Przedziwna to doprawdy i bardzo niespodziewana produkcja muzyczna. Urzekająca od pierwszego do ostatniego taktu. Z pozoru zupełnie nieskładna, niespójna stylistycznie płyta zawiera 12 utworów. Każdy z nich mógłby otwierać płytę w zupełnie innym stylu. Takiej mieszanki muzycznych konwencji na jednym krążku nie słyszałem chyba nigdy. Mamy tu więc dużo soulu, neo swing, big band, świetną jazzową gitarę i trąbkę. Jest też blues z Delty i klasyk chicagowskiej gitary. Są nuty amerykańskich songbooków, kabaret, wodewil i dobra piosenka aktorska. Wszystko w pozornie niemożliwy sposób łączy głos Ndidi Onukwelu.
Ta pochodząca z Kanady wokalistka dysponuje dużą skalą głosu i charakterystyczną barwą. W wysokich rejestrach jej głos jest silny, a sposób frazowania i rozłożenia akcentów momentami przypomina brzmienie szkolonych głosów śpiewaczek operowych. W niskich rejestrach staje się chropowaty, głęboki, nieco zmęczony życiem, jakby należał do kogoś zupełnie innego, niż młoda dziewczyna z okładki płyty. Trochę tu Niny Simone, trochę ze stylu znanego w Polsce z nagrań Gaby Kulki, nieco bluesowego wcielenia Cassandry Wilson i odrobina Diany Krall z czasów, zanim stała się ulubienicą gali w luksusowych hotelowych salach balowych.
Zaskakująca spójność tej mieszaniny dowodzi tego, że dzisiejsza płyta nie jest poszukiwaniem własnego stylu przez początkującą wokalistk, a raczej świadectwem tego, że już znalazła własną, niezwykle oryginalną artystyczną tożsamość. To nie zdarza się dziś znowu tak często. W czasach kiedy wszystko już było trudno być oryginalnym. Taka unikalność teoretycznie powinna stanowić klucz do światowej kariery. Jednak kiedy muzyce nie da się przyczepić żadnej etykietki gatunku, będzie z karierą trudno.
Zbyt mało w tej muzyce jazzu na festiwal jazzowy, nie zmieści się też w formule rockowej, ani bluesowej. Z umieszczeniem płyty na półce w sklepie też będzie kłopot… Taki już los oryginalnych i ciekawych artystów.
The Contadictor to świetna płyta. Dobre kompozycje, spójność mimo pozornego chaosu stylistycznego. Świetny wokal i ciekawe partie instrumentalne. Źródło inspiracji, zaskakująca możliwość poszerzenia muzycznych horyzontów dla każdego. Oprócz Terezy Montcalm to moje największe tegoroczne odkrycie. Trudno napisac więcej, trudno znaleźć porównanie do czegokolwiek. Trzeba koniecznie posłuchać.
Wykonawca: Ndidi Onukwulu
Tytul: The Contradictor
Format: CD
Wytwórnia: Jerycho Beach Music
Numer: 779513080228
19 listopada 2010
18 listopada 2010
Bobby Broom - Stand!
Bobby Broom nie jest gwiazdą z pierwszych stron gazet, nawet tych specjalistycznych, jazzowych. Ma jednak za soba wspólpracę z Sonny Rollinsem. Ja pamiętam go chyba najbardziej z plyty Davida Murraya - The Tip.
Styl Bobby Brooma to połączenie nowoczesnego spojrzenia na standardy klasycznego jazzu z szacunkiem dla wielkich mistrzów gitary. W jego grze dźwieków pojawia się raczej dużo, ale każdy z nich jest potrzebny i przemyślany. Artysta mimo wielkich umiejętnosci technicznych stroni od efekciarstwa i skomplikowanych akordów zagranych pod publiczkę.
Płyta Stand! jest zbiorem ulubionych utworów gitarzysty. Mamy więc standardy jazzowe, ale również utwory muzyki popularnej zagrane w jazzowy, charakterystyczny dla lidera sposób.
Płytę warto poznać choćby dla pięknej jazzowej interpretacji House Of The Rising Sun, lub I Will Beatlesów. We wszystkich utworach gitarzyście towarzyszą, grający na basie Dennis Carroll i perkusista Dana Hall. O grze tego pierwszego można powiedziec tylko tyle, że jest, tworzy właściwe tło i nie popełnia żadnych oczywistych błędów. Perkusista gra nieco za ostro, zbyt obficie korzystając z blach. Może to być jednak również w części wina realizatora nagrania, zbyt eksponującego ten wlaśnie element.
Jednym z ciekawszych momentów jest I Can See Clearly Now! To bardzo wdzięczny temat dla gitarzysty zakochanego w pięknych melodiach, tak jak Bobby Broom. Jeśli to rzeczywiście swoje ulubione melodie lider umieścił na płycie to należy pogratulować zarówno gustu jak i niebanalnego podejścia do interpretacji. Każdy właściwie utwór zawiera zarówno pięknie zagrany temat przewodni, jak i ciekawą improwizację, o co w przypadku standardów tak przecież ogranych nie jest łatwo. Wszyscy słuchacze mają przecież w pamięci tyle wspaniałych wersji tego samego utworu.
Niebanalność koncepcji lidera, która nie jest jednak udziwnianiem na siłę, jak to czasem się zdarza, jest mocną stroną tej plyty. To dobra pozycja dla początkujacego fana jazzu. Znane tematy, łatwe do odczytania melodie, a za chwilę ciekawe partie improwizowane, a wszystko lekkie, łatwe i bardzo pogodne.
Żeby tak bawić się ogranymi melodiami, w rodzaju Can't Take My Eyes Off Of You trzeba naprawdę wielkiej wiedzy i muzycznego smaku.
Wykonawca: Bobby Broom
Tytul: Stand!
Format: CD
Wytwórnia: Premonition
Numer: 669179075426
Styl Bobby Brooma to połączenie nowoczesnego spojrzenia na standardy klasycznego jazzu z szacunkiem dla wielkich mistrzów gitary. W jego grze dźwieków pojawia się raczej dużo, ale każdy z nich jest potrzebny i przemyślany. Artysta mimo wielkich umiejętnosci technicznych stroni od efekciarstwa i skomplikowanych akordów zagranych pod publiczkę.
Płyta Stand! jest zbiorem ulubionych utworów gitarzysty. Mamy więc standardy jazzowe, ale również utwory muzyki popularnej zagrane w jazzowy, charakterystyczny dla lidera sposób.
Płytę warto poznać choćby dla pięknej jazzowej interpretacji House Of The Rising Sun, lub I Will Beatlesów. We wszystkich utworach gitarzyście towarzyszą, grający na basie Dennis Carroll i perkusista Dana Hall. O grze tego pierwszego można powiedziec tylko tyle, że jest, tworzy właściwe tło i nie popełnia żadnych oczywistych błędów. Perkusista gra nieco za ostro, zbyt obficie korzystając z blach. Może to być jednak również w części wina realizatora nagrania, zbyt eksponującego ten wlaśnie element.
Jednym z ciekawszych momentów jest I Can See Clearly Now! To bardzo wdzięczny temat dla gitarzysty zakochanego w pięknych melodiach, tak jak Bobby Broom. Jeśli to rzeczywiście swoje ulubione melodie lider umieścił na płycie to należy pogratulować zarówno gustu jak i niebanalnego podejścia do interpretacji. Każdy właściwie utwór zawiera zarówno pięknie zagrany temat przewodni, jak i ciekawą improwizację, o co w przypadku standardów tak przecież ogranych nie jest łatwo. Wszyscy słuchacze mają przecież w pamięci tyle wspaniałych wersji tego samego utworu.
Niebanalność koncepcji lidera, która nie jest jednak udziwnianiem na siłę, jak to czasem się zdarza, jest mocną stroną tej plyty. To dobra pozycja dla początkujacego fana jazzu. Znane tematy, łatwe do odczytania melodie, a za chwilę ciekawe partie improwizowane, a wszystko lekkie, łatwe i bardzo pogodne.
Żeby tak bawić się ogranymi melodiami, w rodzaju Can't Take My Eyes Off Of You trzeba naprawdę wielkiej wiedzy i muzycznego smaku.
Wykonawca: Bobby Broom
Tytul: Stand!
Format: CD
Wytwórnia: Premonition
Numer: 669179075426
16 listopada 2010
Carlos Santana & Wayne Shorter - Live At The 1988 Montreux Jazz Festival
Prezentowany dziś materiał ukazał się zarówno w postaci płyty DVD z zapisem video, jak i jako podwójny album audio. To dobry zwyczaj wydawcy, pozwalający wybrać klientowi format dźwięku i ewentualnie obrazu. Pewnie na wizję wysokiej rozdzielczości nie ma co liczyć – oryginalna jakość czyni transfer do postaci Blue Ray mocno bezsensowny.
Koncert z Montreux pochodzi z owianego legendą tournee obu artystów z 1988 roku i prezentuje obu równorzędnych (przynajmniej na afiszu) liderów w wyśmienitej formie. To jedno z najlepszych nagrań w całej karierze Carlosa Santany i z pewnością ważny moment w dla Wayne Shortera.
Mnie lepiej słucha się wersji z obrazem (DVD), mimo nieco słabszego dźwięku. To muzyka złożona rytmicznie, z pozoru nieco bałaganiarska, a wielości instrumentów perkusyjnych sprzyja obraz pozwalający zlokalizować miejsce powstawania dźwięków.
W programie koncertu są kompozycje obu liderów i członków zespołu. Jest też kompozycja Johna Coltrane’a, a na bis jeden z największych hitów Carlosa Santany – nieśmiertelna Europa.
Ten koncert jest wręcz podręcznikowym przykładem muzycznej synergii. Muzycy tworzący zespół, w większości grający wcześniej i później w zespole Carlosa Santany tworzą tu świetny zespół, jednak żaden z nich nie sprawdza się jako solista. Perfekcyjnie pracująca sekcja rytmiczna jest ważnym elementem koncepcji muzycznej. Jednak ani Armando Peraza, ani Jose Chepito Areas, ani nawet najbardziej z nich znany Leon Ndugu Chancler w partiach solowych nie przekonują.
Odrobinę lepiej wypada Chester Thompson grający na instrumentach klawiszowych. Wyróżniającymi się fragmentami koncertu są z pewnością jego duety z Carlosem Santaną w Goodness And Mercy i Blues For Salvador.
Całość koncertu brzmi jak klasyczny jazz rockowy Santana z dodatkiem kilku kompozycji bardziej jazzowych – Johna Coltrane’a i Wayne Shortera, w których jest nieco więcej miejsca dla saksofonu. Niestety – bo to największa wada tej płyty – Wayne Shorter raczej ją uświetnia niż czynnie współuczestniczy. Może gdyby na perkusji zagrał któryś z bardziej jazzowych muzyków grywających z Carlosem Santaną – Buddy Miles, Billy Cobham, Dennis Chambers lub Jack DeJohnette – byłoby więcej miejsca dla saksofonu.
Solówki Wayne Shortera są świetne, jednak pozostają nieco z boku, trudno odnaleźć jakieś nadzwyczajne porozumienie muzyczne z Santaną. Tak więc dostajemy świetnego jazz rockowego Santanę z dodatkowym bonusem w postaci Wayne Shortera, który pełni funkcję gościa specjalnego, a nie członka zespołu. Trochę szkoda, bo mogło być zdecydowanie lepiej.
Carlos Santana & Wayne Shorter
Live At The 1988 Montreux Jazz Festival
Format: DVD
Wytwórnia: Liberation/ Montreux Sound
Numer: 5060131390192
Koncert z Montreux pochodzi z owianego legendą tournee obu artystów z 1988 roku i prezentuje obu równorzędnych (przynajmniej na afiszu) liderów w wyśmienitej formie. To jedno z najlepszych nagrań w całej karierze Carlosa Santany i z pewnością ważny moment w dla Wayne Shortera.
Mnie lepiej słucha się wersji z obrazem (DVD), mimo nieco słabszego dźwięku. To muzyka złożona rytmicznie, z pozoru nieco bałaganiarska, a wielości instrumentów perkusyjnych sprzyja obraz pozwalający zlokalizować miejsce powstawania dźwięków.
W programie koncertu są kompozycje obu liderów i członków zespołu. Jest też kompozycja Johna Coltrane’a, a na bis jeden z największych hitów Carlosa Santany – nieśmiertelna Europa.
Ten koncert jest wręcz podręcznikowym przykładem muzycznej synergii. Muzycy tworzący zespół, w większości grający wcześniej i później w zespole Carlosa Santany tworzą tu świetny zespół, jednak żaden z nich nie sprawdza się jako solista. Perfekcyjnie pracująca sekcja rytmiczna jest ważnym elementem koncepcji muzycznej. Jednak ani Armando Peraza, ani Jose Chepito Areas, ani nawet najbardziej z nich znany Leon Ndugu Chancler w partiach solowych nie przekonują.
Odrobinę lepiej wypada Chester Thompson grający na instrumentach klawiszowych. Wyróżniającymi się fragmentami koncertu są z pewnością jego duety z Carlosem Santaną w Goodness And Mercy i Blues For Salvador.
Całość koncertu brzmi jak klasyczny jazz rockowy Santana z dodatkiem kilku kompozycji bardziej jazzowych – Johna Coltrane’a i Wayne Shortera, w których jest nieco więcej miejsca dla saksofonu. Niestety – bo to największa wada tej płyty – Wayne Shorter raczej ją uświetnia niż czynnie współuczestniczy. Może gdyby na perkusji zagrał któryś z bardziej jazzowych muzyków grywających z Carlosem Santaną – Buddy Miles, Billy Cobham, Dennis Chambers lub Jack DeJohnette – byłoby więcej miejsca dla saksofonu.
Solówki Wayne Shortera są świetne, jednak pozostają nieco z boku, trudno odnaleźć jakieś nadzwyczajne porozumienie muzyczne z Santaną. Tak więc dostajemy świetnego jazz rockowego Santanę z dodatkowym bonusem w postaci Wayne Shortera, który pełni funkcję gościa specjalnego, a nie członka zespołu. Trochę szkoda, bo mogło być zdecydowanie lepiej.
Carlos Santana & Wayne Shorter
Live At The 1988 Montreux Jazz Festival
Format: DVD
Wytwórnia: Liberation/ Montreux Sound
Numer: 5060131390192
15 listopada 2010
Lucky Peterson - Black Midnight Sun
Bill Laswell jeśli mu się chce, potrafi być wielkim producentem i mistrzem konsolety. Przynajmniej tak uważa połowa mieszkańców Nowego Jorku i okolic. Występuje w tych rolach od wielu już lat w wielu różnych konfiguracjach personalnych. Czasem wypada ciekawie, czasem jednak trochę gorzej. Przyznać trzeba jednak, że nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Może próbę zmierzenia się z muzyką Milesa Davisa (Panthalassa) należy zaliczyć do tych mniej udanych, ale już Divine Light z muzyką z wczesnych płyt Carlosa Santany to prawdziwa poezja realizacyjna. Jednak Laswell to przecież całkiem sprawny i kreatywny basista, co udowadnia na dzisiejszej płycie. Tym razem liderem jest jednak ktoś inny.
Lucky Peterson, to prawdziwe estradowe zwierze, kto nie widział, niech żałuje. Artysta nie przyjeżdża często do Europy. Warszawę odwiedził ostatnio w 2001 roku dając fantastyczny koncert. Lucky nigdy nie był artystą rozpuszczanym przez swoją wytwórnię płytową działaniami promocyjnymi. Za to już od urodzenia był złotym dzieckiem bluesa. Pierwszą płytę nagrał w wieku 5 lat – dziś nie jest ona raczej dostępna…. I była to całkiem poważna płyta, bowiem jej producentem był prawdziwy król bluesa - Willie Dixon. Lucky zaczynał jako perkusista, później stał się mistrzem gry na organach Hammonda, aby w końcu zostać wirtuozem gitary. Obdarzony jest też całkiem ciekawym głosem. Od pięknie zaśpiewanej ballady właśnie zaczęła się moja muzyczna znajomość z Lucky Petersonem. Pierwszym jego nagraniem, które usłyszałem było Hey Lordy Mama z genialnej płyty Abbey Lincoln - A Turtle's Dream. O tej płycie pisałem tutaj:
Prawdę mówiąc, kiedy we wspomnianym już 2001 roku w Warszawie występował jednego wieczoru w Sali Kongresowej z Abbey Lincoln właśnie, wszyscy mieli nadzieję, że Abbey wyjdzie choć na chwilę, aby z nim zaśpiewać. Tak się jednak nie stało. No cóż, cuda nie zdarzają się codziennie i na zawołanie.
Opisywana dzisiaj płyta pochodzi z 2002 roku. Nie za bardzo rozumiem, jaki był sposób doboru instrumentalistów do tego projektu. Całość zdecydowanie psuje perkusista, którego nazwisko, w domyśle jako gwiazdy, jest wymienione na okładce - Jerome Bigfoot Brailey. Jego jednostajna i nudna gra oraz bezsensowne nadużywanie blachy psuje odbiór całości. Bill Laswell, który wyprodukował tą muzykę chyba miał słaby dzień wpuszczając tak zrealizowany dźwięk na płytę. Jeśli to celowy zabieg, to nie rozumiem, czemu ma służyć. Wystarczy posłuchać przebojowego standardu Lucky In Love, żeby zrozumieć, co mam na myśli.
Lucky Peterson z biegiem lat porzuca Hammonda na rzecz gitary. Zdecydowanie wolę go w tej roli. Jako gitarzysta posługuje się prostymi, sprawdzonymi środkami, nie udziwniając niepotrzebnie swojej gry. W wielu utworach gra zarówno na gitarze, jak i na organach. Organy jednak zawsze pozostają nieco w tle, pełniąc rolę instrumentu rytmicznego, lub dodając nieco specyficznej głębi brzmieniu i aranżacjom.
Na wyróżnienie zasługuje chwytliwy i ciekawie zagrany temat Lucky In Love. Tutaj dostajemy dużo gitary i niebanalną aranżację. Bardzo dobry jest również temat tytułowy. Ballada pozostawia dużo miejsca na łagodnie snującą się w tle gitare, jak i ciepło brzmienia organów Hammonda. Mam również wrażenie, że śpiew Petersona jest ciekawszy właśnie w takich wolniejszych utworach. Znowu jednak wszędobylska perkusja psuje stworzony na spółke z basem przez lidera klimat.
Niespodziewanie jednak najciekawszy utwór w tym zestawie to jedna z dwu kompozycji lidera - Truly Your Friend, to rasowa bluesowa ballada trochę w stylu starszych nagrań B. B. Kinga. Ciekawie zagrana zarówno na gitarze jak i na organach oraz zdecydowanie najlepiej zaśpiewana. To najciekawszy moment również dlatego, że gęsta partia organów przykrywa nieco nieszczęsnego perkusistę.
Ta płyta nie jest zła, ale znam zdecydowanie lepsze nagrania Lucky Petersona. Tym razem zawiodłem się też na grze Laswella i jego realizacji, które są delikatnie mówiąc przeciętne.
Lucky Peterson
Black Midnight Sun
Format: CD
Wytwórnia: Dreyfus
Numer: FDM 36643-2
Lucky Peterson, to prawdziwe estradowe zwierze, kto nie widział, niech żałuje. Artysta nie przyjeżdża często do Europy. Warszawę odwiedził ostatnio w 2001 roku dając fantastyczny koncert. Lucky nigdy nie był artystą rozpuszczanym przez swoją wytwórnię płytową działaniami promocyjnymi. Za to już od urodzenia był złotym dzieckiem bluesa. Pierwszą płytę nagrał w wieku 5 lat – dziś nie jest ona raczej dostępna…. I była to całkiem poważna płyta, bowiem jej producentem był prawdziwy król bluesa - Willie Dixon. Lucky zaczynał jako perkusista, później stał się mistrzem gry na organach Hammonda, aby w końcu zostać wirtuozem gitary. Obdarzony jest też całkiem ciekawym głosem. Od pięknie zaśpiewanej ballady właśnie zaczęła się moja muzyczna znajomość z Lucky Petersonem. Pierwszym jego nagraniem, które usłyszałem było Hey Lordy Mama z genialnej płyty Abbey Lincoln - A Turtle's Dream. O tej płycie pisałem tutaj:
Prawdę mówiąc, kiedy we wspomnianym już 2001 roku w Warszawie występował jednego wieczoru w Sali Kongresowej z Abbey Lincoln właśnie, wszyscy mieli nadzieję, że Abbey wyjdzie choć na chwilę, aby z nim zaśpiewać. Tak się jednak nie stało. No cóż, cuda nie zdarzają się codziennie i na zawołanie.
Opisywana dzisiaj płyta pochodzi z 2002 roku. Nie za bardzo rozumiem, jaki był sposób doboru instrumentalistów do tego projektu. Całość zdecydowanie psuje perkusista, którego nazwisko, w domyśle jako gwiazdy, jest wymienione na okładce - Jerome Bigfoot Brailey. Jego jednostajna i nudna gra oraz bezsensowne nadużywanie blachy psuje odbiór całości. Bill Laswell, który wyprodukował tą muzykę chyba miał słaby dzień wpuszczając tak zrealizowany dźwięk na płytę. Jeśli to celowy zabieg, to nie rozumiem, czemu ma służyć. Wystarczy posłuchać przebojowego standardu Lucky In Love, żeby zrozumieć, co mam na myśli.
Lucky Peterson z biegiem lat porzuca Hammonda na rzecz gitary. Zdecydowanie wolę go w tej roli. Jako gitarzysta posługuje się prostymi, sprawdzonymi środkami, nie udziwniając niepotrzebnie swojej gry. W wielu utworach gra zarówno na gitarze, jak i na organach. Organy jednak zawsze pozostają nieco w tle, pełniąc rolę instrumentu rytmicznego, lub dodając nieco specyficznej głębi brzmieniu i aranżacjom.
Na wyróżnienie zasługuje chwytliwy i ciekawie zagrany temat Lucky In Love. Tutaj dostajemy dużo gitary i niebanalną aranżację. Bardzo dobry jest również temat tytułowy. Ballada pozostawia dużo miejsca na łagodnie snującą się w tle gitare, jak i ciepło brzmienia organów Hammonda. Mam również wrażenie, że śpiew Petersona jest ciekawszy właśnie w takich wolniejszych utworach. Znowu jednak wszędobylska perkusja psuje stworzony na spółke z basem przez lidera klimat.
Niespodziewanie jednak najciekawszy utwór w tym zestawie to jedna z dwu kompozycji lidera - Truly Your Friend, to rasowa bluesowa ballada trochę w stylu starszych nagrań B. B. Kinga. Ciekawie zagrana zarówno na gitarze jak i na organach oraz zdecydowanie najlepiej zaśpiewana. To najciekawszy moment również dlatego, że gęsta partia organów przykrywa nieco nieszczęsnego perkusistę.
Ta płyta nie jest zła, ale znam zdecydowanie lepsze nagrania Lucky Petersona. Tym razem zawiodłem się też na grze Laswella i jego realizacji, które są delikatnie mówiąc przeciętne.
Lucky Peterson
Black Midnight Sun
Format: CD
Wytwórnia: Dreyfus
Numer: FDM 36643-2
Etykiety:
Abbey Lincoln,
Bill Laswell,
Lucky Peterson
14 listopada 2010
Clarence Clemons Temple Of Soul - Live In Asbury Park
Do I Have To Say His Name? – to tekst od lat będący elementem przedstawiania członków E-Street Band mniej więcej w na początku trzciej godziny każdego z koncertów. Dzisiejsza płyta, to projekt saksofonisty, którego oczywiście fanom Bruce’a Springsteena przedstawiać nie trzeba. W każdym miejscu na świecie odpowiedź tysięcy gardeł na stadionie jest jednoznaczna…
Płytę zarejestrowano w miejscu, którego również fanom Springsteena przedstawiać nie trzeba – to kolebka The E-Street Band i wielu zespołów zaprzyjaźnionych z muzykami tej grupy – mały klub w Asbury Park – Stone Pony.
Ostatnimi czasy, pewnie z własnego wyboru, ale również trochę pod wpływem producenta ostatnich płyt – Brendana O’Briena, brzemienie zespołu Springsteena stało się bardziej gitarowe. Więcej gitar to mniej saksofonu. Warto więc wrócić do nieco starszych nagrań i postaci jednego z najlepszych rockowych saksofonistów wszech czasów – Clarence Clemonsa. Taką okazją jest dzisiejsza płyta, zarejestrowana w czasie koncertu we wspomnianym Stone Pony w 2001 roku.
Liderowi udało się zebrać całkiem niezłą grupę muzyków. Instrumentaliści tworzący Temple Of Soul to mało znani, choć znający swój fach jak mało kto profesjonaliści. Cała płyta to jednak niestety nieco zmarnowany potencjał. W sumie jest niezła, ale w tym składzie można było lepiej…
Co w niej najlepsze – bez wątpienia saksofon lidera, szczególnie w utworach granych w szybszych tempach. Nieczęsto w koncertowej formule E-Street Band Clarence Clemons dostaje tyle czasu dla siebie. Na dzisiejszej płycie pokazuje, że potrafi improwizować jak mało który rockowy saksofonista. Miłym zaskoczeniem brzmieniowym jest współpraca skrzypiec i gitary. Grająca na skrzypcach Randi Fishenfeld operuje miękkim, gładkim dźwiękiem, zupełnie innym niż Suzie Tyrell w E-Street Band. Skrzypce same w sobie nie są jakieś szczególnie wybitne, dopiero w towarzystwie gitary Billy Livesaya nabierają muzycznego sensu. Warto więc odnaleźć na płycie te fragmenty.
Co w niej najsłabsze – to dość łatwe do przewidzenia – partie wokalne. Śpiew nie jest domeną lidera, niezbyt dobrze wychodzi też pozostałym muzykom. Sam Big Man wybitnie zaśpiewał chyba tylko raz – w If I Should Fall Behind w wersji znanej z teledysku. No może jeszcze udając świętego mikołaja w tradycyjnym grudniowym Santa Claus Is Coming To Town, co ostatnio miałem okazję słyszeć w 2008 roku w Belfaście. Na szczęście fragmentów wokalnych nie ma na dzisiejszej płycie zbyt wielu.
Całość jest przyjemnym rockowym koncertem, który broni się sam, Na tego rodzaju nagrania nie sposób nie patrzeć przez pryzmat znanego nazwiska. Gdyby Big Man nie był TYM Big Manem, pewnie płyta sprzedałaby się nieco gorzej, jednak pomijając rynkowy handicap znanego nazwiska, muzyka jest tak czy inaczej bardzo dobra, a samo nazwisko pomaga płycie wyjść z cienia innych tego rodzaju amerykańskich produkcji, a w wielu sklepach zapewne płyta leży na półce z nagraniami Springsteena.
Clarence Clemons Temple Of Soul
Live In Asbury Park
Format: CD
Wytwórnia: Slam Alley
Numer: 618321516522
Płytę zarejestrowano w miejscu, którego również fanom Springsteena przedstawiać nie trzeba – to kolebka The E-Street Band i wielu zespołów zaprzyjaźnionych z muzykami tej grupy – mały klub w Asbury Park – Stone Pony.
Ostatnimi czasy, pewnie z własnego wyboru, ale również trochę pod wpływem producenta ostatnich płyt – Brendana O’Briena, brzemienie zespołu Springsteena stało się bardziej gitarowe. Więcej gitar to mniej saksofonu. Warto więc wrócić do nieco starszych nagrań i postaci jednego z najlepszych rockowych saksofonistów wszech czasów – Clarence Clemonsa. Taką okazją jest dzisiejsza płyta, zarejestrowana w czasie koncertu we wspomnianym Stone Pony w 2001 roku.
Liderowi udało się zebrać całkiem niezłą grupę muzyków. Instrumentaliści tworzący Temple Of Soul to mało znani, choć znający swój fach jak mało kto profesjonaliści. Cała płyta to jednak niestety nieco zmarnowany potencjał. W sumie jest niezła, ale w tym składzie można było lepiej…
Co w niej najlepsze – bez wątpienia saksofon lidera, szczególnie w utworach granych w szybszych tempach. Nieczęsto w koncertowej formule E-Street Band Clarence Clemons dostaje tyle czasu dla siebie. Na dzisiejszej płycie pokazuje, że potrafi improwizować jak mało który rockowy saksofonista. Miłym zaskoczeniem brzmieniowym jest współpraca skrzypiec i gitary. Grająca na skrzypcach Randi Fishenfeld operuje miękkim, gładkim dźwiękiem, zupełnie innym niż Suzie Tyrell w E-Street Band. Skrzypce same w sobie nie są jakieś szczególnie wybitne, dopiero w towarzystwie gitary Billy Livesaya nabierają muzycznego sensu. Warto więc odnaleźć na płycie te fragmenty.
Co w niej najsłabsze – to dość łatwe do przewidzenia – partie wokalne. Śpiew nie jest domeną lidera, niezbyt dobrze wychodzi też pozostałym muzykom. Sam Big Man wybitnie zaśpiewał chyba tylko raz – w If I Should Fall Behind w wersji znanej z teledysku. No może jeszcze udając świętego mikołaja w tradycyjnym grudniowym Santa Claus Is Coming To Town, co ostatnio miałem okazję słyszeć w 2008 roku w Belfaście. Na szczęście fragmentów wokalnych nie ma na dzisiejszej płycie zbyt wielu.
Całość jest przyjemnym rockowym koncertem, który broni się sam, Na tego rodzaju nagrania nie sposób nie patrzeć przez pryzmat znanego nazwiska. Gdyby Big Man nie był TYM Big Manem, pewnie płyta sprzedałaby się nieco gorzej, jednak pomijając rynkowy handicap znanego nazwiska, muzyka jest tak czy inaczej bardzo dobra, a samo nazwisko pomaga płycie wyjść z cienia innych tego rodzaju amerykańskich produkcji, a w wielu sklepach zapewne płyta leży na półce z nagraniami Springsteena.
Clarence Clemons Temple Of Soul
Live In Asbury Park
Format: CD
Wytwórnia: Slam Alley
Numer: 618321516522
Etykiety:
Bruce Springsteen,
Clarence Clemons,
Temple Of Soul
Subskrybuj:
Posty (Atom)