10 sierpnia 2019

Jiri Stivin – 5 Ran Do Cepice (Five Hits In The Row)

Album „Five Hits In The Row” został niedawno prawdopodobnie po raz pierwszy oficjalnie wydany w formie cyfrowej. Od czasu nagrania materiału w 1972 roku płyta była kilkukrotnie wydawana przez Supraphon w formacie analogowym, jednak nakłady nie były wielkie, a dostępność tych wydań w Polsce właściwie zerowa. Doskonały dokument twórczych poszukiwań niezwykłego muzyka, jakim do dziś pozostaje Jiri Stivin ma unikalne znaczenie dla polskich kolekcjonerów. W odróżnieniu od kilku innych doskonałych płyt, które w latach siedemdziesiątych nagrał Stivin wraz ze swoim Co. Jazz System, album „Five Hits In The Row” powstał bowiem ze sporym udziałem Zbigniewa Seiferta.


Materiał ten, dostępny do dziś jedynie dla tych, którym udało się zdobyć wiekowe już i często w zachowane w stanie niekoniecznie idealnym oryginalne wydania analogowe, można kupić w wersji cyfrowej, uzupełniony o dodatkowe nagrania z innego albumu, którego powierzchnię Jiri Stivin dzielił z zespołem czechosłowackiego (wtedy tak się mówiło) gitarzysty Vladimira Tomka. Czasy były dla fonografii socjalistycznej trudne, a materiał do produkcji płyt miał tak zwany wsad dewizowy. W Polsce również ukazywały się płyty wydawane w formie składanek dwu różnych zespołów na dwu stronach winylowego krążka. Co ciekawe, już wtedy Jiri Stivin musiał mieć dobre nazwisko, bowiem okładka oryginalnego albumu nie wspomina nazwiska Vladimira Tomka.

Jiri Stivin to artysta fenomenalnie wręcz wielowymiarowy, jeden z najlepszych jazzowych flecistów wszechczasów dokonał przełomowych w Europie nagrań free-jazzowych, nie unikał też muzyki dawnej i klasycznej, a w młodości zaczynał od rock and rolla. Zebranie jego podstawowej dyskografii nawet w Czechach jest dziś trudne. O wielu doskonałych płytach słuch zaginął, jednak dzięki wysiłkom GAD Records, polskiej wytwórni sięgającej po czechosłowackie archiwalia, „Five Hits In The Row” zyskuje drugą młodość. Jednocześnie wydanie tego albumu ułatwia fanom Zbigniewa Seiferta uzupełnienie kolekcji o wcześniej niezwykle trudno dostępny materiał.

Unikalne połączenie brzmień baskijskiego fletu, ludowych inspiracji, wiedzy o muzyce klasycznej (niemal dosłowne cytaty z Bartoka) z free-jazzową wolnością tworzy klimat zupełnie niezwykły. Gościnny udział Zbigniewa Seiferta doskonale uzupełnia brzmienie zespołu. Piąta część tytułowej suity zawiera jedną z najlepszych partii solowych zagranych przez Seiferta w całej jego karierze.

Dla polskich fanów „Five Hits In The Row” to ważny album Zbigniewa Seiferta. Warto jednak pamiętać, że udział w nagraniu za żelazną kurtyną Barre Phillipsa, basisty grającego wcześniej z Eric’kiem Doplhy, Archie Sheppem i Atillą Zollerem, a także słynną australijską grupą Gong był sporą sensacją, potwierdzającą doskonałą eksportową markę Jiri Stivina. Wypełniony niezwykle energetyczną muzyką album jest jednym z najciekawszych nagrań Stivina w jego obszernej i ciągle powiększanej o nowe pozycje dyskografii.

Wydanie po latach „Five Hits In The Row” przez GAD Records jest spełnieniem marzeń wielu tych, którzy od lat poszukiwali na aukcjach analogowych wydań tego albumu. Kilka lat temu pewien japoński kolekcjoner proponował mi sporą ilość pieniędzy za mój zachowany w doskonałym stanie egzemplarz, który przypadkowo znalazłem w pudle z nagraniami Karela Gota na czeskim bazarze. Na miejscu wytwórni przygotowałbym japońską wersję poligrafii i poszukał w okolicach Tokio dystrybutora, sukces właściwie jest zagwarantowany przez wybitną jakość muzyki zapisanej na tym krążku.

Jiri Stivin
5 Ran Do Cepice (Five Hits In The Row)
Format: CD
Wytwórnia: Supraphon / GAD
Numer: 5903068120060

09 sierpnia 2019

Jaskułke Sextet – Komeda Recomposed

Komedowy projekt Sławomira Jaskułke dojrzewał na scenie i z pewnością również na wielu próbach niemal dwa lata. W efekcie powstałe równie rewelacyjny, co spodziewany i oczekiwany przez tych, co słyszeli zespół na żywo album „Komeda Recomposed”. Z pewnością wielu okazjonalnych fanów jazzu kupi ten album kierując się nazwiskiem Komedy. Oczekujący znanych melodii mogą poczuć się rozczarowani, bowiem dla Sławomira Jaskułke kompozycje Krzysztofa Komedy są jedynie punktem wyjścia do stworzenia własnej wizji muzycznego świata.


Dla mnie istotą tego albumu, ale również fantastycznym zaskoczeniem jest niezwykle spójne, mistrzowskie wręcz brzmienie sekcji dętej zespołu, którego skład wzorowany jest na słynnym zespole Komedy z Namysłowskim i Stańką, co czujnie zauważył Jurek Szczerbakow w trafnym tekście umieszczonym w książeczce dołączonej do pięknie wydanego albumu. W zespole Sławomira Jaskułke pojawia się dwu saksofonistów, co dodatkowo utrudniło zadanie liderowi.

„Komeda Recomposed” nie jest kolejnym albumem poświęconym kompozycjom Krzysztofa Komedy. Gdyby nie miał nazwiska Komedy na okładce, być może trudniej byłoby zwrócić na te nagrania uwagę okazjonalnie słuchającej jazzu publiczności. Jednak bez Komedy na okładce muzyka brzmi równie znakomicie.

Sławomir Jaskułke z pewnością potrafiłby dobrze, a może nawet lepiej zagrać nuty napisane przez Komedę. W ten sposób powstałaby kolejna bardzo dobra kopia doskonałych kompozycji. Jaskułke jest może nawet lepszym pianistą niż Komeda, jest jednak przede wszystkim równie sprawnym, choć działającym w nieco innej muzycznej przestrzeni kompozytorem i liderem zespołu. Obdarzony niezwykłym talentem wybrał drogę trudniejszą, dokładając dużo więcej niż wirtuozerskie wykonanie od siebie. Album „Komeda Recomposed” jest nagraniem wybitnego kompozytora i lidera zespołu, a przy okazji doskonałego pianisty.

To również projekt odważny, bowiem nie pierwszy raz twórczość Komedy jest inspiracją i pojawia się w postaci przetworzonej, jednak to właśnie w wykonaniu zespołu prowadzonego przez Sławomira Jaskułke zyskuje zupełnie nowe życie. Znawcy teorii muzyki pewnie odnajdą dużo Komedy w muzyce zespołu. Ja odnajduję tu przede wszystkim wspaniałą, autorską wizję nowoczesnego jazzowego sekstetu złożonego z młodych muzyków prowadzonego przez lidera i odrobinę starszego mentora i niewątpliwą gwiazdę projektu – Sławomira Jaskułke.

Historia powstania nagrania, zrealizowane w trybie niemal koncertowym bez późniejszych poprawek, podobnie jak najsłynniejsza płyta Komedy – „Astigmatic”, doskonałe studio, a także użycie słynnych już technik modyfikowania dźwięku charakterystycznych dla nagrań Sławomira Jaskułke składa się na doskonałą ocenę brzmienia i spójną wizję wymyśloną przez lidera i zrealizowaną z pomocą współczesnej techniki i doskonałego zespołu. Jednak nawet bez tych wszystkich współczesnych możliwości technologicznych powstał album doskonały. Ten materiał nawet nagrany w czasie koncertu w małym klubie dużo prostszymi środkami zabrzmiałby wyśmienicie. Z niecierpliwością czekam na kolejne pomysły Sławomira Jaskułke, mam nadzieję, że zrealizowane z udziałem doskonale brzmiącej sekcji dętej, jakiej nie słyszałem na polskiej scenie od lat.

Jaskułke Sextet
Komeda Recomposed
Format: CD
Wytwórnia: Sea Label / Warner
Numer: 5900378715009

08 sierpnia 2019

Joe Lovano & Dave Douglas Sound Prints – Scandal

Album jest z pewnością inspirowany twórczym dorobkiem Wayne Shortera, czego zresztą sami artyści wcale nie ukrywają. Gdyby ktoś miał wątpliwości, to wśród oryginalnego materiału znaleźć można dwie kompozycje Shortera – jeden z klasyków „Juju” i nieco mniej znany utwór „Fee Fi Fo Fum” umieszczony pierwotnie przez Shortera na płycie „Speak No Evil”. Obecność tych utworów nie jest przypadkowa.


„Scandal” to klasyczny w be-bopowym okresie kwintet – trąbka i tenor uzupełniony o sekcję rytmiczną. To również format ćwiczony pół wieku temu przez Wayne Shortera, który chętnie korzystał z usług Freddie Hubbarda, choć część swoich klasycznych płyt sprzed wielu lat nagrał w kwartecie zostawiając sobie całą możliwą przestrzeń do improwizacji. Oczywiście trudno nie wspomnieć przy okazji o sporej ilości duetów Shortera z jednym z najwybitniejszych trębaczy wszechczasów – Milesem Davisem. Choć z pewnością Joe Lovano bliżej muzycznie do Shortera, niż Douglasowi do Milesa Davisa.

Studyjny „Scandal” jest kontynuacją projektu Sound Prints, który doskonale rozpoczął album koncertowy „Live At Monterey Jazz Festival” wydany kilka lat temu przez Blue Note. Tym razem promocją wydawnictwa zajmuje się wytwórnia należąca do Dave’a Douglasa – Greenleaf. Nie przypuszczam, żeby Blue Note świadomie zrezygnowało z wydania tego albumu, to raczej artyści orientując się, że projekt dobrze się sprzedaje, zrezygnowali z usług historycznej wytwórni, której polityka wydawnicza od wielu lat jest niezwykle chaotyczna.

Do mocnych stron albumu należy nie tylko wyśmienita sekcja i doskonali soliści. Tu ważne są również wyśmienite kompozycje, które z pewnością sprawdzą się na scenie, jeśli zespół w takim składzie wyruszy po raz kolejny w trasę. Utwory napisane przez Joe Lovano brzmią jak najlepsze bopowe przeboje sprzed pół wieku, a te napisane przez Douglasa wydają się jednocześnie nieco ciekawsze i bardziej skomplikowane od strony formalnej, jak i w niezwykły sposób przebojowe. Doskonałym połączeniem nietypowego metrum 5/4 z chwytliwą melodią jest nieprzypadkowo otwierający album utwór „Dream State”.

Otwierająca album kompozycja definiuje pomysł Joe Lovano i Dave Douglasa na nowoczesny duet saksofonu i trąbki, instrumentów, które od lat, jeśli obsługiwane przez wprawnych muzyków z wizją potrafią stworzyć muzyczny slalom oddalając się i zbliżając do siebie w niezwykły sposób. To jednak wymaga talentu na miarę Douglasa i Lovano, albo Shortera i Hubbarda w czasie, kiedy dzisiejszych mistrzów rodzice odprowadzali do szkoły podstawowej.

Warto obserwować młodych eksperymentatorów, oni zwykle sprawdzają, gdzie muzyka dojść nie powinna, a gdzie może się rozwijać. Jednak dla wielbicieli jazzowej klasyki projekt Sound Prints jest jednym z najciekawszych nowoczesnych, a jednocześnie klasycznych i ponadczasowych zespołów ostatniej dekady. Album „Scandal”, gdyby był odrobinę słabiej zrealizowany, mógłby stać na półce obok niezliczonej ilości genialnych klasyków Blue Note z dawnych lat. Myślę, że komuś w Blue Note dostało się nieźle po głowie za wypuszczenie takiego zespołu do niezależnej dystrybucji. Dla nas, słuchaczy nie ma to większego znaczenia – liczy się genialna muzyka i możliwość prostego zdobycia własnego krążka. Życzę zespołowi kolejnych lat owocnej działalności, trzymania się z daleka od eksperymentów i długich tras koncertowych w Europie, a najchętniej jeszcze bliżej. Ciekawe co na ich temat sądzi sam Wayne Shorter? Może kiedyś uda się zespołowi, który powstał jako formacja dedykowana twórczości Shortera (analogia słowna Sound Prints do Footprints nie jest przypadkiem) zaprosić mistrza choćby na chwilę na scenę?

Joe Lovano & Dave Douglas Sound Prints
Scandal
Format: CD
Wytwórnia: Greenleaf
Numer: 186980000633

07 sierpnia 2019

Jackie McLean – ‘Bout Soul

Kariera Jackie McLeana najlepiej rozwijała się w latach świetności ambitnego jazzu, od pierwszego solowego albumu w 1956, do schyłku lat sześćdziesiątych. Urodzony w Nowym Jorku w muzycznej rodzinie McLean mieszkał w dzieciństwie w sąsiedztwie Theloniousa Monka, Charlie Parkera i Buda Powella. Pobierając nauki od najlepszych, zanim jeszcze mógł oficjalnie otrzymać kartę kabaretową uprawniającą do występów w nowojorskich klubach, grywał z Sonny Rollinsem i Kennym Drew.


Prawdopodobnie dzięki rekomendacji Sonny Rollinsa trafił w wieku 20 lat do zespołu, który grał z Milesem Davisem. Pierwsze nagrania takiego składu pochodzą z roku 1951 („Dig”). Później z taką rekomendacją było już nieco łatwiej, zanim Jackie McLean skończył 25 lat był już uznanym w nowojorskim światku alcistą, a na koncie najważniejszych osiągnięć artystycznych oprócz pracy z Milsem Davisem mógł zapisać współpracę z Charlesem Mingusem („Pithecanthropus Erectus”) i staż w Jazz Messengers Arta Blakey’a.

Grał ze wszystkimi, których można było spotkać w tamtych czasach w Nowym Jorku, a było to centrum jazzowego świata. Stąd też bogaty katalog występów w przeróżnych zespołach i doborowe składy na autorskich albumach Jackie McLeana, których wiele powstało w latach pięćdziesiątych dla Prestige i później od 1959 roku dla Blue Note. Spora ilość nagrań, którymi mogą się dzisiaj cieszyć fani artysty, powstała w związku z tym, że uzależniony od narkotyków McLean pozbawiony został wspomnianej już karty kabaretowej i nie mógł występować na żywo. W związku z tym mógł więcej czasu poświęcić na sesje nagraniowe, co jednak w tamtych czasach nie było zbyt intratnym zajęciem, stąd sporo życiowych kłopotów będącego w wybornej formie artystycznej muzyka.

W końcówce lat sześćdziesiątych jazzowy świat przechodził rewolucję free, z której postanowił również zmieniając styl swoich kompozycji skorzystać Jackie McLean. W 1963 roku ukazała się jego pierwsza w pełni free-jazzowa płyta – „Let Freedom Ring”. Wtedy w studiu razem z McLeanem zaczęli bywać Tina Brooks, Tony Williams i Jack DeJohnette. Na puzonie grywał Graham Moncur III, a na bębnach wypożyczany od Johna Coltrane’a Rashied Ali. Pojawiał się też Ornette Coleman, który na trąbce zagrał na płycie „New And Old Gospel”.

W skrócie – kiedy świat jazzu eksperymentował, Jackie McLean być może nie był w pierwszym szeregu tych eksperymentów, jednak swoimi pomysłami potrafił zainteresować najlepszych. Z tego właśnie okresu pochodzi album „’Bout Soul”.

Jeśli pominąć nieco niepotrzebny poemat recytowany przez Barbarę Simmons, której pojawienie się na płycie wynika wedle wielu źródeł raczej z fascynacji lidera jej urodą, a nie zdolnościami literackimi, „’Bout Soul” to doskonały, intensywny i niezwykle ekspresyjny free-jazzowy album końcówki lat sześćdziesiątych. Muzyka, choć w większości starannie wymyślona i zapisana przed jej nagraniem w studiu, sprawia wrażenie spontanicznej improwizacji. W okresie jazzowych eksperymentów wiele pomysłów okazywało się raczej próbą zrobienia czegoś po raz pierwszy niż zrobienia czegoś z sensem. „’Bout Soul” nie jest tylko eksperymentem dla eksperymentu. W 1967 roku album musiał być sporym zaskoczeniem nawet dla tych fanów Jackie McLeane’a, którzy już przywykli do tego, że ich idol podąża w stronę nowych brzmień. Dziś jednak z pewnością nie jest jedną z zapomnianych pozycji eksperymentalnych, a doskonałym przykładem jazzowej eksploracji swojego czasu.

W 1967 roku ukazały się w Blue Note 4 albumy Jackie McLeana, co zakończyło jego współpracę z wytwórnią. Wydanie 4 albumów prawdopodobnie było wypełnieniem obowiązków kontraktowych. W kolejnych dekadach Jackie McLean nagrywał i pojawiał się na scenie niezbyt często, a część jego nagrań trudno uznać za udane. W ten sposób „’Bout Soul” stał się jednym z ostatnich wybornych nagrań tego znakomitego saksofonisty.

Jackie McLean
‘Bout Soul
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol / EMI
Numer: 724385938320

06 sierpnia 2019

Branford Marsalis Quartet feat. Terence Blanchard – Mo' Better Blues, Music From A Spike Lee Joint Mo' Better Blues

Ścieżki dźwiękowe do filmów nie mają lekkiego życia. Oczywiście jeśli film jest sukcesem, to sprzedaż płyty z muzyką zwykle jest wyższa niż gdyby twórczości dźwiękowej nie reklamował obraz obejrzany w kinach. W epoce przed powszechną możliwością zabrania filmu do domu w postaci materialnej – kasety video, czy kolejnych wersji cyfrowych nośników obrazu, album z muzyką był jedną z nielicznych pamiątek po obejrzeniu filmu w kinach, na pewno zawsze lepszą niż filmowy plakat.


Historia jazzu zna zarówno genialne ścieżki dźwiękowe do zapomnianych filmów, jak i doskonałe filmy jazzowe z niekoniecznie pamiętaną po latach muzyką. Są też filmy, gdzie muzyki w zasadzie nie ma, albo pełni skromną rolę użytkową, za to albumy są doskonałymi składankami muzycznych przebojów. Niektóre kompozycje napisane specjalnie do filmu stawały się jazzowymi standardami. Czasem z okazji nagrania muzyki filmowej powstawały niezwykłe zespoły lub działy się cuda technologiczne.

Jeśli chcecie przykładów – bardzo proszę:
1.      Zapomniany film z doskonałą muzyką – „Ascenseur pour l'Échafaud” Louisa Malle’a z muzyką Milesa Davisa, albo jeśli ktoś uważa, że to ważne dla kinematografii dzieło – to może z dyskografii mistrza trąbki coś innego – „Siesta”.
2.      Doskonały film jazzowy z niekoniecznie ważną i funkcjonująca bez obrazu muzyką – „Whiplash”.
3.      Przebojowa jazzowa ścieżka dźwiękowa bez większego związku z fabułą filmu i w dodatku słabo w filmie wykorzystana – „Finding Forrester”.
4.      Kompozycje filmowe, które stały się jazzowymi standardami – tu przykładów można znaleźć setki – choćby „Laura” Davida Raskina napisana do filmu o tym samym tytule.
5.      Najbardziej niespodziewane zestawienie muzyków, którzy zagrali razem do filmu – Miles Davis i John Lee Hooker grający razem muzykę do zupełnie zapomnianego filmu „The Hot Spot”.
6.      Technologiczne arcydzieło – bardzo proszę – użycie solówek Charlie Parkera w filmie „Bird”.

W przypadku filmu „Mo’ Better Blues” obraz jest całkiem ciekawy, choć ścieżka dźwiękowa z pewnością przewyższa go o co najmniej dwie klasy. Jeśli ktoś jest jakimś wyjątkowym fanem osobliwej twórczości Spike’a Lee, to pewnie uzna, że obraz jest równie fantastyczny, jak muzyka, ja jednak pozostanę przy swoim zdaniu. Branford Marsalis z jednym ze swoich najlepszych składów oraz Terence Blanchard – jeden ze współczesnych specjalistów w tworzeniu jazzowej muzyki filmowej stworzyli muzykę genialną. Nawet nieudane próby rapowania, czy raczej recytowania tekstu przez grających w filmie Denzela Washingtona i Wesley Snipesa wrażenia nie są w stanie zepsuć. A jeśli ktoś uzna, że duety Branforda Marsalisa i Terence Blancharda w doskonałym towarzystwie Jeffa Taina Wattsa i Kenny Kirklanda to za mało, album z muzyką z filmu oferuje jedną z najgenialniejszych melodii jazzowych dekady lat dziewięćdziesiątych – tytułowe „Mo’ Better Blues”. To nie jest jednak album jednej melodii, choć nawet dla tego utworu warto kupić tą płytę. Gdyby wyrzucić to, co ma przypominać film, czyli wokal Cyndy Williams i wspomnianych już późniejszych gwiazdorów popularnych filmów rozrywkowych, to dostaniemy doskonały klasyczny jazzowy album.

Branford Marsalis Quartet feat. Terence Blanchard
Mo' Better Blues, Music From A Spike Lee Joint Mo' Better Blues
Format: CD
Wytwórnia: CBS
Numer: 5099746716028

05 sierpnia 2019

John Scofield – Combo 66

Łatwo zarzucić albumowi „Combo 66”, że w zasadzie nie oferuje nic nowego, niczym nie zaskakuje. Według mnie to zaleta. John Scofield może sobie grać własny jazz, country, wspominać piosenki z dzieciństwa albo ozdabiać swoją obecnością muzykę i okładki niezliczonej ilości albumów bardzo znanych i zupełnie nieznanych muzyków. Wystarczy, że jest i że nic w swoim brzmieniu nie zmienia. Wręcz oczekuję, żeby nie eksperymentował. Za życia stał się klasykiem, a że właśnie skończył 66 lat (choć tak naprawdę to było jakiś czas temu), stąd tytuł albumu.


Scofield należy do tych artystów, których albumy można kupować w zasadzie bez wcześniejszego ich wypróbowania, zamawiając nowości w ciemno. Będzie dobrze, nawet jeśli materiał muzyczny okaże się zaskakujący. W przypadku „Combo 66” zaskakujący nie jest. To jednak w przypadku Scofielda zaleta.

Nowy album Scofielda oznacza również zmiany w stałym zespole artysty. Miejsce zasłużonych niezwykle Steve Swallowa i Larry Goldingsa, a także innych, którzy nagrywali ostatnio z mistrzem – Johna Medeski, Scotta Colleya, czy Briana Blade’a zajęło młode pokolenie w postaci pianisty Geralda Claytona, którego ciągle jeszcze można nazwać młodym pokoleniem, a także nieco bardziej wiekowego, choć czekającego na start do wielkiej kariery basisty Vicente Archera. Obaj mogliby być synami Johna Scofielda, więc zespół jest zdecydowanie międzypokoleniowy. Obaj należą do muzyków dość zajętych, jednak jest nadzieja, że w takim składzie zespół wyruszy na światowe tourne i być może będzie można usłyszeć ich w tym składzie również w Polsce.

„Combo 66” to Scofield w najlepszym wydaniu. Jego unikalny styl budowania bluesowej frazy, pozwalający poruszać się niezauważalnie od ambitnych jazzowych harmonii w stronę tradycji country i jazz-rocka jest niemożliwy do podrobienia. Stąd już po pierwszych dźwiękach wiadomo, że to John Scofield i nikt inny. Do stworzenia kolejnego wyśmienitego albumu potrzeba było oczywiście zespołu. Debiutanci w postaci wspomnianych Vicente Archera i Geralda Claytona, a także długo współpracujący ze Scofieldem perkusista Bill Stewart wywiązują się ze swojego zadania znakomicie, jednak lider nigdy nie był w moich uszach graczem zespołowym. Tym razem również powstał wybitny, jednak nie zespołowy, a gitarowy album, wypełniony melodyjnymi (na scofieldowy sposób) kompozycjami.

Album wypełniają muzyczne dedykacje i wspomnienia. Nie mam wątpliwości, że „King Of Belgum” dedykowany jest zmarłemu w 2016 roku Tootsowi Thielemansowi, „Dang Swing” wspomina wyśmienite wspólne nagrania z McCoy Tynerem z albumu „Guitars”, a „Icons at the Fair” to już niezwykła mieszanka Paula Simona i Herbie Hancocka (Scofield i Hancock nagrali „Scarborough Fair” na płycie „The New Standard”) połączona ze wspomnieniem wspólnych nagrań z Milesem Davisem. To nie jest tylko moje wyobrażenie – sam bym chyba na to nie wpadł, ale fragment wywiadu promocyjnego udzielonego przez samego Scofielda z okazji premiery albumu.

Otwierająca album kompozycja „Can’t Dance” mogłaby otwierać któryś z albumów Lou Donaldsona z początków lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie oprócz przypadkowych gitarzystów grywali George Benson i Ted Dunbar.

Gdyby brzmienie gitary było odrobinę bardziej analogowe i nie tak klarowne jak to od lat kojarzone z Johnem Scofieldem, „Combo 66” mogłoby cofnąć nas o 50 lat i być doskonałym hard-bopowym przebojowym albumem. Jednak jest równie wybitnym albumem post-bopowym, a każdy z utworów może być niezłym wyzwaniem dla młodego pokolenia aspirujących jazzowych gitarzystów.

John Scofield
Combo 66
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Universal
Numer: 602567802136

04 sierpnia 2019

Krzysztof Herdzin feat. Vinnie Colaiuta & Robert Kubiszyn - Kingdom Of Ants

 Krzysztof Herdzin nie przestaje zadziwiać. Gdyby dziś zapowiedział, że swój następny jazzowy album nagra na niewidocznej stronie księżyca z najlepszymi muzykami spośród kosmitów z tamtejszych klubów, to ja bym uwierzył bez zastanowienia. Jest jednym z tych muzyków, których każdy kolejny album jest tym niezwykłym, najlepszym w całej karierze i wydaje się, że lepiej już się nie da. Niezwykle rozległe talenty i muzyczne zainteresowania Krzysztofa sprawiają, że jego następny album nie musi być lepszy od poprzedniego, wystarczy, że będzie równie genialny, tylko zupełnie inny.


Czy można sobie wyobrazić kontynuację znakomitej „Look Inward: Solo Piano”? Oczywiście nie, bowiem tak osobisty i absolutnie szczery album może powstać tylko raz. Każdy kolejny byłby równie doskonałym numerem dwa. „Look Inward” był dla mnie najlepszym polskim albumem jazzowym roku 2017. Nadanie tytułu albumu roku 2018 płycie „Kingdom Of Ants” byłoby nieprzyzwoite, choć w zasadzie tak powinno się stać. Trzeba jednak dać szansę innym.

Zdumiewające jest, że zarówno dość trudny w odbiorze „Look Inward”, jak i zdecydowanie bardziej przebojowy „Kingdom Of Ants” pozostają w cieniu krajowego życia jazzowego. Omijanie telewizji śniadaniowych i modowych sesji zdjęciowych w znanych tygodnikach nie zwiększa sprzedaży, ale pozwala artyście skupić się na muzyce i nagrywać to co chce i z kim chce. Dobrze, że są jeszcze muzycy, którzy nagrywają tak jak czują, a nie tak, jak słuchaczom się spodoba. Prawda zawsze jest najciekawsza.

Tak jest również w przypadku „Kingdom Of Ants”. Światowej klasy muzycy, Vinnie Colaiuta z imponującym dorobkiem nagrań i koncertów z największymi sławami i równie genialni Robert Kubiszyn i Krzysztof Herdzin, których dorobek nie wygląda jeszcze tak imponująco, ale tylko dlatego, że działają w niewłaściwym kraju. Gdyby urodzili się w Nowym Jorku, albo Los Angeles, byliby w światowej czołówce sprzedaży, a tak są „tylko” w światowej czołówce jakości tworzonej muzyki.

Gdyby tworząc światowej klasy elektryczne fusion sięgnęli po klasyki gatunku, największe przeboje z repertuaru Weather Report, Herbie Hancocka, Mahavishnu, Franka Zappy, czy Tony Williamsa, to „Kingdom Of Ants” byłoby najlepszym zbiorem przebojowych coverów. W związku z faktem, że zawiera równie dobry jak największe jazzowe przeboje z lat siedemdziesiątych autorski materiał mamy do czynienia z sensacją na światową skalę. Niestety Agora nie zapewnia światowej dystrybucji i mam nadzieję, że udzielona wydawnictwu licencja nie zablokuje kariery tego nagrania poza granicami Polski.

Album daje wiele radości zarówno tym, którzy chcą skupić się na oryginalnych brzmieniach i dobrze napisanych melodiach, jak i tym, którzy będą godzinami analizować każde uderzenie mistrza Colaiuty i rozszyfrowywać partie innych instrumentów nagrane przez Herdzina, częściowo w czasie sesji w USA, częściowo już później w Polsce. „Kingdom Of Ants”to niezła muzyczna łamigłówka dla teoretyków i początkujących muzyków improwizujących oraz przykład mistrzowskiej roboty dla tych, którzy chcą zająć się aranżacją i dowiedzieć, jak dać właściwą muzyczną przestrzeń tym, którzy są wirtuozami swoich instrumentów. To jednak przede wszystkim kolejna fenomenalna płyta z prawdziwą muzyką, a takich na rynku nowości wcale nie ma zbyt wielu. Niezależnie od tego, jakiej muzyki słuchacie, jeśli rzeczywiście jej słuchacie, a nie zapełniacie byle jakimi dźwiękami przestrzeń, która was otacza, to gdybym miał polecić tą jedną jedyną płytę 2018 roku, to nie mam wątpliwości – Herdzin, Colaiuta, Kubiszyn – „Kingdom Of Ants” jest tą najciekawszą.

Krzysztof Herdzin feat. Vinnie Colaiuta & Robert Kubiszyn
Kingdom Of Ants
Format: CD
Wytwórnia: Agora
Numer: 5903111492823