22 września 2012

Aga Kiepuszewska – Silence


„Silence” to płytowy debiut Agi Kiepuszewskiej. Debiut intrygujący, choć z pewnością nie jest to jeszcze dzieło kompletne. Ale jak na debiut, wyszło całkiem nieźle. Tym bardziej, że to debiut artystki nie tylko w roli wokalistki, ale również autorki części materiału, zarówno słów, jak i muzyki.

„Silence” to płyta obiecująca, choć dla mnie dość nierówna i w swej nierówności zaskakująca. Bardziej bowiem podobają mi się utwory zaśpiewane po angielsku, niż po polsku. To w przypadku polskich wokalistek nie zdarza się często, bowiem zdecydowanie łatwiej kształtuje się barwę i wyraża emocje w języku ojczystym.

Brzmienie głosu Agi Kiepuszewskiej w utworach śpiewanych po polsku przypomina mi nieco Ewę Bem sprzed lat. W utworach śpiewanych po angielsku moim pierwszym skojarzeniem była Anja Garbarek, ale nie pytajcie dlaczego, bowiem wszelkie próby przelania tego skojarzenia na jakieś wyszukane przymiotniki spełzły na niczym. Nie mam pojęcia dlaczego tak jest, ale to skojarzenie, które się w mojej głowie pojawiło i tyle…

Wokalistce towarzyszy całkiem niezły zespół w składzie: Nikola Kołodziejczyk – fortepian i efekty elektroniczne, Maciej Szczyciński – kontrabas i oud oraz Robert Rasz – perkusja. Wśród tych muzyków na zdecydowane wyróżnienie, przynajmniej u mnie zasłużył sobie Michał Kołodziejczyk, który ze swojej roli pianisty towarzyszącego wokalistce wywiązał się znakomicie, a dodatkowo wypadł przekonywująco w obszernej kodzie zamykającej najdłuższy na płycie utwór „Wiara Nadzieja Miłość”, prawdopodobnie przedłużony właśnie dla zmieszczenia tego rozbudowanego zakończenia.

Efekty elektroniczne pojawiają się na płycie jedynie w kilku miejscach, szczególnie słyszalne są w najbardziej przebojowym na płycie utworze „Walk Along The Sky”. To właśnie ten utwór wybrałbym do roli albumowego singla numer jeden.

„Silence” to jest utwór zaśpiewany z klasyczną jazzową sekcją, nie sugerujcie się owymi efektami elektronicznymi. Zostały one użyte z sensem i w niewielkim wymiarze, będąc raczej przyprawą, a nie główną myślą przewodnią muzycznego klimatu płyty.

Ów klimat właśnie jest zasadniczo trudny do określenia w związku ze sporą różnorodnością środków wyrazu. Mamy więc klasyczne jazzowe śpiewanie, całkiem rasowy swing – choćby w utworze „Na klucz”, próbki jazzowej wokalnej improwizacji w utworze „Maki” i melorecytacje jakże ostatnio modnych wśród jazzowych wokalistek tekstów Czesława Miłosza… Gdybym miał wybrać – wolałbym dostać całą płytę w klimacie „Walk Along The Sky”, albo lekko zaśpiewanej kompozycji otwierającej płytę – „In Your Eyes”.

Debiutantom wolno jednak poszukiwać i eksperymentować. „Silence” to spory kawałek rzetelnie zaśpiewanej i zagranej jazzowej piosenki dla wszystkich. Do paru utworów z niego pewnie jeszcze kiedyś wrócę. Jako całość jest całkiem niezłym debiutem, choć trzeba przyznać, że konkurencja wśród jazzowych wokalistek jest bardzo mocna, więc następny album musi być lepszy.

Produkcję albumu wsparły władze Słupska, w którym spędziłem sporą część swojego życia, choć to było dawno temu. Stali czytelnicy wiedzą, że mam szczególny sentyment do wokalistek z tego miasta… W każdym razie na koncert Agi Kiepuszewskiej i jej zespołu chętnie wybrałbym się, gdyby grała gdzieś w okolicy, a jej debiutancką płytę – „Silence” na pewno zachowam w pamięci, poza tym pewnie ukazała się w niezbyt dużym nakładzie, więc kiedy talent artystki rozwinie się i będzie miała na swoim koncie więcej jeszcze ciekawszych nagrań, będę miał kolejną cenną płytę w kolekcji.

Aga Kiepuszewska
Silence
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Radio
Numer: 5907812245191

21 września 2012

Simple Songs Vol. 64


Kolejny standard to kompozycja z obszernego katalogu melodii, których autorstwo przypisywane jest Duke Ellingtonowi. Niekoniecznie tam musiało być, ale to raczej materiał dla historyków i być może prawników, bowiem biorąc pod uwagę ilość nagrań, emisji radiowych i wykonań scenicznych to z pewnością olbrzymie pieniądze. „Sophisticated Lady” to kompozycja napisana z pewnością z udziałem Duke Ellingtona, ale niekoniecznie przez niego wyłącznie. W 1932 roku powstała jako kompozycja instrumentalna, pod której pierwszym wykonaniem – dostępnym do dziś nagraniem orkiestry Duke Ellingtona podpisał się oprócz niego również Irving Mills. Później prawa do przynajmniej części melodii rościli sobie również Lawrence Brown, grający wówczas w orkiestrze Ellingtona na puzonie i Otto Hardwick. Na części płyt można znaleźć również jedno z tych nazwisk, lub nawet oba w roli współkompozytorów.

Jak było naprawdę – chyba już się nie dowiemy. Pewne jest jedynie, że nieco później tekst do „Sophisticated Lady” napisał Mitchell Parish, choć jego treść nigdy za bardzo nie podobała się samemu Ellingtonowi.

„Sophisticated Lady”, jak każdy dobry standard, nadaje się dla każdego instrumentu. Zacznijmy od saksofonu i to nie byle jakiego saksofonu. Zagra Coleman Hawkins. To nagranie pochodzi z 1949 roku i powstało w Paryżu. Dziś dostępne jest na płycie, na której wydawcy połączyli nagrania Colemana Hawkinsa i Johnny Hodgesa z okresu, kiedy mieszkali w Paryżu. Na płycie nie znajdziecie ich wspólnych nagrań, choć takie również istnieją.

* Coleman Hawkins - Sophisticated Lady - The Vogue Recordings

Kolejna wersja będzie dużo nowocześniejsza. To też jedna z moich ulubionych. Zagrają wspólnie Jaco Pastorius i Toots Thielemans. W tle pełen gwiazd big-band Jaco Pastoriusa, jednak w nagraniu koncertowym z płyty „Invitation” zarejestrowanej w Japonii w 1982 roku to harmonijka i gitara basowa występują w głównych rolach. Mam do tej wersji „Sophisticated Lady” szczególny sentyment, bowiem brzmienie harmonijki przypomina mi melodię zagraną w mojej obecności w pewnych hotelowym pokoju przez Tootsa Thielemansa, którą możecie usłyszeć jako nasz radiowy jingiel wraz z głosem mistrza…

* Jaco Pastorius with Word Of Mouth Big Band feat. Toots Thielemans – Sophisticated Lady - Invitation

Cofnijmy się znowu w przeszłość kontynuując przegląd ciekawych i zaskakujących interpretacji „Sophisticated Lady”. Sięgniemy teraz na chwilę do niezwykle bogatych i dobrze udokumentowanych zasobów cyklu koncertów Jazz At The Philharmonic organizowanych przez długie lata przez Normana Granza. Nagranie pochodzi z początków tego cyklu – z roku 1952. Te koncerty stwarzały muzykom okazję do grania często w dość nietypowych składach. Tym razem usłyszymy saksofon altowy, fortepian i perkusję. Nominalnie liderem jest perkusista – Gene Krupa. Na saksofonie zagra Willie Smith, na fortepianie Hank Jones. To nagranie znajdziecie na wielu kompilacjach dokumentujących cykl koncertów JATP. Ja przyniosłem do studia pojedynczy album – „The Drum Battle At JATP” Gene Krupy i Buddy Richa.

* Gene Krupa – Sophisticated Lady - The Drum Battle At JATP

„Sophisticated Lady” ma również tekst. To standard śpiewany przez właściwie wszystkie największe wokalistki jazzowe. Ja wybrałem dziś Billie Holiday. Dawno jej nie słuchaliśmy. Nagranie pochodzi z albumu „All Or Nothing At All” z 1959 roku. Wokalistce towarzyszy wyśmienity zespół – między innymi na trąbce Harry Sweets Edison i na saksofonie tenorowym Ben Webster.

* Billie Holiday – Sophisticated Lady – All Or Nothing At All

Pora sięgnąć po nagraniu samego Duke Ellingtona. Nie odnalazłem w swoich zbiorach tego pierwszego, z 1933 roku. Dlatego też przyniosłem dziś do studia wyśmienite wydawnictwo – 8 płytowy box „Cote d'Azur Concerts” firmowany przez Elle Fitzgerald i Duke Ellingtona – wyśmienicie wydaną kolekcję nagrań z koncertów w lecie 1966 roku. Jak już wspomniałem, sam Duke Ellington nie lubił tekstu Mitchella Parrisha. Być może właśnie dlatego nie usłyszymy tu głosu Elli Fitzgerald. To jednak orkiestra Duke Ellingtona w jednym z najlepszych składów… On jednak nie miał nigdy słabego składu. Zagrają między innymi oprócz lidera na fortepianie, również Cootie Williams i Mercer Ellington na trąbkach, Lawrence Brown na puzonie, Johnny Hodges na saksofonie altowym, Paul Gonsalves na tenorowym i Harry Carney na barytonowym.

* Duke Ellington and His Orchestra – Sophisticated Lady – Ella Fitzgerald with Duke Ellington Orchestra: Cote d'Azur Concerts (Disc 3)

Teraz będzie coś nowocześniejszego, chwilami wydaje mi się, że za nowoczesnego. Na klarnecie basowym zagra Marcus Miller. I ów klarnet basowy w rękach Marcusa Millera brzmi tu wyśmienicie. Jednak już pozostałe instrumenty, obsłużone w studio przez niego niekoniecznie. Nie lubię automatów perkusyjnych, nie ma w nich życia. Za to sam klarnet basowy – wyśmienity.

* Marcus Miller – Sophisticated Lady – Silver Rain

Jedna z moich ulubionych wersji „Sophisticated Lady” to improwizacja dwu znakomitych kontrabasistów. Cały album jest zresztą wyśmienity, to jedna z najbardziej niedocenianych płyt lat dziewięćdziesiątych.

* Michael Moore & Rufus Reid – Sophisticated Lady - Doublebass Delight

Na zakończenie jazzowe wcielenie wieloletniego saksofonisty zespołu Jamesa Browna – Pee Wee Ellisa. To będzie fragment płyty „Yellin’ Blue” z 1994 roku. Zagrają: Pee Wee Ellis na saksofonie tenorowym, Dwayne Dolphin na kontrabasie i Bruce Cox na perkusji.

* Pee Wee Ellis – Sophisticated Lady – Yellin’ Blue

17 września 2012

Ron Carter with Eric Dolphy, Mal Waldron – Where?


Ten album występuje w dwu wersjach. W niektórych wydaniach umieszczany jest w dyskografii Rona Cartera – tak jak w moim wydaniu. W innych, pod tym samym ttytułem można odnaleźć go w dyskografii Erica Dolphy. Zawartość muzyczna jesto identyczna. Dla mnie to album Rona Cartera. To on napisał otwierającą płytę kompozycję „Rally”. Zapewne jego był również pomysł na charakterystyczne brzmienie.

Trzeba też pamiętać, że „Where?” to również płytowy debiut Rona Cartera w roli lidera swojego własnego składu. Przedstawiając się w tej roli słuchaczom postanowił nieco poeksperymentować. Na płycie sporo gra na wiolonczeli i używa smyczka. Kiedy gra solo, rolę basisty sekcji rytmicznej przejmuje George Duvivier. Tak się wtedy nagrywało. Płyty powstawały często w czasie jednego wieczoru. W 1961 roku możliwe już było nagrywanie wielośladowe, choć z pewnością była to technika dość kłopotliwa i dużo droższa niż obecnie. Dziś pewnie Ron Carter, muzyk ciągle aktywny, ostatnią płytę wydał zaledwie kilka miesięcy temu („Ron Carter’s Great Big Band”), zagrałby wszystkiepartie kontrabasu sam. Jednak w roku 1961 łatwiej było o dobrego basistę (Goerge Duvivier to bywalec wielu wyśmienitych sesji), niż o skomplikowane urządzenia i inżynierów, którzy się na nich znali.. Dziś jest raczej odwrotnie i wcale tego postępu technologii nie kocham…

Wróćmy jednak do „Where?”. Wiolonczela w rękach Rona Cartera to nie przypadek. Później też często po nią sięgał, choć muzyczne rezultaty bywały różne (jak choćby zupełnie nieudany eksperyment „Ron Carter Meets Bach”). Po ten instrument sięgali od czasu do czasu wszyscy basiści, łącznie z Rayem Brownem, jednak dla Rona Cartera wiolonczela była pierwszym instrumentem, na którym uczył się grać… Inni kontrabasiści używają najczęściej na wiolonczeli strojów kontrabasowych. Ron Carter gra na tym instrumencie w jego naturalnym stroju. To jest brzmienie dla jazzu dość egzotyczne, szczególnie jeśli dodać do niego klarnet basowy, lub flet obsługiwany przez Erica Dolphy, z którym Ron Carter poznał się w swojej pierwszej jazzowej pracy – w orkiestrze Chico Hamiltona.

Cały album nagrano, jak to często w owych czasach bywało, w jednym podejściu, w  czasie jednej wieczornej sesji nagraniowej. Jak można dowiedzieć się ze wspomnień Rudy Van Geldera, który nagrywał sesję w 1961 roku, a w 2007 przygotowywał jego cyfrową reedycję, wszystkie utwory to tzw. pierwsze podejścia… Jakby tego było mało, następnego wieczoru muzycy wrócili do tego samego studia, już bez drugiego kontrabasisty i nagrali również w jeden wieczór całkiem niezły album Mala Waldrona – „The Quest”. Takie to były niewiarygodne czasy dla jazzu.

Czasy eksperymentów, robienia wielu rzeczy po raz pierwszy, łamania barier i mieszania gatunków i inspiracji. Wzajemnego oddawania sobie przysług w postaci uczestniczenia w sesjach kolegów, grania za dniówkę, niekończących się jam sessions w klubach. Dziś wydaje nam się, że wszystko już było….

„Where?” to też jest pierwsza płyta. To pierwsza płyta jednego z najważniejsxzych kontrabasistów wszechczasów. To pierwsza płyta jazzowa zagrana na wiolonczeli w jej naturalnym stroju.

To jednak nie tylko jazzowa ciekawostka. To wyśmienite smyczkowe partie lidera, świetny flet i klarnet basowy Erica Dolphy, grającego tu jak na siebie wyjątkowo spokojnie i klasycznie. Nie zapominajcie jednak o innych muzykach. George Duvivier odnajduje się w zupełnie dla siebie nietypowej roli „drugiego” kontrabasisty. Prawdziwą, nieco ukrytą w cieniu innych gwiazdą tej płyty jest Mal Waldron. Delikatność jego gry, a jednoczenie całkiem niespodziewane akordy, pozostające gdzieś w cieniu klarnetu i wiolonczeli budzą zaciekawienie. Są gdzieś obok, ale jednocześnie są ważnym elementem całej układanki. Czasem fortepian brzmi tak, jakby był gdzieś w sali obok. To chyba celowe, Rudy Van Gelder nie popełniał takich błędów. Zresztą swoją klasę Mal Waldron potwierdził dzień później. Jego autorski album „The Quest” jest całkiem niezły, ale w sumie niczym się nie wyróżnia, a w pierwszej kolejności do Kanonu Jazzu trafiają płyty wyśmienite. A tylko dobre muszą jeszcze poczekać. Dlatego w Kanonie jest „Where?” a „The Quest” musi jeszcze poczekać…

Ron Carter with Eric Dolphy, Mal Waldron
Where?
Format: CD
Wytwórnia: New Jazz / Concord / Universal
Numer: 888072306486

16 września 2012

Malia – Black Orchid


Kiedy ta płyta trafiła do mnie po raz pierwszy, nie umieściłem jej jakoś wysoko na liście nowości, z którymi trzeba natychmiast się zapoznać. Z mojego punktu widzenia wyglądało to mniej więcej tak:
  1. Repertuar złożony z utworów znanych z wykonań Niny Simone. To świetne numery, ale przecież śpiewała je już Nina, to po co próbować coś w nich zmieniać, a ulepszyć się raczej nie da… - w sumie to raczej mnie nie zachęciło.
  2. Malia była osobą, o której wcześniej nie słyszałem. Poprzednie jej nagrania nie są mi znane do dziś. Używanie pseudonimu zamiast nazwiska nie zachęca mnie do poznawania nowych wykonawców, to oczywiście być może zupełnie irracjonalne, ale zwyczajnie tak mam… Po co pseudonim, muzyka powinna bronić się sama, nawet jak ktoś ma trudne i nieatrakcyjne scenicznie nazwisko.
  3. Artystyczna okładka pokazująca świetnie wystylizowane i świetnie wykonane zdjęcie bohaterki albumu nie sugerowało kogoś zmęczonego życiem i po wielu przejściach. Jak więc taka dziewczyna może śpiewać Ninę Simone? Co ona może w tych tekstach zobaczyć i nam przekazać, oprócz niewątpliwie chwytliwego rozpoczęcia albumu od „My Baby Just Cares For Me”?
No i tak się zaczęło – w sumie 3 minusy, żadnych plusów i płyta wylądowała na półce w sporej kolejce nowości.

Trochę przypadkiem doczekała się swojej chwili. Dziś wiem, że „Black Orchid” to dobra płyta, pokazująca własne, autorskie i całkiem oryginalne podejście do twórczości Niny Simone. Wiem też, że to kolejny z niezliczonych przykładów tego, że przekaz marketingowy z okładki niekoniecznie zgadza się z tym co słychać z głośników. To nie jest smooth-jazzowe, czyli nijakie zaśpiewanie paru popularnych piosenek. To jest dobra płyta. I celowo sam to powtarzam, bo patrząc na okładkę ciągle w to nie wierzę.

Jeszcze zanim z głośników popłynęły pierwsze dźwięki „My Baby Just Cares For Me” dostrzegłem pierwszy plus. To płyta będąca z pewnością hołdem dla Niny Simone. W jej programie nie ma „Strange Fruit”. To dobry znak, tego nie powinno się dotykać, jeśli nie wie się z własnego życia o czym to jest… Abbey Lincoln, Nina Simone i Billie Holiday. Nie dotykajcie tej kompozycji. Malia tego nie zrobiła.

Wybrała za to zapewne te kompozycje, które są jej bliskie. Moje pierwsze wrażenie? To jest prawdziwe. To nie są beznamiętnie zaśpiewane covery znanych utworów. To nie jest próba kopiowania, czy udawania Niny Simone. A mieć własne zdanie na temat „I Love You Porgy”, czy „Four Woman” nie jest łatwo. W ogóle nie jest łatwo śpiewać znane standardy. Nasze umysły nawet jeśli tego nie chcemy, porównują z tym, co już słyszeliśmy.

A Malia wychodzi z tego wszystkiego obronną ręką. Choć tu znowu pojawiają się wątpliwości? Dla kogo jest taka płyta? Oprócz oczywiście tych, którzy mieli niewątpliwą satysfakcję z jej nagrania? Przecież wielu z potencjalnych klientów może sięgnąć na swoje półki po parę albumów Niny Simone nagranych dla Philipsa i znaleźć tam wersje oryginalne. A może ludzie nie mają na półce płyt Niny Simone? Może zechcą je mieć, jeśli posłuchają Malii? To miałoby sens…

A może warto w ogóle zapomnieć o tym, że w tle jest Nina Simone? Mnie nie jest łatwo, ale jeśli ktoś nie zna oryginałów, to może uznać, że to świetna płyta. Tak, to jest świetna płyta. Malia nie naśladuje Niny Simone. Korzysta ze swoich wielokulturowych korzeni związanych z Malawi i niezwykle inspirującym środowiskiem muzycznym Londynu.  Pokazuje nam swój własny świat, korzystając jedynie z narzędzi dostarczonych przez Ninę Simone. Jej głos ma głęboką barwę, potrafi być niezwykle silny, kiedy trzeba. Potrafi również czarować barwą w mniej dynamicznych fragmentach.

Mam swojego faworyta wśród piosenek na „Black Orchid”. To będzie dość niespodziewany wybór. Najbardziej podoba mi się rozluźnione „Feeling Good”. To jeden z krótszych utworów na płycie. Chętnie usłyszałbym inne utwory utrzymane w tym klimacie. Będę czekał na kolejny album Malii. Tak więc płyta „Black Orchid” spełniła swoje zadanie.

Malia
Black Orchid
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy / Universal
Numer: -602527860596