01 stycznia 2022

Bireli Lagrene – Standards

W początkach kariery wyśmienitego francuskiego gitarzysty Bireli’ego Lagrene, artyście przypisano rolę spadkobiercy muzycznej tradycji Django Reinhardta. Bireli swój pierwszy album zarejestrował w wieku 14 lat. Rodzinna tradycja i styl gry ojca oraz dziadka Lagrene’a przyczyniły się mocno do takiego wyboru kilkunastoletniego artysty występującego w rodzinnym zespole. Bireli Lagrene to jednak muzyk o znacznie szerszych zainteresowaniach, który już od koncertowego albumu „15” z udziałem Leszka Żadło pokazywał, że nie chce czuć się związany jedynie z repertuarem i stylem gry swojego wielkiego poprzednika.


Bireli Lagrene do dziś bywa nazywany następcą Django Rennhardta. Na taki tytuł w zasadzie nie powinien obrażać się żaden gitarzysta, jednak dyskografia francuskiego gitarzysty pokazuje, że jest nowoczesnym jazzowym gitarzystą, który potrafił zagrać ze Stephane Grapplly’m repertuar Django Reinhardta, ale mającym też na swoim koncie koncerty z Jaco Pastoriusem i Władysławem Sendeckim. Za najdoskonalszy hołd dla wielkiego Django w wykonaniu Lagrene’a uważam jego album „My Favourite Django” z 1995 roku, który znajdziecie w moim Kanonie Jazzu, a także inny – pośrednio stanowiący hołd dla Reiinhardta – „Tribute To Stephane Grappelli” Didiera Lockwooda, również opisany w Kanonie.

Lagrene wraca do klimatów Hot Club De France od czasu do czasu, jednak od samego początku buduje również swoją własną artystyczną tożsamość. Najlepszym przykładem jego podejścia do jazzowej tradycji gitary, jest kameralny zbiór znanych standardów, przygotowany przez niego w 1992 roku. Album „Standards” do dziś uważam za jeden z najlepszych w bogatym dorobku nagraniowym muzyka.

Spora w tym zasługa wyśmienitego zespołu – basisty Nielsa-Henninga Orsteda Pedersena i perkusisty Andre’i Ceccarelli’ego oraz doskonałego wyboru kompozycji, wśród których znalazły się standardy znane z nagrań muzyków hard-bopowych, jak i melodie z Broadwayu grywane przez duże orkiestry w czasach, kiedy jazz był popularną muzyką rozrywkową. Nie mogło zabraknąć oczywiście Nuages” Django Reinhardta zamykającego album, co może być wymownym znakiem – nie zapominam o swoich muzycznych korzeniach, ale jestem już w innym miejscu.

Gdybym znał muzykę Bireli Lagrene’a jedynie z tego albumu, uznałbym, że czuje się raczej przedstawicielem linii Jim Hall – Wes Montgomery, może z przewagą tego pierwszego. Dysponując fantastycznymi możliwościami technicznymi stawia tak jak oni na grę zespołową pozostawiając popisy techniczne dla tych, dla których umiejętności są ważniejsze niż muzyka. Ma swoje zdanie na temat jazzowych standardów. Potrafi odczytać je w osobisty sposób, ucieka od kopiowania mistrzów. Takie melodie, jak „Autumn Leaves”, czy „Body And Soul” grali przecież wszyscy. Lagrene potrafi sprawić, że na chwilę zapominam o jego wielkich poprzednikach. Czasem gubi trochę istotę kompozycji, tworząc z niej jedynie pretekst do pokazania swojej muzyki. Kiedy płyta się ukazała, uznałem, co udało mi się odnaleźć w notatkach sprzed 30 lat, że jego „Autumn Leaves” leży trochę za daleko od pięknej oryginalnej melodii. Po kilku latach zmieniłem zdanie, dziś uważam, że to doskonałe nagranie.

Album „Standards” dostarcza mi materiału do cyklu CoverToCover. W naszym archiwum podcastów usłyszycie go w odcinku poświęconym „Smile” Charlie Chaplina i „Teach Me Tonight” Sammy’ego Cahna i Gene’a DePaula. Z pewnością w tym cyklu jeszcze nie raz sięgnę po ten album zawierający niestandardowe a jednocześnie świetne muzycznie i nie udziwnione na siłę wykonania wielkich melodii.

Bireli Lagrene
Standards
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / EMI
Data pierwszego wydania: 1992
Numer: 077778025122

27 grudnia 2021

Gregoire Maret / Romain Collin / Bill Frisell – Americana

Album Mareta i Frisella namierzyłem jako interesującą mnie nowość w zeszłym roku, jednak nie był na tyle ekscytujący, biorąc pod uwagę skład w jakim powstało nagranie, żeby natychmiast pobiec do sklepu. Dlatego musiał chwilę poczekać na jakieś zakupy u dystrybutora wytwórni ACT Music, żeby dołączyć do moich zbiorów. Nie żeby był jakiś nieciekawy, był jednak biorąc pod uwagę profil wytwórni i skład zespołu dość przewidywalny. Moje przewidywania się sprawdziły, album „Americana” nie zaskoczył mnie w żadnym momencie, co nie oznacza słabości, a jedynie fakt utrzymania przez muzyków doskonałej formy i stworzenia kolejnego elementu przypominania o amerykańskiej tradycji muzycznej w doskonały, choć przyznaję, że dla mnie przewidywalny sposób.

Ciągle nie wiem, dlaczego album nazwany „Americana” rozpoczyna, całkiem zresztą ciekawa, interpretacja „Brothers In Arms” Marka Knopflera, który w czasach wydania tego albumu, czyli całe wieki temu (1985 rok) nie miał wiele wspólnego z muzyką amerykańską. Dziś Marka Knopflera można nazwać artystą szukającym inspiracji w amerykańskiej muzyce country, ale w 1985 roku zespół był raczej brytyjski, a nawet w sporej części szkocki, co robi sporą różnice.

Można jednak pożyczyć sobie dowolną melodię i zagrać ją po amerykańsku, tak jak to można zrobić w kwartecie amerykańsko-szwajcarsko-francuskim, który nominalnie biorąc pod uwagę okładkę jest triem a przewagę amerykańskości daje dopiero urodzony w Detroit Clarence Penn. Tak też zrobili muzycy przygotowując swoją „Americanę”, jeśli oczywiście mieli na myśli popularną muzykę amerykańską, a nie popularny amerykański napój o kolorze kawy nazywany tak chyba po to, żeby nikt go w Europie nie zamawiał.

W wykonaniu międzynarodowego zespołu odpowiedzialnego za ten album nawet szkockie „Brothers In Arms” brzmi, jak powinno i tak jak ja się spodziewałem – Frisell brzdąka na gitarze jak zawsze, Maret gra nienaganne technicznie melodie na harmonijce trzymając długo czyste dźwięki jak mało kto dziś potrafi, bowiem na harmonijce to wypada przecież stylowo fałszować grając bluesa, inaczej odeślą cię do filharmonii albo orkiestry marszowej. Romaina Collina i Clarence Penna z tej płyty nie zapamiętam w jakiś szczególny sposób, co nie oznacza, że zagrali źle. Doskonale wywiązali się ze swojej roli zniknięcia w istotnym dla tego nagrania tle dźwiękowym.

W sumie to chyba każdy album z istotnym brzmieniowo udziałem Frisella można nazwać „Americana”, niezależnie od tego, czy zawiera jego własne kompozycje, czy cytaty z Hanka Williamsa, Johnny Casha, Burt Bacharacha, czy Pete’a Seegera. Tym razem też udało mu się przystawić stempel unikalnego brzmienia na całym nagraniu. Brzmienie Frisella to zresztą coś nieodgadnionego nie tylko dla słuchaczy, którzy rozpoznają gitarzystę od lat już po kilku pierwszych nutach. Ciekawą rozmowę z Frisellem znalazłem ostatnio w zbiorze wywiadów z gitarzystami autorstwa Joela Harrisona – „Guitar Talk: Conversations with Visionary Players”. Autor tej nowej, wydanej zaledwie przed tygodniami publikacji, sam będąc uznanym jazzowym gitarzystą przyznał, że wiele lat temu na jednym z koncertów Frisella przerysował sobie dokładnie schemat jego scenicznego sprzętu, połączenia i ustawienia wszystkich pokręteł. Później kupił wszystkie potrzebne sprzęty, odtworzył ten układ w domu i niestety nie zagrał jak Frisell. W tej ciekawej rozmowie Frisell przyznał, że dla niego cała elektronika nie ma żadnego znaczenia od czasu, kiedy zagrał koncert na gitarze, która była jedynym instrumentem, który miał przy sobie, kiedy resztę sprzętu zgubiła mu jakaś europejska linia lotnicza.

Tak więc Frisell i Maret są nie do podrobienia i to ich charakterystyczne brzmienie dominuje na płycie. Collin na własną sygnaturę dźwiękową musi jeszcze zapracować, co wcale nie znaczy, że zagrał nieciekawie, podobnie jak Clarence Penn, którego nazwisko dla równowagi możecie dopisać sobie flamastrem na okładce. „Americana” to świetna europejska muzyka amerykańska.

Gregoire Maret / Romain Collin / Bill Frisell
Americana
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 614427904928