02 grudnia 2011

Michał Wróblewski Trio – I Remember


Michałowi Wróblewskiemu już za sam pomysł należy się przysłowiowa dodatkowa gwiazdka w ocenie. Fortepian, kontrabas i perkusja to jeden z najbardziej popularnych jazzowych składów i w tej formule konkurencja jest bardzo mocna, a i katalog nagrań tak obszerny i wybitny, że naprawdę trudno zaproponować coś nowego i ciekawego.

„I Remember” to album ciekawy, choć z pewnością nie do końca odkrywczy, co wcale nie jest wadą w kontekście przyjętej muzycznej formuły. W grze Michała Wróblewskiego z pewnością słychać zarówno dobre podstawy techniczne, jak i przypuszczalnie wielką ilość materiału muzycznego, który wysłuchał. Można oczywiście bez końca wymieniać źródła inspiracji, używając nazw muzycznych stylów, czy największych nazwisk współczesnej i tej nieco starszej jazzowej pianistyki. Przy odpowiedniej dozie kreatywności w grze Michała Wróblewskiego można odnaleźć echa praktycznie każdego stylu jazzowego grania na fortepianie. Ten album jest rodzajem poszukiwania artysty, który ma w głowie dużo pomysłów i jeszcze chyba do końca nie wie, w którą stronę chciałby pójść. Nie ma jeszcze rozpoznawalnego stylu, tego czegoś, co cechuje największych tuzów fortepianu i każdego innego instrumentu. Niezdefiniowanego w żaden sposób zespołu cech, które sprawiają, że po kilku taktach wiemy, kto gra.

Z pewnością jednak Michał Wróblewski na jeszcze na znalezienie własnego stylu sporo czasu. Skoro Sonny Rollins ciągle szuka….

„I Remember” to zatem pokaz możliwościo technicznych pianisty i etap na drodze do własnej muzcznej tożsamości. To również album wart polecenia, choć nie wiem, czy w swojej rozszerzonej wersji jest już dostępny na rynku… Jeśli nie, z pewnością warto poczekać. Jeśli już jest, kupcie koniecznie. Za 30 lat, to będzie rarytas… Michał Wróblewski zrobi światową karierę, a jego pierwsze nagrania nie będą zbyt łatwo dostępne…

Intrygująca jest w debiutanckim nagraniu niezwykła muzyczna kultura, staranność w doborze nut. Muzycy nie starają się od razu rzucić na szalę wszystkiego co potrafią. Całość brzmi jak nagranie wielkiego mistrza, który zwyczajnie nagrywa kolejną płytę w ramach wieloletniego i wielocyfrowego kontraktu, a nie jak płyta debiutanta, który musi dopiero znaleźć miejsce w świadomości słuchaczy.

Jednak najbardziej zadziwiające są umiejętności kompozytorskie lidera. Płyta prawie w całości składa się z kompozycji własnych Michała Wróblewskiego. Tu znowu należy docenić dystans do rzeczywistości, łatwość budowania melodii, świetną współpracę z sekcją rytmiczną i niezbyt często spotykany dziś dar komponowania rozpoznawalnych tematów, mających wszelkie cechy dobrych jazzowych standardów, które muszą stanowić dobre tworzywo dla wielu różnych przeróbek o platformę do improwizacji na różnych instrumentach.

To jedna z najciekawszych polskich płyt ostatnich kilku lat. Przemyślana, pokazująca duży potencjał lidera, zarówno kompozytorski, jak i wykonawczy. Debiut intrygujący… Czekamy na więcej…

Michał Wróblewski Trio
I Remember
Format: CD
Wytwórnia: Ellite Records
Numer: 5903292101217

01 grudnia 2011

JazzPRESS - grudzień 2011


Ukazał się nowy, grudniowy numer jazzowego miesięcznika JazzPRESS wydawanego siłami zespołu redakcyjnego RadioJAZZ.FM. Znajdziecie tam wiele ciekawych tekstów. To znowu wiele aktualności, wywiadów, recenzji płyt, kalendarium grudnia, zapowiedzi koncertów i wiele innych ciekawostek ze świata jazzu. To wszystko ilustrowane świetnymi zdjęciami i zupełnie za darmo.



Do ściągnięcia tutaj: JazzPRESS grudzień 2011

Od jutra dostępna też będzie wersja w formacie mobi związanym z czytnikami kindle. Taką wersję po raz pierwszy opracowaliśmy w listopadzie i cieszyła się dużym powodzeniem. W tym numerze debiutują też dodatki audio, szukajcie przycisków odtwarzacza...

W tym numerze znajdziecie również jak zwykle trochę tekstów i zdjęć mojego autorstwa, w tym wywiad z Adamem Bałdychem, relację z koncertu Sonny Rollinsa i rozmowę o koncertach Dave Brubecka, a także relację z dwu koncertów Grażyny Auguścik i Paulinho Garcii. Jeśli macie ochotę, również na blogu przyjmuję komentarze i sugestie. My już pracujemy nad wydaniem styczniowym.

Simple Songs Vol. 40


Dziś na początek dwie muzyczne ilustracje zbliżających się wydarzeń. Dla mnie zdecydowanie ważniejsze będzie to drugie, które zapowiada się na miesiące letnie. Zacznijmy jednak od czegoś chronologicznie bliższego. Jest taki zupełnie osobny i w sumie bardzo pojemny gatunek muzyczny, zwany muzyką świąteczną, obejmujący kolędy, pieśni religijne, niektóre utwory gospel i wiele komercyjnych, nie mających nic wspólnego z dawno już zapomnianymi, religijnym aspektem świąt grudniowych, zwanych przez wielu nieco na wyrost świętami Bożego Narodzenia. Ciekawe ilu e świętujących pamięta jeszcze o co w tych świętach chodzi… To jednak nie jest audycja polityczna, ale muzyczna…

Jest coś takiego w kolędach i muzyce, którą słyszymy w każdym możliwym miejscu w grudniu, co sprawia, że słuchanie tej muzyki w innych miesiącach właściwie uważamy za niedopuszczalne. Nam w Europie święta kojarzą się ze śniegiem i słuchać kolęd, czyli w sensie formalnej definisji, radosnych pieśni noworocznych… jakoś w środku lata nie wypada. To skazuje zupełnie niesłusznie wiele wyśmienitych nagrań na muzyczny niebyt i los wiecznych składników kolejnych okazjonalnych składanek. Jest jednak wiele płyt spod znaku Xmas, które sprawdzają się przez cały rok.

Niniejszym chciałbym więc otworzyć oficjalnie ten WŁAŚCIWY sezon na tego typu muzykę na naszej antenie. To będzie fragment mojej ulubionej płyty świąecznej, któr jednocześnie należy z pewnością do takich, którym warto poświęcać więcej uwagi nie tylko w grudniu. To unikalna mieszanka różnych muzycznych kultur, inspiracji i brzmień.. Posłuchajmy zatem.

* Bela Fleck And The Flecktones – Jingle Bell – Jingle All The Way

Tym ważniejszym i już absolutnie potwierdzonym wydarzeniem przyszłego roku w Europie będzie trasa koncertowa Bruce’a Springsteena. W tym miejscu należałoby przeprosić wszystkich artystów, a już na pewno wszystkich muzyków rockowych… Nie macie szans. I tak Bruce zagra w przyszłym roku najlepsze koncerty, jakie będzie można usłyszeć w Europie. Kto był choć raz, ten wie….

Wiele koncertów tradycyjnie, tak jak już od wielu lat bywa, sprzedało się w całości w ciągu kilku minut od rozpoczęcia sprzedaży buletów. Na kilka jeszcze dziś można bilety kupić, w innych przypadkach sprzedaż rozpocznie się jutro lub za kilka dni. Nie zwlekajcie… Z jak zwykle wieloznacznego komunikatu na stronie artysty wynika, że będzie też nowa studyjna płyta… To zupełnie logiczne, żeby na trasę pojechać z nowym materiałem, jednak na pewno w czasie trwających zwykle około 3 godzin koncertów usłyszymy starszy materiał. W zasadzie chciałem w tym miejscu zaprezentować na antenie najgenialniejsze muzyczne przedstawienie członków zespołu, jakie znam, czyli utwór „Tehth-Avenue Freeze-Out” z płyty „Live In New York City”, ale on trwa ponad 16 minut i nie potrafiłbym go wyciszyć.. A przy mikrofonie czeka już gość, więc wypada sięgnąć po coś krótszego. Posłuchajmy zatem nieco nietypowej wersji „Born In The U.S.A.” z tej samej płyty.

* Bruce Springsteen And The E Street Band – Born In The U.S.A. – Live In New York City

Teraz pozostaje powitać gościa specjalnego – Piotr Makowiecki, instructor tańca, niestrudzony propagator stylu West Coast i organizator wydarzenia światowej kasy – Warsaw West Coast Swing Festival, który już w ten weekend odbędzie się w Warszawie. O szczegółach dowiecie się na stronie:


W czasie rozmowy ilustrowanej przykładami muzycznymi oglądaliśmy i wspólnie z Piotrem komentowaliśmy występy mistrzów odtwarzane razem ze słuchaczami z serwisu YouTube. To taki rodzaj interaktywnie wizualnego przekazau radiowego…

Wyjątkowo jak dawno się nie zdarzyło, mam zaplanowane dwie kolejne audycje. Już za tydzień razem z Michałem Foggiem poprowadzimy od 19:00 do 21:00 wspólnie audycję, której bohaterem będzie Charlie Haden. A za dwa tygodnie muzyczne echa rozmowy ilustrowanej muzyką, z Adamem Bałdychem. W audycji za dwa tygodnie we środę usłyszycie nagrania, których słuchaliśmy z Adamem. Wersję skróconą rozmowy przeczytacie w grudniowym JazzPRESSie, a rozszerzoną tutaj:

Adam Bałdych - wywiad

W grudniowym wydaniu JazzPRESSu przeczytacie skrót wywiadu z Adamem Bałdychem w nowej formule, cały tekst wywiadu poniżej. Recenzję z koncertu, przed krórym przeprowadziłem wywiad znajdziecie tutaj:


Tekst jest zapisem wywiadu przeprowadzonego z Adamem Bałdychem, w czasie którego słuchaliśmy wspólnie wybranych przeze mnie nagrań. Inaugurujemy tego rodzaju formułę, która jest luźnym potraktowaniem amerykańskich ślepych testów (blindfold tests), które były kiedyś bardzo popularne. Dla nas muzyka ma być inspiracją do rozmowy. To nie będą zawody w rozpoznawanie mało znanych nagrań. To raczej poszerzanie horyzontów i rozmowa z muzykami w kontekście szerszym niż tylko ich najbliższe plany wydawnicze i koncertowe. Do każdej tego rodzaju rozmowy przygotowuję zestaw muzyczny, który jest oczywiście obszerniejszy, niż muzyka w rzeczywistości w czasie wywiadu użyta. Rozmowa żyje swoim życiem i wcześniejsze plany trzeba do jej wątków dopasować. Adam Bałdych jako pierwszy zgodził się na taką formułę rozmowy, mam jednak nadzieję, że to będzie początek długiego cyklu. Kolejne spotkania już wkrótce. Tym razem w rozmowie uczestniczył również Jerzy Szczerbakow, od lat wielki wyznawca talentu Adama Bałdycha.

Rafał Garszczyński: Słuchamy utworu „Willow Weep For Me” z płyty „Stuff And Steff, Jazz in Paris 82”, na skrzypcach grają Stephane Grappelli i Stuff Smith.

Adam Bałdych: To z pewnością Stephane Grappelli i jakiś drugi skrzypek. Ten drugi jest bardzo amerykański…

RG: Tak, to słychać od samego początku. Tym drugim skrzypkiem jest Stuff Smith.

AB: Amerykanie grają inaczej. Bluesa można też grać na skrzypcach…

RG: Słuchamy utworu „How Would You Like To Have A Head Like That” z płyty „King Kong, Jean-Luc Ponty Plays The Music Of Frank Zappa”, na skrzypcach gra Jean-Luc Ponty.

RG: To jest bardzo rzadka płyta, niewiele osób ją zna, niełatwo też ją zdobyć…

AB: Nigdy nie słyszałem tego nagrania. Są tutaj bardzo ciekawe rzeczy. Z jednej strony brzmi to trochę w duchu Zbigniewa Seiferta i jest inspirowane jego muzyką, Z drugiej strony idzie w stronę muzyki Jean-Luc Pontiego, jeśli chodzi o jazz-rockowy polot, ale wydaje mi się, że to jest Didier Lockwood.

RG: To jest dość unikalna płyta Jeana-Luc Ponty – „King Kong: Jean-Luc Ponty Plays The Music Of Frank Zappa”. To jedyna płyta, na której Frank Zappa zagrał gościnnie, prawdopodobnie również jedyna płyta innego wykonawcy, na którą napisał autorską muzykę.

Jerzy Szczerbakow: Adam, Tobie bliższe jest takie granie jak Stephane Grappelli, czy Jeana-Luc Ponty’ego?

AB: Chyba ze wszystkich wielkich najbliższy mi jest Didier Lockwood, chociaż nie słucham wielu nagrań jazzowych skrzypków. Staram się inspirować innymi instrumentami, które tworzą odmienne problemy techniczne, z którymi można sobie poradzić i których pokonaniem można inspirować własne koncepcje muzyczne.

JSZ: Czyli podejść do muzyki z punktu widzenia innego instrumentu?

AB: Tak, dokładnie. To jest właśnie to, co robił Zbigniew Seifert z saksofonem. Dlatego na często pojawiające się pytanie, dlaczego tak mało słucham Zbigniewa Seiferta odpowiadam, że chcę zrobić to samo  co on, ale przy użyciu innych instrumentów, słuchając głównie gitarzystów. Nagranie, którego słuchaliśmy bardzo mnie zaskakuje, w ostatnich latach Jean-Luc Ponty trochę odszedł od ekspresji z którą gra na tej płycie, a moim zdaniem to właśnie były najlepsze momenty w jego grze, czuć tutaj drapieżny pazur i bardzo mi się to podoba.

RG: Jest kilka takich płyt koncertowych Jean-Luc Ponty’ego z końca lat sześćdziesiątych nagranych w składzie muzyków wyjętym z zespołu Franka Zappy, jak „Live At Donte’s”, czy Jean-Luc Ponty with George Duke Trio – „The Jean-Luc Ponty Experience”.

JSZ: Opowiem Wam anegdotę związaną z gitarowymi inspiracjami. Adam, jak zagrałeś solo na płycie Piotra Żaczka „Balboo” Robert Jagoda Jagodziński, jeden z największych w mojej opinii znawców gitary w Polsce, który zna chyba wszystkich gitarzystów w tym kraju i na świecie, młodych, starych, rockowych i jazzowych, dał się nabrać na Twoje solo myśląc, że gra gitarzysta.

AB: Naprawdę? (śmiech)

JSZ: Zagrałeś z takim gitarowym brzmieniem i przede wszystkim frazowaniem, że Jagodziński pytał mnie, który gitarzysta to gra, bo on nie zna tego brzmienia… Udało się więc zagrać tam coś naprawdę niezwykłego.

AB: Kiedy nagrywałem to solo, to był jeszcze etap, kiedy dużo słuchałem Scotta Hendersona i Allana Holdswortha i te przesterowane brzmienia skrzypiec były mi wtedy bliskie i cieszyłem się, że Piotrowi Żaczkowi to pasowało i dobrze wtopiło się w ten numer.  Dobrze wspominam tą sesję. Przyjechałem do Warszawy zaledwie na kilka godzin z Katowic, gdzie jeszcze wtedy studiowałem. Szybko zarejestrowaliśmy 3 utwory. Dziś już nieco odszedłem od takiego typowego jazz-rockowego grania. Nawet jeśli z moim zespołem gramy groove, to jest bardziej wtopione w akustyczne brzmienia, choć energia i czad cały czas tam jest, ale w nieco innej postaci. Pewne rzeczy, które usłyszałem u gitarzystów w rodzaju Holdswortha, czy Hendersona już we mnie na zawsze zostaną, jednak w postaci przetworzonej, nie są już dla mnie takie ważne. Będą pojawiać się w zupełnie innym graniu, tu chodzi o frazę, niekoniecznie trzeba używać przesteru. Dziś nie staram się grać jak na gitarze, dziś staram się ze skrzypiec uzyskiwać więcej skrzypiec.

JSZ: Na Twojej nowej płycie, której już nie firmuje zespół Damage Control, słychać, że nawet numery, które brzmią jak Damage Control brzmią nieco inaczej, nie ma tego groove jak na pierwszej płycie z gitarą Piotra Żaczka. Jest bardziej otwarta, akustyczna przestrzeń…

AB: Tak, to nie tylko kwestia innej energii, ale również formy, mniej dosłownej. Wcześniej graliśmy kompozycje, które miały jasno określony temat, zwrotkę, refren, solo. Nie chciałem z Damage Control robić czegoś innego. Jeśli będziemy mieli kiedyś ochotę wrócić do pierwotnego składu zespołu i zagrać w podobnej stylistyce, to będzie muzyka Damage Control. Ja ciągle poszukuję nowych muzyków, inspiracji, nie chcę się ograniczać tym, że mam taki, a nie inny zespół, który gra określoną muzykę i to muszę grać. Nie chcę zatrzymywać procesu swojego rozwoju, ponieważ mój zespół gra określoną muzykę i muszę tak brzmieć. Rozwijam się i robię nowe projekty. Jeśli będziemy mieli ochotę pograć koncerty w stylu Damage Control, a wiem, że są ludzie, którzy lubią taki sound, to na pewno do takiego grania wrócimy. Zmienia mnie też pobyt w USA. Najnowsza trasa z Dana Hawkinsem pokazała, że jest w mojej grze co najmniej taka sama energia, jaką słuchacze znają z koncertów Damage Control., ale brzmienia się zmieniają, częściej pojawia się akustyczny fortepian i Rhodes zamiast syntetycznych brzmień, a perkusja, która wcześniej grała groove, mogła pójść bardziej w kierunku jazzu, grania nie rytmu, ale o rytmie. Gramy bardziej otwarte kompozycje, nie musi być 4/4, to daje mi dużo nowych fajnych możliwości improwizacji i chcę iść dalej tym tropem.

RG: Słuchamy nagrania „Sweet Georgia Brown” z płyty „Bang On!”, na skrzypcach gra Billy Bang.

RG: Ta płyta jest jednym z moich ostatnich odkryć. Mam ją od niedawna i polubiłem ją od pierwszego razu. Dla mnie to wyśmienita płyta. Połączenie akustycznego brudu skrzypiec, to ekstremum akustyczne. Ciągle to jest naturalny dźwięk skrzypiec, ale doprowadzony do granicy…

AB: Nie słyszałem tego nagrania, to brzmi jak Stuff Smith.

RG: To duży komplement dla tego skrzypka, myślę, że byłoby mu bardzo miło. Grał Billy Bang, człowiek znany z wietnamskich refleksji wojennych i poszukiwania nowych brzmień, choć ta płyta jest wyśmienita.

AB: Z którego roku jest to nagranie?

RG: Z końca lat dziewięćdziesiątych.

AB: To bardzo rasowe granie. Chyba tylko czarni grają w ten sposób. Tak bardzo ekspresyjne podejście do techniki gry, frazy, tam często powtarza się małe schematy, wokół których buduje się solo. Klasyczni muzycy są przyzwyczajeni do tego, żeby grać bardzo miękko. Europejska szkoła skrzypiec klasycznych i jazzowych jest taka, że pociągnięcie smyczkiem jest bardzo miękkie. W tym nagraniu to jest uderzenie w struny smyczkiem z pełnym impetem. To jest charakterystyczne dla tego nagrania i stylu gry Billy Banga. Stuff Smith też miał coś podobnego w swoim graniu.

RG:  Może to też różnica w systemie szkolnictwa. Większość skrzypków europejskich ma za sobą jakąś formalną edukację muzyczną. Kiedy chodziłeś do szkoły muzycznej grałeś na skrzypcach?

AB: Tak, najpierw 5 lat szkoły pierwszego stopnia, potem w drugiej klasie drugiego stopnia wyrzucili mnie ze szkoły muzycznej za granie jazzu…

RG: Jesteś więc jazzowym kombatantem poszkodowanym przez system.

AB: Mam więc parę lat edukacji muzycznej typowo klasycznej, potem były Katowice, ale to już była edukacja jazzowa. Szczególnie u skrzypków muzyka klasyczna daje pewną szkołę, technikę, której się nie zapomina. W USA wielu muzyków jest samoukami, którzy podchodzą do grania bardzo naturalnie i pewne rzeczy, które dla nas w Europie są nie do pomyślenia oni robią na co dzień.

RG:  To jest chyba też tak, że granie na pięciostrunowych skrzypcach, stosowanie różnych elektronicznych przystawek i instrumentów ma trochę pomóc z tymi nawykami, tym, co zostało wpojone w szkole?

AB: Myślę, że na pewno, szczególnie dla mnie. Moment, kiedy zostałem wydalony ze szkoły muzycznej, w naturalny sposób starałem się sprzeciwić temu, co nauczyciele starali mi się przekazać i nakazać. Wtedy pojawiły się skrzypce elektryczne. Starałem się zerwać totalnie z klasyką, byłem obrażony na całą edukację muzyczną, chciałem iść swoją drogą. Dziś patrzę na tradycję nieco inaczej, mogę z przyjemnością posłuchać  muzyki klasycznej i szukać w niej inspiracji i ćwiczyć kompozycje klasyczne, które pomagają doskonalić technikę gry i muzykalność. Myślę, że warto mieć do klasyki dystans, ale również do niej wracam. Jednak moment, kiedy byłem jeszcze w szkole muzycznej, był dla mnie dość dramatyczny i było we mnie dużo emocji. Długo nie zapomnę chwili, kiedy dostałem pierwszą propozycję wyjazdu na Jazz Camping Kalatówki do Zakopanego. W tym samym czasie moja orkiestra szkolna grała koncert. Ja grałem tam oczywiście trzecie skrzypce, bo pierwszych bym nie dostał, jako uczeń, który lubił improwizować i grał muzykę jazzową.  Na moje pytanie, czy mogę jechać na Kalatówki, dość ekskluzywny i dla mnie wtedy bardzo  ważny, bo trzeba tam dostać zaproszenie i bardzo wielu znakomitych muzyków jazowych tam grywa, dostałem odpowiedź, że albo jestem uczniem szkoły muzycznej i gram z orkiestrą, albo nie mam w szkole czego słuchać. No i oczywiście pojechałem…

RG: To brzmi trochę tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie jakieś 40- 50 lat. A to przecież było jakieś 10 lat temu.

AB: No tak, ciągle takie historie się zdarzają. Mam jednak nadzieję, że to się zmienia.

RG: Pozdrawiamy Profesora, który pomógł Adamowi podjąć właściwą życiową decyzję…

AB: Chciałem dostać świadectwo ze szkoły z napisanym powodem usunięcia, oprawić w ramki  i powiesić sobie na ścianie obok dokumentu przyznania stypendium przez Berklee Collage Of Music, ale się nie udało.

JSZ: Z tego wniosek, że poziom w polskich szkołach muzycznych jest tak wysoki, że ludzie, którzy dostają stypendia w Berklee są za słabi …. (śmiech)

JSZ: Kiedy słucham Twoich kolejnych nagrań, myślę, że idziesz drogą Michaela Breckera, który też zaczynał od fusion z bratem Randy Breckerem i Mike Sternem. Później stwierdził, że nie będzie grał elektrycznej muzyki, bo to rani jego uszy i poszedł w zupełnie akustycznym kierunku mainstreamu. Kiedy wiele lat temu byłem wielkim fanem fusion, uważałem, że robi wielki błąd…

AB: Myślałem wtedy dokładnie to samo.  Zastanawiałem się, dlaczego nie gra na EWI w każdym utworze, przecież jest w tym rewelacyjny.

RG: Też tak myślałem, nawet szukałem niełatwych do znalezienia nagrań koncertowych Michaela Breckera z tego okresu.

AB: Jako słuchacz nie potrafiłem zrozumieć, po co gra na saksofonie, na którym wszyscy grają, a Michael Brecker na EWI gra tak nieprawdopodobne rzeczy. Dziś wierzę, że na EWI zagrał wszystko i później wolał zagrać mniej, z możliwością kreowania brzmienia, które jest na instrumencie akustycznym o wiele ważniejsze.  Na instrumentach akustycznych niuanse świadczą o klasie muzyka. Na instrumentach elektrycznych z pozoru można zmieniać brzmienie w nieskończoność, jednak pewne rzeczy giną w technologii. Ja zauważyłem to po dłuższym czasie.  Dziś bardzo sobie cenię granie na akustycznym instrumencie, choć nigdy nie zrezygnuję z elektrycznych skrzypiec. Można korzystać z obu instrumentów.  Akustyczną muzykę Michaela Breckera uwielbiam, szczególnie ostatnie płyty.

JSZ: W Twojej muzyce pojawiło się więcej akustyki, przestrzeni. To słychać na „Magical Theatre”. Pojawiło się też wiele elementów słowiańskich. Kiedyś grałeś bardziej z nastawieniem na muzykę amerykańską. Słychać było fascynację trudnymi rzeczami, wspominałeś już o gitarzystach, którymi się inspirowałeś. W tej chwili szukasz swojej tożsamości słowiańskiej.

AB: Czasem trzeba pójść w pewną stronę dość ekstremalnie, wyczerpać ten kierunek i pozostawić sobie na później tylko niektóre elementy. I pójść dalej wyciągając esencję z każdego kierunku. To będzie moje brzmienie za kilka lat. Istotnie, pojawiają się polskie korzenie. To będzie też dla mnie sprawdzian, jak będę  potrafił wymieszać to z muzyką amerykańską, z której na pewno będę korzystał i pokazać to w Nowym Jorku. To może być tam interesujące, nowe i nieznane, to może zainteresować amerykańskich muzyków. Kiedy nasze brzmienia grane są przez muzyków amerykańskich, nabierają innej formy. Będę nagrywał takie płyty. Kiedy za parę lat posłucham swoich kolejnych płyt, tą drogę na pewno usłyszę.

RG: Słuchamy fragmentu płyty „Solo Violin” Zbigniewa Seiferta.

RG: To płyta Solo Violin” Zbigniewa Seiferta. Powstała w 1976 roku, w Niemczech, cała płyta to solowa skrzypcowa improwizacja w oryginale podzielona na 4 utwory, raczej symbolicznie. W wersji cyfrowej to jedna ścieżka… Coś jakby John Coltrane nagrał płytę solową bez udziału jakichkolwiek innych instrumentów.

AB: Nie znam tej płyty…

JSZ: Ja też nie znam…

RG: Zbigniew Seifert jest kojarzony z płytami „Passion”, „Man Of The Light”, „Zbigniew Seifert” i czeskimi nagraniami z Jiri Stivinem.

JSZ: No i jeszcze koncerty z Jasperem Van’t Hofem.

RG: Ta płyta wymaga skupienia i koncentracji, nie można przejść obok niej….

JSZ: Jakbym słyszał Alana Holdswortha…

RG: Wyobraź sobie słuchanie tego nagrania przy śniadaniu…

AB: Myślę, że można mieć świetny dzień po takim śniadaniu…

RG: Ta płyta jest niepodzielna, niestety nie mamy na nią dziś całej godziny… To jest jedna z moich ulubionych płyt w kategorii absolutnej. Uwielbia ją też mój 7 letni syn. Dla laika to dźwięki dość nieuporządkowane. Dzieci chłoną taką muzykę jak gąbka.

JSZ: Adam, powiedz jaki masz stosunek do polskiej muzyki klasycznej? Ja nie mogę słuchać Chopina, męczy mnie słodka słowiańskość. To samo dotyczy Moniuszki.

AB: Moje podejście do polskiej muzyki klasycznej to oczywiście przede wszystkim Wieniawski. Chopin jest esencją słowiańskości. Dobrze mi się słucha Wieniawskiego, choć nie słucham zbyt wiele klasyki. Utwory Wieniawskiego były zawsze wielką inspiracją. Mają swój styl. Dziś utwory współczesne są bardziej światowe niż polskie. Gdybym miał dziś z tego brzmienia słowiańskiego korzystać, chciałbym to czymś przełamać, żeby nie iść w nic zbyt dosłownego. Lubię, kiedy to jest jedynie lekko zasygnalizowane. W ten sposób nie można się tradycją znudzić…

RG: Słuchamy utworu „Bolero” z płyty „Bolero” Stanleya Jordana. Tu nie ma skrzypiec, to muzyczna ilustracja naszej dyskusji o muzyce klasycznej i jazzowych jej adaptacjach.

RG Słuchamy Bolero Stanleya Jordana. To francuskie, ale jednak niektórzy uważają, że to też słowiańskie…

JSZ: Dla mnie kwintesencją słowiańskości w jazzie jest temat Kurylewicza – „Polskie Drogi”. Jest jazzowy, słowiański, arcypolski. Nie ma niepotrzebnie nadmiernej słodyczy.

AB: To bardzo piękny temat. Jeden z najpiękniejszych jakie słyszałem. Miałem okazję grać ten temat w Kanadzie, w Montrealu. Miałem koncert z trębaczem Jacquesem Seguinem, z którym byłem kilka lat temu w Polsce. Nagrywałem z nim jego najnowszą płytę i graliśmy w Montrealu kilka koncertów. On ma polskie korzenie i stara się z polskiej muzyki korzystać. Zapytał mnie o jakiś ciekawy polski temat i zaproponowałem „Polskie Drogi”. Zagraliśmy to na koncercie w jednym z klubów. Wyszło wyśmienicie, to jest samograj, można pójść z tą kompozycją w każdą stronę i nie zgubi się polskiego klimatu. Mamy dużo takich kompozycji, chciałbym takie utwory kiedyś pisać.

JSZ: Nastawiasz się teraz bardziej na pracę w Polsce, czy w USA?

AB: Po koncercie na berlińskim festiwalu jazzowym dostałem propozycję wydania kilku płyt dla ACT 
Music.

RG: Zbankrutujemy, to w Polsce jedne z najdroższych płyt…

AB: Mam niedługo spotkanie z Leszkiem Możdżerem i Sigi Lochem we Wrocławiu. Leszek będzie produkował moją nową płytę. Zastanawiam się nad ostateczną koncepcją najnowszej płyty. Nie porzucę jednak Stanów Zjednoczonych. Kontakty, które tam zdobędę posłużą kolejnym nagraniom dla ACT Music. Będę działał tam równolegle, to są zupełnie inne rynki. Oczywiście więcej energii będę poświęcał tym projektom, które będą ciekawsze.  Mamy też w planach nagranie w USA z perkusistą Dana Hawkinsem, z pianistą Taylorem Eigsti i kontrabasistą Johnem Benitezem.  Pojawiają się też nowe nazwiska muzyków, którzy grają z Dana Hawkinsem, jak Robert Laswell, czy Esperanza Spalding. Jak wrócę do USA, zagram z nimi na jakimś jamie i jeśli to dobrze wypadnie, wiem z doświadczenia, że może przerodzić się w większy projekt… Będę chciał wykorzystać swoje pobyty w USA, żeby poznawać nową muzykę i nowych muzyków. Tam przyjeżdżają ludzie z całego świata i miesza się wiele wpływów. Jednak w Europie też czuję się dobrze i nowe możliwości z pewnością pozwolą mi bywać tu jak najczęściej.

28 listopada 2011

Keith Jarrett – Rio


Dzisiejszy album jest, jak na produkcję ECM dość dużym zaskoczeniem. Poczynając od okładki, której kolor zupełnie do szaroburych zwykle projektów ECM nie pasuje. Wytwórnia nigdy nie usiłowała reklamować swoich płyt za pomocą krzykliwych okładek. A tu oprócz koloru mamy dowcipnie potraktowane na okładce liternictwo. To taka mała ecm-owa ekstrawagancja.

Dwupłytowy album jest rejestracją solowego koncertu Keitha Jarretta z 9 kwietnia 2011 roku z Rio de Janeiro. Niepostrzeżenie minęło niedawno 40 lat od czasu, kiedy pierwszy solowy album Keitha Jarretta dla ECM ujrzał światło dzienne, stając się w swoim czasie nie lada sensacją. Jednak to nie znakomity „Facing You”, nagrany w studio w Oslo, ale „The Koln Concert” pamiętają chyba najbardziej wszyscy fani z lat siedemdziesiątych. Później Keith Jarrett zagrał zapewne setki równie dobrych koncertów, z których wiele zostało wydanych na płytach przez ECM.

Tak więc dla wydawcy to niełatwy produkt. Jak sprawić, by kolejne solowe improwizacje stały się interesujące dla tych, którzy już mają w swoich kolekcjach kilka podobnych albumów artysty? Jak zainteresować akurat tą płytą nowych fanów? Czy nie powinni oni wybrać bezpiecznie, na przykład koncertu z Kolonii, Paryża, czy albumu „La Scala”? Czym różni się „Rio” od solowych koncertów sprzed 10, 20, 30 i 40 lat?

Uważni słuchacze w niektórych utworach odnajdą muzyczne struktury znane z innych nagrań artysty. Nie sposób przecież przez tyle lat na każdym koncercie wymyślać zupełnie nowe melodie. Zapewne fani długo będą dyskutować, czy to właśnie w Rio de Janeiro wydarzyło się coś muzycznie znaczącego, co powoduje, że właśnie ten koncert zasłużył sobie na płytową edycję. A może wzorem kilku zespołów rockowych, Keith Jarrett powinien wydawać każdy swój koncert?

Te wszystkie wątpliwości wynikają jednak z umieszczenia nowego albumu Keitha Jarretta w kontekście innych jego nagrań. Ten kontekst, działający na niekorzyść nowego wydawnictwa, jest jednak zmartwieniem ludzi odpowiedzialnych za sprzedaż w ECM. Pewnie każdy fan jazzu ma na swojej półce kilka solowych płyt Keitha Jarretta i też będzie w nieuchronny sposób porównywał. To jednak nie jest wina artysty, że gra od tylu lat absolutnie niewiarygodne koncerty i nie chce zmieniać ich formuły. Sam widziałem kilka i każdy z nich na żywo brzmiał lepiej niż najlepsze jego płyty…

Tak więc wykonajmy eksperyment myślowy pozwalający zwyczajnie cieszyć się muzyką. Zapomnijmy o „The Koln Concert”, „Paris Concert”, „La Scala”, „Solo Concerts Bremmen/Lausanne”,  “Sun Bear Concerts”, “Concerts: Bregentz / Monachium”,  „Last Solo”  i tuzinie innych równie wybitnych nagrań… Pomyślmy przez chwilę, że ich nie ma… Wiem, że to nie wykonalne, bo kto raz wysłucha którejkolwiek z tych płyt z należytą uwagą i skupieniem, dźwiękowego obrazu improwizacji Keitha Jarretta z dźwiękowej pamięci nie wymaże już nigdy… Ale spróbujmy…

Patrząc w ten sposób na „Rio” otrzymamy absolutnie rewelacyjny album… Czy warto więc go kupić. Tak, zdecydowanie tak, nawet jeśli macie już wszystkie poprzednie. Czyż nie chodzimy na koncerty naszych ulubionych artystów co roku? Keith Jarrett niestety nie gra każdego lata w Polsce…  Gdyby grał, być może tego albumu bym nie kupił, a tak, zamiast koncertu na żywo mamy kolejny wyśmienity koncert na płycie… Jak dla mnie Keith Jarrett może kolejne koncerty tytułować ich datą, bo nazwy miast niedługo się skończą…. I tak na każdy kolejny album będę czekał, jak na trasę koncertową wybitnego artysty…

„Rio” mależy niewątpliwie do tych lżejszych, cieplejszych i nieco prostszych w formie albumów. Odejście od monumentalnych wielominutowych improwizacji na rzecz krótszych form czyni muzykę Keitha Jarretta bardziej przystępną i nieco łatwiejszą, co nie oznacza muzycznego banału. W jakiś magiczny sposób potrafi on przykuć uwagę słuchacza, nawet tego niechętnego bardziej skomplikowanym formom muzycznym do głośników już od pierwszych dźwięków. Można oczywiście szukać tu bluesa, inspiracji barokowych, romantycznych, rozmieniać na drobne frazy, rozważać aspekty techniki gry. Próbować nazwać ten gatunek. To nie ma sensu. Ten gatunek już od czasu „Facing You” ma swoją nazwę, to Muzyka Keitha Jarretta…

Jak to zwykle bywa w przypadku solowych improwizowanych koncertów Keitha Jarretta, kompozycje nie mają tytułów, nie są w sensie formalnym kompozycjami, zapewne nigdy nie zostaną wydane w formie nutowych transkrypcji. Wydanie „The Koln Concert” zajęło wiele lat i do dziś nie zostało w pełni przez Keitha Jarretta autoryzowane… Zabawmy się jednak w skojarzenia. Zapewne każdy będzie miał inne. Moje tytuły utworów są następujące:

CD1:
  1. Chaos
  2. Patos
  3. Mainstream
  4. Ballada
  5. Free Ragtime
  6. Bolero

CD2:
  1. Polskie Drogi
  2. Mazurek
  3. Zimowa Pobudka
  4. Oto ja
  5. 100% Jarrett
  6. Muszę pomyśleć co dalej
  7. Steinway & Sons
  8. Blues na bis
  9. Fantazja

„Rio” to wyśmienita technicznie rejestracja świetnego koncertu, jednego z tych, na których chciałbym znaleźć się na widowni… Jedyny problem w tym, że już mam kilka takich płyt Keitha Jarretta.

Keith Jarrett
Rio
Format: 2CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602527766454

27 listopada 2011

Modern Jazz Quartet - Django


Tej album jest z nami już ponad 50 lat. Ukazał się w 1956 roku, a muzyka powstawała już od 1953 roku. Od momentu wydania tej płyty muzyczne mody zmieniły się wiele razy. Niezależnie od mody i panującego w danej chwili stylu, dobre kompozycje zagrane przez wybitnych instrumentalistów, którzy dodatkowo tworzą wyśmienity zespół to coś, co zawsze się obroni. Niektóre płyty, które już w naszym Kanonie Jazzu prezentowaliśmy znalazły się tam w związku z tym, że w swoim czasie były przełomowe i ważne, a także popularne. Niekoniecznie wytrzymały próbę czasu. „Django” mógłby powstać zarówno wtedy, kiedy powstał, jak i 20, czy 30 lat później. Wielu muzyków chciałoby zagrać tak również teraz… Ale to chyba dla nikogo nieosiągalne…

Ta płyta, nawet gdyby popatrzeć jedynie na skład, powinna być rewelacyjna. John Lewis na fortepianie,  Milt Jackson na wibrafonie, Percy Heath na kontrabasie i Kenny Clarke na perkusji. Pamiętajmy jednak, że to nie była kolejna rutynowa sesja w studiu Rudy Van Geldera, i innych nowojorskich studiach w latach pięćdziesiątych. Muzycy grali razem już kilka lat i choć wkrótce po nagraniu tego materiału Connie Kay zamienił w składzie Kenny Clarke’a, to Modern Jazz Quartet to jeden z nielicznych zespołów o tak stabilnym składzie, który przetrwał do połowy lat siedemdziesiątych. Jednak już w latach pięćdziesiątych ten skład, to było coś więcej, niż suma umiejętności solowych jego członków. Modern Jazz Quartet, to właściwie jedyny tego typu zespół w historii jazzu. A „Django” to jedno z najlepszych jego nagrań. Choć osobiście uważam solowe nagrania Johna Lewisa za ciekawsze, niż te dokonane z Modern Jazz Quartet, to „Django”, „Fontessa” i „Concorde” to płyty wybitne. Dwie pozostałe też z pewnością kiedyś do naszego Kanonu trafią.

John Lewis był kompozytorem wybitnym, jednym z tych, który potrafił w sposób charakteryzujący jedynie muzycznych geniuszy połączyć inspiracje klasyczne, europejską muzykę współczesną, bluesa i niezwykle rzadką u wybitnych pianistów umiejętność pisania dla od razu dla zespołu, uwzględniając specyfikę gry pozostałych jego członków. Wiele kompozycji Johna Lewisa, w tym po raz pierwszy nagrane na „Django” – kompozycja tytułowa, „Delauney’s Dilemma”, czy „La Ronde Suite” oparta na innej wyśmienitej kompozycji Lewisa napisanej dla Dizzy Gillespiego – „Two Bass Hit” były grane przez największe sławy współczesnego jazzu, jednak to właśnie w wykonaniu Modern Jazz Quartet brzmią najlepiej.

„Django” to cała historia jazzu, przynajmniej tego do 1956 roku w pigułce. Znajdziemy tu swing, świetne solówki wszystkich członków zespołu, elegancki fortepian, nieco cool jazzu, który był wtedy ważny, echa be-bopu, który najlepszy okres miał już za sobą i wszystko inne.

Tą płytę warto mieć tylko dla utworu tytułowego. Wspaniałe solówki Johna Lewisa i Milta Jacksona, doskonały Percy Heath, wyborna kompozycja, ponadczasowa melodia. Reszta muzyki to dodatkowy bonus… Jakby ktoś jeszcze się nie domyślił, to „Django” poświęcone jest pamięci Django Reinhrardta

Niektórzy nazywają takie granie „Chamber Jazz”, to swoisty rodzaj muzycznej elegancji, dbałości o szczegóły, jazz który przyjmie producent w każdej eleganckiej sali koncertowej, który sprawdzi się na galowym koncercie dla bywalców filharmonii. To także muzyka dla słuchacza, który chce pomyśleć też o tym co usłyszał chwilę po zakończeniu płyty. To nie tylko emocje chwili, ale wiele więcej…

Modern Jazz Quartet
Django
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Fantasy / OJC
Numer: 7057 / OJC20 057-2