoude. Z tej płyty posłuchamy nieco mniej znanej kompozycji Django Reinhardta – „Bolero”.

* Charlie Haden & Christian Escoude – Bolero - Gitane

Ciekawostek w dyskografii Charlie Hadena jest dużo więcej. Do pomysłu wspólnej audycji z Michałem Foggiem z pewnością jeszcze wrócimy…

07 grudnia 2011

Brad Mehldau And Renee Fleming – Love Sublime


Przedziwna to płyta nawet jak na album z wyjątkowo zróżnicowanej dyskografii Brada Mehldaua. Choć gdyby to był album Renee Fleming, sprawy wyglądałyby nieco inaczej. Prawdopodobnie to dzięki temu, że Brad Mehldau napisał całą muzykę na ten album, płyta ukazała się jako ich wspólne nagranie.

W warstwie wykonawczej „Love Sublime” to przede wszystkim śpiew Renee Fleming, Brad Mehldau pełni rolę akompaniatora dla głosu wokalistki.

Gdyby w złotych czasach opery istniały technologiczne możliwości nagrywania muzyki, „Love Sublime” byłoby zapewne rodzajem płyty demo przygotowanej przez kompozytora nowej opery dla potencjalnych wydawców i managerów scen operowych. Tak właśnie brzmi ten album. Jak muzyczna wprawka, raczej prezentacja kompozycji, niż jej pełne wykonanie.

Inspiracją do powstania płyty były wiersze Rainera Marii Rilkego i Louise Bogan. Wiersze wyśpiewane przez Renee Fleming nieco bez ekspresji, w sposób właściwy dla klasycznej techniki śpiewu operowego. Całość brzmi więc tak, jakby artyści chcieli pokazać pomysł, który w towarzystwie orkiestry i wizualnych środków wyrazu stać się może pełnowartościowym spektaklem muzycznym.

„Love Sublime” nie jest pierwszym przejawem zainteresowania Brada Mehldaua twórczością Rainera Marii Rilkego. Dzisiejsza płyta została wydana w 2006 roku, kilka lat wcześniej, w 1999 rokuświatło dzienne ujrzał album instrumentalny pianisty – „Elegiac Cycle”, również inspirowany twórczością Rilkego, o którym przeczytacie tutaj:


Być może oba zabiegi zrealizowane są celowo, jednak całość nagrana jest za cicho, a fortepian został przez realizatorów dźwięku wycofany tak, że momentami jego dźwięki niemal zupełnie giną na tle mocnego głosu Renee Fleming. Również taki właśnie sposób realizacji nagrania wspiera tezę, że to powinna być płyta Renee Fleming i dodatkow podkreśla nieco warsztatowy, demonstracyjny charakter całości. Być może kiedyś powstanie nagranie tej muzyki w większym składzie instrumentalnym. Mam wrażenie, że byłoby ciekawsze…

Idea Śpiewania ambitnych wierszy zawsze pachnie mi nieco szukaniem dodatkowego rynku zbytu wśród wielbicieli poezji i dostarczaniem dodatkowego tematu, swoistego gotowna dziennikarzom piszącym o albumie.

Głos Renee Fleming brzmi czysto i technicznie poprawnie, choć nieco brakuje w nim emocji. Trzeba też pamiętać, że głosy operowe przez kilkaset lat ewolucji gatunku miały na celu przede wszystkim przebić się przez brzmienie orkiestry, a nie przekazać treść tekstu. Cała teoria i praktyka trafiania w odpowiednie przedziały pasma akustycznego stoi nieco w sprzeczności ze zrozumiałym przekazaniem treści.

W przedstawieniu operowym uciekające z klarownego przekazu słowa są uzupełniane przez scenografię, kostiumy i całość scenicznej sytuacji w której umieszczone jest wykonanie. Głos pozbawiony tego wszystkiego pozostaje nieco bezbronny. Większość tekstów śpiewanych na „Love Sublime” przez Renee Fleming jest słabo czytelna, choć oczywiście można słuchać z książeczką dołączoną do płyty w ręku, w niej bowiem umieszczono wszystkie teksty. To odczytanie śpiewanego tekstu jest samow sobie niezłą łamigłówką, nawet dla przyzwyczajonego do operowej stylistyki słuchacza.

W sumie to pozycja nietypowa, muzycznie płycie nie da się nic zarzucić, to dwoje wielkich artystów. W tym jednak przypadku mnie nie przekonują. Jestem jednak pewien, że „Love Sublime” może mieć wielu fanów, ja się jednak do nich nie zaliczam. To nie jest płyta zła, tylko nie jest moja… Znam udane projekty łączące muzyków jazzowych i śpiewaków operowych. One jednak są bardziej klasyczne, jak choćby owoce współpracy Wyntona Marsalisa z Kathleen Battle.

Brad Mehldau And Renee Fleming
Love Sublime
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch / Warner
Numer: 075597995220

06 grudnia 2011

Billy Bang’s Survival Ensemble – Black Man’s Blues


„Black Man’s Blues” to prawdopodobnie płytowy debiut (przynajmniej oficjalny) Billy Banga w roli lidera własnej formacji. Płyta została nagrana w 1977 roku. William Parker grający na tej płycie na kontrabasie będzie przez ponad 10 lat muzycznym partnerem lidera.

Nie spodziewajcie się po tej płycie skrzypcowych fajerwerków. To klasyczna pozycja free jazzowa z nutą politycznego zaangażowania w powszechnym wtedy nurcie walki o prawa czarnej ludności RPA. Mamy tu więc otwartą formę zbiorowej improwizacji i nieco politycznej recytacji. Teksty recytuje sam lider, a improwizują głównie jego skrzypce i saksofony Bilala Abdura Rahmana, saksofonisty, którego oprócz dzisiejszej płyty jakoś nie udało mi się odnaleźć na innych nagraniach. Być może to pseudonim wykreowany na potrzeby tej płyty, choć soundu nie rozpoznaję, trudno sobie wyobrazić, żeby muzyk z tak nieprzeciętnym warsztatem i inwencją improwizatorską nagrał jedynie jedną płytę…

Stali czytelnicy wiedzą, że free nie jest moją specjalnością i szczególnie ulubionym gatunkiem. Stąd też jeśli jakaś płyta free jazzowa stoi na mojej półce, to jest w tym jakaś specjalna myśl, coś, co ten konkretny album wyróżnia. Oczywiście już sam fakt użycia skrzypiec jako jednego z dwu głównych (razem z saksofonem) instrumentów daje tej płycie fory, ale to z pewnością nie byłoby wystarczającym powodem do poświęcenia czasu tej płycie.

W przypadku „Black Man’s Blues” tym czymś są wyśmienite wspólne improwizacje skrzypiec i saksofonu. Pewnie to ma jakieś naukowe uzasadnienie, może jednak wystarczy stwierdzenie, że te instrumenty wyraźnie do siebie pasują. Trzeba jednak przyznać, że w większości przypadków, owo dopasowanie to łatwość zmiany instrumentu ze skrzypiec na saksofon lub odwrotnie. Album „Black Man’s Blues” to wspólne granie tych dwu instrumentów. I to granie wyśmienite. Może nieco w tej muzyce za mało skrzypiec, których zapewne spodziewają się fani lidera.

Billy Bang zmarł wiosną 2011 roku, ale od 1977 roku – czasu nagrania dzisiejszego albumu nagrał wiele wyśmienitych płyt, na których skrzypiec jest dużo więcej, czasem nawet nieco za dużo…

Muzyka jest prawdziwa, jest w niej pasja i wiele emocji. To z pewnością nie jest przekombinowana jazzowa awangarda, choć trudno nie zauważyć stylistycznych odniesień (nie wiem, jak bardzo świadomych) , głównie w warstwie rytmicznej do dokonań Art Ensemble Of Chicago.

Gdzie w saksofonowo – skrzypcowej improwizacji schował się tytułowy blues? To przede wszystkim wyśmienita gra na kontrabasie Williama Parkera. Już jedynie dla jego solówek warto poświęcić płycie trochę czasu. Skrzypce i saksofon dostajemy jako bonus.

Nie przepadam za free, a do tej płyty wracam co jakiś czas… W przypadku takiego albumu to dobra rekomendacja…

Billy Bang’s Survival Ensemble
Black Man’s Blues
Format: LP
Wytwórnia: NoBusiness Records
Numer: 4779022072079

05 grudnia 2011

Jim Hall – Jazz Guitar: The Complete


Wprowadzeniem tej płyty do naszego jazzowego Kanonu otwieramy zupełnie nowy rozdział w jego historii. Miejsce w Kanonie należy się nie tylko tym płytom, które są rozpoznawalne przez wszystkich fanów muzyki, nawet tych, którzy nie słuchają jazzu na codzień. To także te albumy, o których istnieniu i znaczeniu dla rozwoju naszej ukochanej muzyki wiedzą tylko nieliczni i na których piękno postaramy się zwrócić Waszą uwagę. Kanon Jazzu to nie tylko „Kind Of Blue”, czy „A Love Supreme”, lub „Out To Lunch”. To także wiele dziś zapomnianych nagrań z bardzo odległej przeszłości, które dziś nie brzmią może nowocześnie, ale w swoim czasie były wielkimi przebojami, jak choćby nagrania Jelly Roll Mortona, czy wiele nagrań orkiestr swingowych. To także płyty znane często tylko muzykom i kolekcjonerom, te, które nie miały szczęścia odnieść komercyjnego sukcesu, zawierające jednak wybitną, nieznaną szerszej publiczności muzykę. Rodzaj relikwii, które widzieli tylko wybrani. Dzisiejszy album to właśnie tego rodzaju nagranie.

To był debiut Jima Halla jako lidera. Nie był wtedy jeszcze liderem doświadczonym w zakresie zarządzania rolami ludzi obecnych w studio. Bez jego wiedzy, a na pewno bez jego zgody, powstały 3 różne wersje albumu. Producenci dograli perkusję (Larry Bunker), której na sesji nie było. W tajemniczy sposób z nagrań zniknęły też niektóre solówki Carla Perkinsa (fortepian) i Reda Mitchella (kontrabas). Materiał też zmontowano zupełnie inaczej, niż chciał tego sam lider, a w dodatku część oryginalnych taśm od razu skasowano pozostawiając tylko mix, a inne z czasem zaginęły… W ten oto sposób producenci wyprodukowali prawdopodobnie jedyny na świecie album jazzowego trio nagrany przez 4 muzyków… W innych wczesnych wydaniach umieszczano pewne utwory, a inne się nie pojawiały.

Tak więc z oryginalnych 10 ścieżek tylko 4 zostały wydane w pierwotnej edycji w 1957 roku w formie takiej, jak chciał Jim Hall. Pozbieraną z różnych dostępnych źródeł, w tym z pierwszych wydań LP znalezionych gdzieś w nienaruszonym stanie kolekcjonerskim muzykę wydano w formie takiej jak pierwotnie planował lider dopiero w 2011 roku, w wytwórni Essential Jazz Classics. Nagrania pieczołowicie zremasterowano z całkiem dobrym efektem biorąc pod uwagę skąpy materiał źródłowy. Od czasu do czasu słychać, że część materiału została zaczerpnięta do tej edycji z płyt analogowych, czasem brakuje nieco kontroli dźwięku kontrabasu… Jednak swingu nic nie zabije. A to jednak z najbardziej swingujących płyt jakie znam.

To wręcz wzorzec dobrego swingu. Niebanalnego, nowoczesnego, pozostawiającego dużo miejsca dla pozostałych muzyków. To inteligentne i niezwykle dojrzałe improwizacje lidera w momencie nagrania mającego niewiele ponad 25 lat i niewielkie doświadczenie, zdobyte głównie w kwintecie Chico Hamiltona. Taka płyta mogłaby powstać również dziś i brzmiałaby równie świeżo. Teoretycznie przestarzała swongowa konwencja z liderem grającym w stylu umieszczonym gdzieś pomiędzy brzmieniem Django Reinhardta i Charlie Christiana, jednak już wtedy niezwykle rozpoznawalnego.  Jim Hall (rocznik 1930) pozostaje do dziś aktywnym muzykiem i w jego stylu ciągle słychać echa tego co zagrał na „Jazz Guitar”. Oszczędność nie jest cechą powszechną dla dojrzałych gitarzystów. Cechą geniusza jest rozumieć miejsce dźwięków w czasoprzestrzeni. Jimm Hall już w 1957 roku grał dokładnie tyle nut, ile potrzeba i ani jednej więcej.

Pozostali muzycy są wyśmienitymi partnerami lidera. Posłuchajcie choćby jak prowadzi temat Carl Perkins (fortepian) w „Thanks For The Memory” lub w „Stella By Starllight”, albo jaki walking, niezbędny do swingowego grania prezentuje Red Mitchell (kontrabas) w „Tangerine”. W tym kontekście zupełnie niezrozumiała wydaje się decyzja producentów o usunięciu niektórych solówek obu muzyków. Części z nich już nigdy nie usłyszymy, bowiem taśmy matki zostały skasowane, co było dość powszechną praktyką w latach kiedy były jeszcze dość drogim materiałem…

Gitarowe trio Jima Halla na zawsze wyznaczyło wzorzec podobnego grania, choć złoty wiek jazzowej gitary miał nastąpić dopiero w latach sześćdziesiątych za sprawą takich postaci jak Wes Montgomery, Johnny Smith, Kenny Burrell, Grant Green, czy Pat Martino. Oni wszyscy grali inne melodie, jednak wszyscy z pewnością słyszeli i podziwiali „Jazz Guitar”, traktując ten album jak swoisty elementarz stylu. Sposobu grania, który przez lata zmieniał się wraz ze zmieniającą się modą, stopniowo komplikując harmonię i odchodząc od bardzo ważnego dla Jima Halla w początkach jego kariery swingu. Hard-bopowe granie wspomnianych gitarzystów w latach sześćdziesiątych w prostej linii pochodzi jednak od tego co wymyślił Jim Hall.

W wydaniu z 2011 roku Wytwórnia Essential Jazz Classics dodała kilka wartościowych bonusów, choć to dodatki raczej dla fanów Johna Lewisa, bowiem Jim Hall gra w nich raczej role muzyka towarzyszącego fortepianowi Johna Lewisa. Nie zmienia to jednak faktu, że te dodatki, co w przypadku bonusów nie jest częste, są całkiem muzycznie wartościowe. Prawdopodobnie są to nagrania do odnalezienia na jakiś płytach Johna Lewisa, przynajmniej tych mniej oficjalnych, jednak tutaj w związku z udziałem Jima Halla mają sens, bowiem powstały w tym samym okresie co „Jazz Guitar”. Szczególnie ciekawie brzmi duet Jima Halla i Johna Lewisa w kompozycji tego ostatniego – „Two Lyric Pieces: Pierrot / Colombine”.

Jim Hall Trio
Jazz Guitar: The Complete
Format: CD
Wytwórnia: Essential Jazz Classics
Numer: 8436028697779

Miles Davis Quintet – Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1


Uważni obserwatorzy rynku mogą mieć wrażenie, że Miles Davis wydaje teraz, ponad ponad 20 lat od swojej śmierci więcej ciekawych i wartościowych płyt, niż w niektórych słabszych okresach za życia. Ciągle wytwórnie (głównie Sony, do której należą teraz archiwa Columbia Records i Warner) odnajdują wcześniej nieodkryte i nieznane, przynajmniej na oficjalnym rynku nagrania.

Tytuł albumu – „Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1” wskazuje, że możemy spodziewać się dalszych płyt z tej serii. Pudełko zawiera 3 płyty CD i jedną płytę DVD.  Ta ostatnia zawiera ponad godzinę nagrań z dwu koncertów kwintetu z europejskiej trasy zespołu z 1967 roku z Karlsruhe i ze Sztokholmu. Na płytach audio znajdziemy nagrania z Paryża, Andwerpii,  i Kopenhagi. Zawartość płyty DVD była dostępna od 2009 roku w zestawie 70 płyt nazwanym „The Complete Miles Davis Columbia Album Collection”.  Powiedzmy to od razu… To było nieuczciwe. Nie sądzę, by jakikolwiek fan Milesa Davisa kupił kosztujący fortunę box dla godzinnego DVD i kilku dodatkowych ścieżek na paru płytach CD. Przecież większość płyt już i tak mamy, a być może niektóre nawet w kilku edycjach… Kiedy ten zestaw się ukazał, pomyślałem, że koncertów z Karlsruhe i Sztokholmu prawdopodobnie nigdy nie zobaczę. Być może już wtedy managerowie Columbii mieli plany wydania „Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1”, albo dodali płytę DVD pod naciskiem fanów, którzy nie chcieli po raz kolejny kupować 70 płyt, które już mają.

Teraz jednak mamy możliwość obejrzenia koncertów i w dodatku kupienia całego zestawu zawierającego w sumie 4 płyty za dobrą cenę. Być może forma wydawnictwa jest dość uboga (dla tych, którzy mają na półce serię wydawnictw Columbii z muzyką Milesa Davisa z tzw. metalowym grzbietem). Jednak zawartość muzyczna jest wyśmienita. Na płyatch CD znajdziemy trzy, wcześniej niepublikowane (oficjalnie) koncerty z trasy z 1967 roku.  Część tej muzyki była dostępna na różnego rodzaju bootlegach, jednak ich jakość techniczna z pewnością nie była tak dobra, jak materiału wydanego przez Sony.

O „Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1” pisać jest o tyle trudno, że właściwie wszystko, co przychodzi mi na myśl napisał już o tym zestawie Ashley Kahn, jeden z najwybitniejszych i bez wątpienia niesłychanie obiektywny jazzowy krytyk w obszernym tekście w dołączonej do wydawnictwa książeczce. Ashley Kahn specjalizuje się w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Napisał między innymi „Kind Of Blue: The Making Of The Miles Davis Masterpieces”, „A Love Supreme: The Creation Of John Coltrane’s Classic Album” oraz obszerne historie wytwórni Blue Note i Impulse. Te książki przy okazji polecam wszystkim, jako niedoścignione wzorce monografii pojedyńczych albumów (może jeszcze ten sam poziom utrzymuje Greil Marcus piszący o Bobie Dylanie).

Nietrudno śledząc dyskografię Milesa Davisa zauważyć, że zespół, zwany przez wielu Wielkim Kwintetem, kto wie, czy nie największym w historii jazzu, który zagrał koncerty zarejestrowane na „Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1” to był najdłużej istniejący skład grający z Milesem Davisem w jego trwającej ponad 40 lat karierze.

Kwintet nagrał w tym składzie wiele płyt i zagrał dziesiątki, jeśli nie setki koncertów w USA i w Europie. Część z tych koncertów dostępna jest oczywiście w lepszej, lub gorszej jakości w drugim obiegu. Tu jednak mamy do czynienia z wydaniem oficjalnym, które wyróżnia dobra jakość rejestracji (może za wyjątkim materiału na płycie DVD) i wspomniana już świetnie opracowana książeczka z tekstem autorstwa Ashleya Kahna. W komplecie dostajemy też świadomość, że kupując ten album nie wspieramy też piratów wydających bootlegi, a prawowitych posiadaczy praw do jego nagrań.

Oglądając DVD mam reflekcję podobną do tej, która towarzyszyła mi kieyd pierwszy raz oglądałem DVD dołączone do wyśmienitego wydawnictwa „Bitches Brew: 40th Anniversary Collector’s Edition”, czyli koncertu z Kopenhagi z 1969 roku. To już zupełnie inna muzyka, jednak całkowity brak ekspresji na twarzach i stoicki spokój grających muzyków zupełnie nie przystaje w obu filmach do muzyki, która płynie z głośników.

Płyty CD to byłby niezły materiał do wielogodzinnych analiz tego, jak zmieniała się muzyka w ciągu kilku dni. Czy to reakcja na publiczność, forma dnia, nastrój, kwota honorarium, zmęczenie lub jego brak? Kiedyś takie analizy były dla mnie zajmujące. Pamiętam dwa takie zestawy. Pierwszy z nich, to wydany wiele lat temu box Milesa Davisa – „The Complete Live At The Plugged Nickel” z 1965 roku – to 7 płyt CD nagranych z koncertów zagranych w dwa dni przez ten sam skład, co dzisiejszym album. Ten zestaw pozostaje do dziś jednym z moich ulubionych albumów Milesa Davisa. Drugie tego rodzaju wybitne wydawnictwo, to „Keith Jarrett At The Blue Note - The Complete Recordings” – to z kolei 6 płyt nagranych przez trio pianisty w ciągu 3 dni. Oba te wydawnictwa mają już ponad 10 lat, w tym czasie słuchałem tych płyt zapewne dziesiątki razy. Dziś jednak słucham inaczej. Cieszę się muzyką i nieco mniej analitycznie analizuję to, jak muzyka zmieniała się w czasie.

Muzyka na „Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1” nie jest tak wybitna, jak ta nagrana dwa lata wcześniej na „The Complete Live At The Plugged Nickel”. Tu słychać już zbliżającą się elektryczną rewolucję. Przecież już za moment Wayne Shorter, Herbie Hancock, Tony Williams i sam Miles Davis staną się razem i osobno twórcami jazz-rocka. Najbardziej słychać to w grze Tony Williamsa, od 1965 do 1967 roku stawała się w płynny sposób coraz bardziej ekspresyjna i metaliczna. Wolę Tony Williamsa z 1965 roku… Poza tym to i tak muzyka wybitna i niedościgniony wzorzec dla wszystkich jazzowych kwintetów wtedy, teraz i już zawsze.

Miles Davis Quintet
Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1
Format: 3CD+DVD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 886979405325

04 grudnia 2011

John Coltrane – A Love Supreme


Wpadła mi ostatnio w ręce książka. Może nawet ją przeczytam, kiedy przyjdzie na nią kolej, bowiem z czytaniem ostatnio nie nadążam.  Mam jednak zwyczaj przeglądania książek zanim odstawię je na półkę, ciągle rosnącą niestety z powodu nieustającego braku czasu z pozycjami przeznaczonymi do przeczytania. Z płytami tak nie robię, bo lubię pierwszy raz posłuchać w skupieniu od początku do końca. Niektóre płyty w ten sposób czekają już rok, albo i dłużej na swoją kolej. Jaka jest cała książka nie wiem, poprzednie dwie o matematyce i fizyce pióra tego samego autora – Christopha Drossera były całkiem sensowne. Kolejna traktuje o muzyce (tak przynajmniej myślę, bo książki jeszcze nie czytałem). Przynajmniej tytuł – „Muzyka: Daj się uwieść” na to by wskazywał. Książkę otworzyłem na losowej stronie i natrafiłem na taką oto definicję jazzu:

„Utwór jazzowy – wszystko jedno jakiego stylu, ma raczej stałą formę. Zespół najpierw gra temat, najczęściej zapożyczony z tak zwanego standardu, potem poszczególni muzycy grają solówki oparte na formie podstawowej tematu, najczęściej zaczynają instrumenty dęte, potem kolej na gitarę, albo fortepian, ewentualnie jeszcze gitara basowa, albo perkusja, aby na koniec znowu wspólnie zagrać temat”

Cytat z: Christoph Drosser – „Muzyka: Daj się uwieść”

Zatem według autora płyta uznawana za jedną z najważniejszych w historii muzyki improwizowanej nie spełnia definicji jazzu, więc w jego Kanonie nie powinna się znaleźć. Gdybym był więc autorem owej książki, powinienem już niniejszy tekst zakończyć i dać sobie spokój z muzyką Johna Coltrane’a, bowiem ona jazzem nie jest, więc w tym miejscu nie powinna się znaleźć.

A jednak dla wszystkich fanów jazzu oczywistym jest, że powyższa definicja jest zbytnio uproszczona. „A Love Supreme” jazzem jest i to najwyższej próby. W dodatku mimo tego, że nie należy do pozycji łatwych, jeśli poświęci jej chwilę nawet mało doświadczony słuchacz, z pewnością znajdzie w niej wiele prawdziwych emocji i zapamięta ją na zawsze.

Czasem jest mi przykro, że nie pamiętam chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszałem takie płyty, jak „A Love Supreme”, „Kind Of Blue”, „Jaco”, „Time Out!” i jakieś 100 innych. Kiedy otwieraliśmy nasz radiowy dział Kanonu, w którym co tydzień przedstawiamy Wam ważna dla jazzu i wybitną płytę, zrobiłem na szybko listę (z konieczności ograniczoną) około 200 kandydatów, albumów, których z tej listy usunąć nie potrafię. Potem spędziłem nieco więcej czasu ograniczając tą listę do jakiś 100 tytułów, co i tak zajmie nam 2 lata. Potem próbowałem przypomnieć sobie, lub odszukać w notatkach, kiedy każdej z nich słuchałem po raz pierwszy. W większości przypadków nie mam niestety tak długiej pamięci. Większość z nich została też wydana po raz pierwszy zdecydowani więcej niż 30 lat temu, więc brak pamięci można jakoś wytłumaczyć… Z „A Love Supreme” jest tak samo.

Jeśli jeszcze tej płyty nie macie, będziecie mieli dylemat. Dostępnych jest pewnie z tuzin różnych edycji oraz boxów, w których znajduje się pełen materiał z sesji do tego albumu. Edycje rozszerzone obejmują alternatywne wersje, nagrania koncertowe, skrawki komentarzy z sesji… Proponuję, jednak, jak zwykle, zacząć od przyzwoitego tłoczenia analogowego, które da najlepszy dźwięk i najładniejszą okładkę. A potem można przestudiować różne wydania, z których na pewno warto poszukać wersji „Deluxe Edition” – dwupłytowej CD. Potem możecie jeszcze kupić sobie pięknie wydany box „The Classic Quartet - Complete Impulse! Studio Recordings” zawierający wszystkie studyjne sesje Johna Coltrane’a dla Impulse! – w sumie 8 płyt CD. Potem pozostanie polowanie na pierwsze wydanie analogowe, które zawsze daje namiastkę obcowania z tą samą okładką, którą oglądał przed wydaniem John Coltrane…

Kiedy we wrześniu wprowadziliśmy antenową prezentację cotygodniowej płyty z Kanonu Jazzu, John Coltrane był jednym z pierwszych wyborów. We wrześniu graliśmy „Giant Step”. Ta płyta nie jest ani lepsza, ani ważniejsza od „A Love Supreme”. Jest inna, zdecydowanie lepiej też pasuje do kilkunastominutowych prezentacji w paśmie przedpołudniowym. „A Love Supreme” zawiera 4 długie utwory, niekonieczne do słuchania przed południem… Raczej późnym wieczorem w spokoju i skupieniu.

Album nagrano w kwartecie – oprócz Johna Coltrane’a gra McCoy Tyner na fortepianie, Jimmy Garrison na kontrabasie i Elvin Jones na perkusji. W później opublikowanych dodatkowych nagraniach z sesji (dwupłytowe wydanie Deluxe z okazji 75 rocznicy urodzin lidera) grają też Art Davis na kontrabasie i Archie Shepp na saksofonach. Są różne wersje historii na temat tego, czy cała płyta miała być nagrana w sekstecie, ale nie wyszło, czy to były jedynie towarzyskie wizyty w studio. To dziś nieważne, pewnie płyta z drugim saksofonem byłaby nieco inna, czy równie genialna – nigdy się nie dowiemy.

Album ma charakter 4 częściowej suity, w pierwszej – „Acknowledgement” John Coltrane śpiewa jak mantrę „A Love Supreme”. Melodię buduje Jimmy Garrison. Improwizacje lidera –tego nie podejmuję się opisać. Są zwyczajnie niepowtarzalne, natchnione i jedyne w swoim rodzaju. Dźwiękowo ciężkie, jednak jeśli się z nimi oswoimy stają się lżejsze… „Resolution” to przede wszystkim genialny na tej płycie McCoy Tyner. W „Pursuence” ważny jest z kolei Elvin Jones.  Całość kończy „Psalm”. Całość suity jest mistyczną modlitwą, jedyną w swoim rodzaju, w zasadzie wolną od konkretnego systemu religijnego. W dyskografii Johna Coltrane’a, to jest pierwsza modlitwa. Później było ich jeszcze kilka, patrząc chronologicznie, w ten nurt wpisują się „Kulu Su Mama”, „Om”, „Meditations” i w pewnym sensie również „Interstellar Space” i „Expression”. Tym zestawem John Coltrane zasłużył sobie na swoją własną religię, nie tylko wśród fanów jazzu, ale i tych, którzy uwierzyli że jest rzeczywistym Mesjaszem. Do dziś istnieje i działa prężnie w San Francisco kościół należący do jednego z odłamów Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego, zwany Saint John Coltrane African Orthodox Church, w którym wierni modlą się do muzyki z „A Love Supreme”.

Płyta powstała w 1964 roku. Prawie w całości 9 grudnia. Tak się wtedy nagrywało. Posłuchajcie jej tego dnia. W tym roku to będzie piątek… Naprawdę warto. To jedna z najlepszych płyt na świecie, nie tylko jazzowych, najlepszych w ogóle.

John Coltane
A Love Supreme
Format: 2CD
Wytwórnia: Impulse / Verve
Numer: 731458994527