23 grudnia 2021

Art Blakey & The Jazz Messengers – Live At Bubba’s

W zasadzie tak zwane bootlegi omijam z daleka. Są jednak na rynku wydawnictwa, które mają istotne znaczenie w historii jazzu i nie sposób ich pominąć, nawet jeśli zaczynały jako wydania być może nie do końca oficjalne. Tak właśnie jest w przypadku nagrań zespołu Arta Blakey’a z 1980 roku z działającego wtedy w Fort Lauderdale lokalu Bubba’s Jazz Cafe. Postawmy sprawę jasno – na rynku jest wiele przeróżnych nagrań koncertowych The Jazz Messengers z każdego okresu aktywności zespołu od połowy lat pięćdziesiątych do śmierci lidera w 1990 roku. Część z nich to materiał muzycznie genialny, inne zawierają po prostu rejestrację kolejnego świetnego koncertu zespołu. Dlaczego więc „Live At Bubba’s” ma szczególne znaczenie i dlaczego mimo wątpliwego statusu praw do tego nagrania warto się nim zajmować?

Otóż sprawa jest dość prosta. To jest pierwsze nagranie w małym składzie (jeśli pominąć big-bandowe składy Arta Blakey’a z tego samego 1980 roku) Wyntona Marsalisa, który terminując u Blakeya nie miał jeszcze wtedy nawet 20 lat. Wynton nie miał w legendarnym The Jazz Messengers łatwego zadania, bowiem wcześniej na trąbce te same utwory grywali, często również debiutując na poważnych scenach Lee Morgan, Freddie Hubbard, Kenny Dorham i Donald Byrd, o Chucku Mangione też warto pamiętać w kontekście legendarnego zespołu. Miejsce Marsalisa, zajął co prawda nie bezpośrednio, ale krótko po debiucie solowym „Wynton Marsalis” z 1982 roku również nie byle kto, bo Terence Blanchard. Blakey miał dar wyszukiwania talentów.

Status nagrań z Fort Lauderdale dziś dla mnie nie jest jasny. Pierwsza analogowa jeszcze wtedy (1980 rok) edycja ukazała się nakładem wytwórni Who’s Who In Jazz. Nazwa może brzmieć jak wiele innych istniejących jedynie na papierze gdzieś w dziwnych państwach na peryferiach świata przedsiębiorstw, które udzielają innym licencji na muzykę, do których same nie mają praw. Tym razem jest jednak nieco inaczej. Who’s Who In Jazz założył w 1977 roku Lionel Hampton. Przedsiębiorstwo przetrwało do 2000 roku, wydając kilka albumów samego Hamptona i sporo innego ciekawego materiału. Jednak dziś ich płyty ukazują się w wielu różnych wytwórniach, z okładkami nieprzypominającymi oryginału i część z tych wydawnictw sprawia wrażenie niekoniecznie wydanych za zgodą twórców.

W przypadku nagrań Blakey’a z Bubba’s Jazz Cafe mamy do czynienia z podobną sytuacją. W różnych wydaniach pojawiają się różne konfiguracje utworów, czasem jest tylko 5 kompozycji, innym razem nawet dwa razy więcej, w tym jedno nagranie z gościnnym udziałem Ellisa Marsalisa. Moje kolekcjonerskie doświadczenie podpowiada mi, że taśm było więcej, niż zaaprobowane do wydania u Hamptona przez samego Arta Blakey’a 5 utworów i te dłuższe edycje nie są do końca właściwe i na konto Wyntona, ani spadkobiercy Blakey’a nie trafia stosowny przelew. Ważne jest jednak, że 5, a później 7 utworów to są nagrania zaakceptowane z całą pewnością do wydania przez samych twórców. Jeśli jednak chcecie być po właściwej stronie barykady i zapewnić sobie egzemplarz oryginalny, z którego dochód trafił we właściwe ręce, dziś musicie chyba szukać tylko wydania Who’s Who In Jazz, albo takiego, które przynajmniej deklaruje uzyskanie licencji od tego nieistniejącego już wydawnictwa.

Zamieszanie dodatkowo zwiększa fakt, że Wynton Marsalis zrobił wielką karierę i na rynku znajdziecie również albumy nazwane „Wynton Marsalis: My Funny Valentine (Live At Bubba’s)” albo jakoś podobnie, zawierające ten sam materiał. Być może nawet ci wydawcy mają rację. Art Blakey był liderem, ale na tej płycie należy posłuchać właśnie Marsalisa. Nie dlatego, że to debiut, ale dlatego, że to nagranie niezwykle dojrzałe jak na 19 latka, wrzuconego na głęboką jazzową wodę. W dyskografii Blakey’a to jeden z kilkudziesięciu świetnych koncertowych albumów, a skład z Marsalisem i muzykami, o których mało kto dziś pamięta wcale nie był jakąś szczególnie wyróżniającą się wersją The Jazz Messengers, ale dał nam Wyntona, czy go dziś lubimy, czy raczej tak jak ja, uważamy, że im starszy jego album tym ciekawszy. Kierując się tą zasadą uznałbym, że ten jest najciekawszy. Tak jednak nie uważam, ale w mojej pierwszej piątce Wyntona z pewnością umieszczam to nagranie razem z „Hot House Flowers”, o którym już Wam opowiadałem w cyklu Kanon Jazzu, „The Magic Hour”, „J Mood” i genialnym boxem „Live At The Village Vanguard”.

„Live At Bubba’s” to nagranie koncertowe z repertuarem złożonym z jazzowych przebojów, co dla Wyntona było kolejną trudnością, bo frazy grane w „Moanin’”, czy „My Funny Valentine” każdy z fanów jazzu tam na koncercie i później na płycie porównać mógł łatwo z nagraniami jego wielkich poprzedników. Wynton wychodzi z tego porównania z tarczą i dlatego właśnie „Live At Bubba’s” to jego doskonały debiut.

Art Blakey & The Jazz Messengers
Live At Bubba’s
Format: CD
Wytwórnia: Who's Who In Jazz / TIM
Data pierwszego wydania: 1980
Numer: 4011222053992

22 grudnia 2021

Dexter Gordon – Round Midnight - Original Motion Picture Soundtrack

Ciągle zastanawiam się, czy album zawierający muzykę z filmu Bertranda Taverniera z 1986 roku można nazywać albumem Dextera Gordona. Na mojej półce stoi w towarzystwie wielu doskonałych płyt tego właśnie wykonawcy. Jednak gdyby stosować filmową hierarchię, po album należy do dyskografii Herbie’go Hancocka, bowiem to właśnie on jest wymieniony we wszystkich filmowych materiałach i w napisach końcowych filmu jako twórca muzyki. To Hancock dostał za muzykę do „Round Midnight” Oscara, choć być może nie powinien startować w kategorii Best Original Score, bo niemal całość muzyki użytej w filmie to znane jazzowe standardy z epoki, w której reżyser umieścił akcję filmu, czyli w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Do dziś uważam, że jeśli Oscar należał się Hancockowi, to Dexterowi Gordonowi też należało go przyznać, w tym przypadku oczywiście w kategorii aktorskiej. Tak się jednak nie stało.

Muzyka w filmie Taverniera jest niezwykle ważna, a to co przygotował Hancock ukazało się na dwu płytach – „Round Midnight - Original Motion Picture Soundtrack” – albumie umieszczanym tradycyjnie w dyskografii Hancocka i „The Other Side Of Round Midnight” – nieco mnie znanym albumie firmowanym nazwiskiem Dextera Gordona, choć on sam nie gra na żadnej z tych płyt we wszystkich utworach. Skład w poszczególnych utworach wynika z akcji filmu, bowiem większość muzyki, a przynajmniej jej pierwotne wersje nagrano na planie filmu, choć słyszałem kilka historii o studiach nagraniowych w Paryżu i w Nowym Jorku, w których muzycy poprawiali swoje nagrania z planu filmowego.

Gwiazdorska obsada nie gwarantuje w żadnym wypadku otrzymania wyśmienitej muzyki, choć akurat w przypadku Herbie Hancocka, który często sięgał i dalej sięga po wielkie nazwiska nie ma kłopotu z brakiem muzycznego porozumienia. Herbie Hancock zaprosił do nagrania weteranów, ale też muzyków, którzy nie byli jeszcze wtedy zbyt znani. Wśród tych drugich znalazł się między innymi Bobby McFerrin, który miał już za sobą zupełnie niezauważony album „Bobby McFerrin” z 1982 roku i wspólne występy z Hancockiem w jego projekcie VSOP II, gdzie śpiewał najczęściej partie saksofonu do spółki z Branfordem Marsalisem. To właśnie jego wokaliza w tytułowej kompozycji Monka do spółki z przepięknym „Fair Weather” zagranym przez Cheta Bakera kilkanaście miesięcy przed jego śmiercią są ozdobą tego wypełnionego doskonałą muzyką albumu. Do tego Wayne Shorter na sopranie w „The Peacocks” i Dexter Gordon na tenorze w „Body And Soul” i pełen klimatu epoki filmu duet Hancock – Hutcherson w „Minuit Aux Champs-Elysees”. W sumie to każdy z tych utworów, za wyjątkiem krótkich miniaturek przygotowanych przez Hancocka ma swoje doskonalsze wersje, ale złożone razem na jednej płycie i zagrane przez wielkich mistrzów tworzą album doskonały.

Każdy z utworów broni się samodzielnie, jednak najlepiej sprawdzają się w filmie. Obraz Taverniera to jeden z nielicznych przypadków, w którym muszę przyznać, że wolę film od samego albumu, a nawet dwóch (nawet jeśli ten drugi – firmowany przez Dextera Gordona uznać za kolekcję odrzutów i mniej ważnych nagrań, to jest on jedynie odrobinę mniej ciekawy od tego pierwszego). Na ekranie zobaczycie również muzyków, którzy nie pojawiają się w spisie wykonawców na tym ważniejszym i powszechnie uważanym za ścieżkę dźwiękową do filmu albumie. Nawet więc, jeśli grają gdzieś w tle, to producenci uznali, że nie należy ich wymieniać. Wśród tych, którzy pojawiają się dopiero na płycie Dextera Gordona „The Other Side of Round Midnight” są całkiem znane postaci z trębaczem Palle Mikkelborgiem na czele. W filmie zresztą tak bywa – można pojawić się na planie, patrzeć w kamerę, nagrać nawet wiele wersji tej samej sceny, a potem w montażu nawet jeśli scena nie znika, osoba może akurat w montażu nie pojawić się na ekranie.

Płytę „Round Midnight - Original Motion Picture Soundtrack” mieć należy, album „The Other Side of Round Midnight” warto, choć to rzecz raczej dla kolekcjonerów, za to film powinien w postaci płyty, z której można skorzystać zawsze, nie czekając na kolejny seans w którymś z kanałów telewizyjnych jest absolutnie obowiązkowym elementem każdej jazzowej biblioteczki.

Dexter Gordon
Round Midnight - Original Motion Picture Soundtrack
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Legacy / Sony
Data pierwszego wydania: 1986
Numer: 5099750792421

21 grudnia 2021

Emil Viklicky / Miroslav Bukovsky / John Mackey – Wangaratta

Dawno nie trafiłem tak przypadkowo na tak niespodziewany i egzotyczny, a zarazem tak mi bliski album, jak „Wangaratta”. Nagranie powstało w 2018 roku na festiwalu jazzu i bluesa w miasteczku Wangaratta, leżącego na drodze, którą jeździ się pomiędzy Melbourne i Sydney, jeśli ma się do przewiezienia coś, czego nie można z przyczyn bezpieczeństwa, albo wielkości zabrać łatwo do samolotu. Czyli w sumie prawie nigdy biorąc pod uwagę, że to niemal tysiąc kilometrów nudnej drogi. W sumie z australijskiej perspektywy to w zasadzie przysłowiowy rzut beretem, w dodatku cała droga jest asfaltowa i przypomina nasze luksusowe ekspresówki sprzed trzydziestu lat. Jednak zawsze szybciej i taniej jest samolotem, no chyba, że wybieracie się na festiwal do Wangaratty, która jest w warunkach lokalnych nawet sporym miastem. Niezbyt ruchliwym, bo dawno temu wybudowano obwodnicę, która to miasto omija.

Byłem tam tylko przejazdem i powiem Wam, że jedzenia jakiegoś wybitnego nie mają (może nie miałem szczęścia), ale festiwal jak słychać z płyty Emila Viklickiego, Miroslava Bukovskiego i Johna Mackeya mają całkiem fajny. To zresztą często zdarza się w przypadku australijskich prowincjonalnych miasteczek. Album nagrany przez trójkę muzyków w składzie dość nietypowym – fortepian, trąbka i saksofon odnalazłem w jednym ze sklepów w czeskiej stolicy, ukazał się bowiem nakładem lokalnej wytwórni Galen. Wydawcy zaznaczają jednak, że to reedycja nagrania należącego do australijskiego narodowego radia, czyli jeśli chodzi o płyty - ABC Records.

Żeby ostatecznie zamknąć australijski wątek dotyczący powstania albumu, dodam, że na okładce znajdziecie fragment sztuki ludowej nazywanej ze zbyt obszernej perspektywy europejskiej sztuką aborygeńską kojarzoną z malowaniem kropkami. W Australii nikt nie użyje słowa Aborygen, raczej lud rdzenny – Indigenous Australians. W dodatku to określenie obejmuje setki różnych plemion zupełnie ze sobą niezwiązanych, bo przez tysiąclecia nie kontaktujących się w żaden sposób, posługujących się skrajnie różnymi językami (skatalogowano niemal 300 zupełnie nie mających ze sobą żadnych wspólnych korzeni języków) nie mającymi reprezentacji graficznej (czyli pisma). Nie wiem, kto wybierał materiał na okładkę, ale to albo turystyczny malunek mający przypominać ludowy, albo fragment obrazu w stylu charakterystycznym dla ludu Kintore, zamieszkującego tereny na północ od Alice Springs, to jakieś dwa i pół tysiąca kilometrów, a może nawet trzy tysiące od Wangaratta, ale to w sumie w Australii dość blisko, ale nie tak blisko, żeby pomylić tą kulturę z ludem Pangerang, którzy mieszkali w północnej Victorii w pięknej dolinie, gdzie dziś spokojnie rozwija się Wangaratta.

Odpowiedzialne za powstanie nagrania trio jest niezwykle międzynarodowe, choć bardziej australijskie niż może się Wam wydawać. Kilka lat temu prezentowałem na antenie RadioJAZZ.FM jedyny australijski projekt poświęcony muzyce Krzysztofa Komedy. Autorem płyty „The Komeda Project” jest Andrea Keller i Miroslav Bukovsky, który po odebraniu wykształcenia muzycznego we wtedy czechosłowackiej Ostrawie, zaraz po studiach wyjechał do Australii całkiem dawno temu, bo w roku 1968. Pewnie dziś jest bardziej australijskim Australijczykiem, niż większość mieszkańców jego ulicy.

W sumie podobny życiorys mógł mieć Emil Viklicky, jednak po studiach w Berklee nie zdecydował się na emigrację i wrócił do rodzinnego Ołomuńca i Pragi, gdzie koncentrowało się w latach siedemdziesiątych jazzowe życie Czechosłowacji.

John Mackey urodził się w Perth, więc można nazwać go najbardziej australijskim z całej trójki, choć zaje się, że na festiwal najbliżej miał Bukovsky, który jeszcze kilka lat temu mieszkał i uczył muzyki w Sydney.

Takie właśnie międzynarodowe towarzystwo w dość egzotycznym składzie fortepian – saksofon – trąbka, bez basu i perkusji zagrało dla lokalnej publiczności w Wangarratta materiał zawierający elementy folkloru morawskiego, jednej z uznanych w Czechach kompozycji Leosa Janacka, a także kompozycje Bukovskiego. Publiczności się podobało, mnie również się spodobało, choć nie ukrywam, że z trójki muzyków z okładki znana mi wcześniej była w większym wymiarze tylko dwójka Australijczyków – Bukovski i Mackey. Viklickiego słyszałem wcześniej tylko w kilku utworach, które dla ACT Music nagrał z George’m Mrazem i raczej zapamiętała go moja baza danych, niż muzyczna pamięć już dawno przepełniona wyśmienitą muzyką.

Album kupiłem w ciemno, zupełnie nie spodziewając się tak zjawiskowej muzyki. Oczekiwałem raczej po takim składzie bardziej otwartego spontanicznego muzykowania festiwalowego, a dostałem starannie przygotowane i pięknie zagrane ballady sprawiedliwie podzielone pomiędzy trójkę wyśmienitych muzyków.

Tym razem było mało o muzyce, ale gwarantuję, że się nie zawiedziecie. Bukovsky to bardzo znana postać w Australii. Może tym tekstem oraz wcześniejszą prezentacją projektu z muzyką Komedy spróbuję mu trochę pomóc w zdobyciu kilku nowych fanów również w Polsce. No i nareszcie mimo braku nowych dostaw z Australii mogłem wątek australijski nadrobić za sprawą wizyty w Pradze.

Emil Viklicky / Miroslav Bukovsky / John Mackey
Wangaratta
Format: CD
Wytwórnia: ABC Music / Galen
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: 8594042902016

20 grudnia 2021

Marc Johnson – The Sound Of Summer Running

Marc Johnson – rocznik 1953, czyli muzyk średniego pokolenia, dziś raczej mąż u boku żony, pianistki Eliane Elias, udzielający się muzycznie głównie w jej projektach. Ich ostatni wspólny album to „Love Stories” z 2019 roku. Jednak obszerna dyskografia Johnsona, zarówno ta przygotowana pod jego wyłącznym kierownictwem, jak i przeróżne projekty, w które angażował się od swojego sensacyjnego debiutu, który opisywałem już w cyklu Kanon Jazzu – albumu „Affinity” Billa Evansa z 1979 roku. Trudno o bardziej spektakularny skok do profesjonalnego grania, niż przyjęcie do tria Billa Evansa w 1977 roku – to właśnie w ten sposób swoją profesjonalną karierę zaczął Marc Johnson. Z Evansem nagrał niemal 20 albumów przez prawie 3 lata. To znaczy w sumie to nagrali 2 albumy wydane przed śmiercią Evansa w 1980 roku, a pozostałe, w tym również koncert z Paryża, którego drugą część również już opisywałem w Kanonie Jazzu, przeróżni producenci postanowili wydać później i pewnie jeszcze inne znajdą się w kolejnych latach. Jednak „Affinity” wcale nie było oficjalnym debiutem nagraniowym Marca Johnsona. Jeśli dobrze posługuję się kalendarzem, to pierwszym nagraniem, na którym możemy dziś usłyszeć bas Marca Johnsona jest polska płyta zawierająca nagrania z koncertu orkiestry Woody Hermana na Jazz Jamboree w 1977 roku. Co prawda to był spory skład, ale możemy uznać, że Marc Johnson debiut nagraniowy zaliczył w Warszawie. Taka mała ciekawostka… Zresztą według jednego z biografów Billa Evansa, ten usłyszał Johnsona podczas jednego z występów w Nowym Jorku orkiestry Hermana i natychmiast zaproponował mu współpracę.

Już sam fakt, że Johnson grał z Billem Evansem w trio daje mu na zawsze miejsce w historii jazzu. W jego bogatej dyskografii znajdziecie również nagrania z Johnem Abercrombie, wspomnianą już Eliane Elias, ale także Stanem Getzem, Patem Martino, Lyle Maysem, Enrico Pieranunzim, Tootsem Thielemansem i sporo innych, okazjonalnych nagrań z wielkimi jazzowego świata. W sumie grubo ponad 200 ciekawych albumów.

Album „The Sound Of Summer Running” należy do szczytowych osiągnięć Marca Johnsona w jego solowej dyskografii. Nagrany z wyśmienitym, kameralnym składem zawiera w znacznej części jego własne kompozycje nagrane w towarzystwie dwu gitarzystów – Pata Metheny’ego i Billa Frisella oraz perkusisty Joeya Barona. To właśnie kompozycje lidera wyróżniają ten album. Kluczowym momentem albumu jest „Ding-Dong Day”, nowoczesna, a jednocześnie absolutnie ponadczasowa kompozycja, która brzmi tak, jakby któryś z surf-rockowych zespołów lat sześćdziesiątych (dajmy na to The Ventures) zaprosił do współpracy Wesa Montgomery. Kwintesencja amerykańskiego rozrywkowego grania w dobrym stylu, utwór, który mógłby znaleźć się na płycie country Cheta Atkinsa, albo którymś z komercyjnych albumów George’a Bensona. „Summer Running” to kompozycja przypominająca stylem i dorównująca jakością najlepszym kompozycjom Pata Metheny z lat dziewięćdziesiątych i rodzaj demonstracji brzmieniowych możliwości słynnej wielogryfowej gitary Metheny’ego. „Porch Swing” to jeden z najciekawszych duetów Frisella i Metheny’ego, jakie kiedykolwiek nagrali.

Marc Johnson grał z muzykami, których zaprosił do współpracy przy „The Sound Of Summer Running” już wcześniej, jednak zwykle to on pełnił rolę muzyka sesyjnego. Tym razem sprawdził się jako lider, potrafiący sprzedać utytułowanym kolegom swoje kompozycje. Zupełnie niezrozumiały jest dla mnie fakt, że album nie zrobił w 1998 roku jakiejś większej kariery i nie sprawił, że Johnson awansował do roli jazzowego celebryty jakim był wtedy Metheny, zapełniający nie tylko małe kluby jazzowe, ale też wielkie sale koncertowe publicznością, która nie bywa co tydzień na jazzowych koncertach, a raczej chodzi na znane nazwiska, żeby się pokazać. Album Johnsona możecie traktować jako kolejne nagranie, które swoim brzmieniem zdominował Bill Frisell oferując jak ma to w swoim zwyczaju od lat mieszankę country, americany i jazzu, albo jako doskonały duet Frisell-Metheny. Możecie też skupić się na grze lidera, który stroniąc od efektownych i trudnych technicznie solówek w każdym utworze daje znać, że to jego muzyka i jego płyta. W momencie wydania albumu, pierwszego jaki Johnson nagrał dla będącej wtedy w ofensywie wytwórni Verve wyglądało, że pójdzie za ciosem i będzie dryfował w stronę przebojowego jazzu dla szerszego grona słuchaczy, do których dotarcie gwarantował Universal. Tak się jednak nie stało i pierwszy album dla Verve okazał się również ostatnim. Nie wiem jak się sprzedawał, ale z pewnością Johnson zapewnił nagranie najwyższej jakości, które spełnia oczekiwania fanów, którzy pamiętają go z czasów Billa Evansa, ale również tych, którzy w owym czasie uważali, że jazz to w zasadzie tylko Pat Metheny Group. W Kanonie Jazzu z pewnością z czasem znajdzie się miejsce dla innych solowych realizacji tego wybitnego basisty.

Marc Johnson
The Sound Of Summer Running
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Data pierwszego wydania: 1997
Numer: 314 539 299-2

19 grudnia 2021

Maciej Grzywacz – Movin' Along: Maciej Grzywacz Plays Music Of Wes Montgomery

Nieco ponad 10 lat minęło od czasu, kiedy album „Black Wine” Macieja Grzywacza był naszą płytą tygodnia. Pamiętam to wydarzenie, bo bardzo przeżywałem fakt, że to właśnie mi nasz Naczelny powierzył przygotowanie materiału. Czasy były nieco inne, co tydzień zawoziłem płyty CD z nagranymi audycjami do radia, dziś mamy system do pracy zdalnej i w studiu pojawiam się niezbyt często, zresztą przez lata przeprowadzaliśmy się kilka razy i jakoś tak się złożyło, że do kolejnych lokalizacji mam coraz dalej.

Od 2011 roku miałem okazję kilka razy pisać o nowych płytach Macieja Grzywacza, jednak jakoś tak się złożyło, że nigdy nie spotkaliśmy się na żywo. Kilka tygodni temu dostałem od samego zainteresowanego przesyłkę z jego najnowszym albumem „Movin’ Along”, którego podtytuł „Maciej Grzywacz Plays Music of Wes Montgomery” w zasadzie wyjaśnia wszystko, choć w sumie, to zanim znalazłem wolny wieczór na wysłuchanie zapisanej na tym krążku muzyki, ów podtytuł wzbudził we mnie raczej umiarkowany niepokój. Po co bowiem jest nam potrzebny kolejny taki album? Rozumiem, że każdy jazzowy gitarzysta, który wie, że początków jazzowej gitary należy szukać w bluesie musi prędzej, czy później zmierzyć się z muzyką wielkiego mistrza. Jednak zawsze zastanawiam się, jak można wygrać konkurencję z oryginalnymi nagraniami? Czy warto próbować? Oczywiście miłość, fascynacja i uwielbienie dla wielkiej muzyki Wesa Montgomery często wygrywa ze zdrowym rozsądkiem i rynkowym podejściem do nagrania kolejnego albumu. Większość projektów typu „Tribute to…” ma jedną zaletę – dobry repertuar i to tyle.

Tym razem jednak stało się inaczej. „Movin’ Along” to doskonałe wspomnienie wielkiego mistrza gitary przygotowane przez niezwykle inteligentnego muzyka, który doskonale rozumie, że nie warto kopiować, ani naśladować, ale warto szukać inspiracji i interpretować. Receptą Macieja Grzywacza na ucieczkę od wiernej kopii jest postawienie na zespół. Oczywiście aspirujący gitarzyści znajdą na płycie solówki, które będą starali się kopiować, jednak album Grzywacza to zespołowa interpretacja muzyki wielkiego mistrza ozdobiona gitarowymi frazami w równym stopniu, co doskonałą grą pozostałych członków zespołu.

Maciej Grzywacz sięgnął na swojej płycie zarówno do najbardziej znanych kompozycji Wesa Montgomery, jak „O. G. D.” nazywanej często również „Road Song”, jak i mniej znanych, jak „Leila” nagranej po raz pierwszy razem z bratem – pianistą Buddy Montgomery’m w 1960 roku na płycie „Montgomeryland”. W nagraniu Grzywacza być może nawet ciekawiej niż w nagraniu oryginalnym partię fortepianu zagrał Kuba Stankiewicz. Nie wiem czy to przypadek, że z albumu „Montgomeryland” pochodzą aż trzy z dziesięciu kompozycji wybranych z bogatego katalogu utworów napisanych przez Wesa Montgomery na płytę przez Macieja Grzywacza. Zresztą zestawienie oryginalnych nagrań z wersjami zespołu Macieja Grzywacza jest całkiem ciekawą muzyczną przygodą. Dla ułatwienia lista pierwszych i najważniejszych rejestracji autorskich.

Far Wes”, „Leila” i „Wes’ Tune” pochodzą z niedocenianej, bo nie umieszczonej w podstawowym katalogu nagrań Wesa Montgomery płyty „Montgomeryland” firmowanej często nazwą zespołu Montgomery Brothers, choć na oryginalnej okładce są jedynie nazwiska siedmiu muzyków, w tym niczym nie wyróżnione wśród innych Wesa Montgomery, wspomnianego już pianisty Buddy’ego i basisty Monka Montgomery. „Full House” pochodzi z albumu o tym samym tytule z 1962 roku nagranego z fantastycznym kwintetem Montgomery / Johnny Griffin / Wynton Kelly / Paul Chambers / Jimmy Cobb (z tej płyty pochodzi również „S.O.S.”). „Montgomery Funk” to znowu brania Montgomery w towarzystwie Freddie Hubbarda z płyty „The Montgomery Brothers”, a „Movin’ Along” to utwór tytułowy płyty z 1960 roku. W przypadku najczęściej granej kompozycji Wesa Montgomery „Road Song”, która bywa również nazywana „O.G.D.” (czyli organ, guitar, drums) niemal równolegle powstały dwa nagrania – z Jimmy Smithem na organach z płyty składankowej „Leonard Feather's Encyclopedia Of Jazz In The '60s Vol. 1: The Blues,” i w nieco innej wersji w tym samym składzie z albumu „Further Adventures Of Jimmy And Wes”. „West Coast Blues” i „D-Natural Blues” to „The Incredible Jazz Guitar Of Wes Montgomery” z 1960 roku.

Trudno nie zauważyć przewagi wczesnych kompozycji Wesa Montgomery. Wyjątkiem jest „Road Song” z przełomy 1966 i 1967 roku, kompozycji, bez której album poświęcony muzyce Wesa Montgomery byłby niekompletny. Jednak moim ulubionym utworem z najnowszego albumu Macieja Grzywacza będzie „Wes’ Tune” z doskonałymi partiami saksofonu Tomasza Grzegorskiego i fortepianu Kuby Stankiewicza. O gitarze nie wspominam, bo ta jest wyśmienita w każdym momencie albumu, Grzywacz pokazuje wyśmienicie jak można przygotować gitarowy album nie pchając się ze swoim instrumentem na przód sceny zawsze i w każdym momencie. Brawo za gitarę, za pomysł jak nie kopiować, a uczcić, a przede wszystkim za doskonały balans zespołu i świetnie wybrane kompozycje.

Maciej Grzywacz
Movin' Along: Maciej Grzywacz Plays Music Of Wes Montgomery
Format: CD
Wytwórnia: Black Wine
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: 5902020424048